Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Sportowy weekend mimo choroby

SadurSky zachorował. Akurat w największe upały musiałem leżeć w łóżku. Nie było mowy o nartorolkach, rowerze, czy chociażby bieganiu. Zresztą, przy tak wysokich temperaturach należy bardzo uważać na podejmowany wysiłek. Mimo tego pecha, jaki mnie spotkał, postanowiłem pozostać przy interesujących dyscyplinach sportu, oglądając różne relacje.

I tak, zacząłem w sobotę od obejrzenia startu 24- godzinnego wyścigu w Spa. Była to najbardziej prestiżowa runda Blancpain Endurance Series, w której ścigają się samochody GT3 w trzech kategoriach (PRO, PRO-AM oraz GENTLEMAN TROPHY). Od samego początku było ciekawie za sprawą wypadków i wyrównanej walki pomiędzy przedstawicielami klas PRO i PRO- AM. Pierwsze ze znaczących zdarzeń miało miejsce już po pół godzinie od startu, kiedy to Nissan GTR stracił tylne koło na zakręcie Eau Rouge i wbił się w bandę (screeny poniżej). Przyszedł czas na pierwszy samochód bezpieczeństwa na torze.



Zaniepokojeni wypadnięciem koła mechanicy Nissana postanowili sprawdzić bliźniaczy samochód pod kątem pracy zawieszenia. Wepchnęli więc do garażu na jakiś czas samochód #23 ekipy Dumbreck, Kane, Luhr. Dobiegła końca pierwsza godzina wyścigu, więc należało się udać na obejrzenie pierwszego etapu Tour de Pologne.

Relacja była dość krótka, bo objęła ostatnie 30 km. Trzeba przypomnieć, że tegoroczna, 70. edycja Touru zaczynała się we włoskich Dolomitach. Dużo mówiło się o gwiazdach, które przyjechały na naszą narodową imprezę. Vincenzo Nibali (zwycięzca tegorocznego Giro d'Italia), Bradley Wiggins (zwycięzca zeszłorocznego Tour de France), Ivan Basso- to tylko niektóre z wielkich zagranicznych nazwisk. W sobotę jednak pojechali oni tak, jak ja się czułem, czyli po prostu słabo. Po "serze" Wigginsie można się było tego spodziewać, z uwagi na jego ciągły brak formy i umiejętności jazdy po górach. Ale Nibali zostający za peletonem na początku podjazdu do Madonna di Campiglio to już nieco zaskakujący widok. Można to tłumaczyć faktem, że na taki mocny początek wyścigu trzeba się specjalnie przygotować. Ja jednak przypuszczam, że dla Nibalego TdP jest treningiem przed trzytygodniową Vueltą a Espana. A za to Ivan Basso pojechał po swojemu. Szykował się do ataku i... nie zaatakował. Wśród pięknych włoskich krajobrazów, przyozdobionych "pięknymi" balonami polskich sponsorów (osiem balonów jednego sponsora to za dużo) walczyli również pięknie polscy kolarze. Najwyżej przyjechał oczywiście Rafał Majka z Saxo- Tinkoff (był 3.), ale widoczni byli również: Tomasz Marczyński z VacansOleil oraz Bartosz Huzarski z Nettapp- Endura.

Na klasyfikację nie czekałem, bo już wzywała dalsza część wyścigu w Spa. A tam, kolejne wypadki.

Działo się wiele. Zbyt dużo, żeby o tym pisać. O godzinie 20:00, kiedy zakończył się live stream, w czołówce były: BMW #3 i #4, Porsche #150 oraz Mercedes #84.

Następnego dnia kontynuowałem od rana obserwowanie wyścigu w Belgii. W nocy wycofało się wiele załóg, między innymi prawie wszystkie samochody BMW. O pozycję lidera walczyły dzielnie #150 i #84.

Z biegiem czasu coraz trudniej było o koncentrację, czego efektem było na przykład takie zdarzenie z udziałem Ferrari #50...

...oraz takie z udziałem Porsche #94...

...jeszcze coś mocniejszego z Audi #16...

...i efekt specyficznie szalonej jazdy Andre Lotterera w Audi #2.
Ważny jest fakt, że samochód powinien jechać w drugą stronę...

Do końca pozostawało już niewiele czasu. Przyszła jednak pora na obejrzenie finałowego podjazdu pod Passo Pordoi drugiego etapu Tour de Pologne. Realizacja była na tyle słaba, że zupełnie nie wiedziałem, co dzieje się w grupie faworytów. Cały czas natomiast kamera prowadziła jadącego do mety Christophe Riblona z AG2R. Za nim przyjechały pozostałości ucieczki, zaś nagle pojawił się Rafał Majka z Sergio Henao (Sky) i reszta faworytów w niewielkich odstępach czasowych. Tak samo szybko wszyscy zniknęli bez jakiejkolwiek klasyfikacji, bo już za moment weszła na antenę druga liga niemiecka. Trudno... mam ostatnie minuty 24- godzinnego piekła w Spa.

Wygrał Mercedes #84 zespołu HTP Motorsport w składzie: Maximilian Buhk, Maximilian Goetz oraz Bernd Schneider. Drugie miejsce dla Porsche #150 (Lieb, Lietz, Pillet), a trzecie dla Audi #2 (Lotterer, Mies, Stippler). Chyba nikt nie spodziewał się takiego wyniku ekipy HTP Motorsport. Warto dodać, że dla jednego z jej członków- Bernda Schneidera- było to drugie w karierze zwycięstwo w "24h Spa". Piewrszy raz wygrał na tym torze w 1989 roku, jadąc Fordem Sierrą. Przez te 24 lata zmieniły się samochody, tor zmienił konfigurację, ale nie zmienił się Bernd Schneider.


Jeszcze podium i klasyfikacja po zakończeniu 24- godzinnego wyścigu w Spa- Francorchamps 2013.


Później dowiedziałem się jeszcze, że Rafał Majka został liderem Tour de Pologne. Ma wystarczający potencjał zatrzymać ją aż do końca i wygrać, na co polscy kibice czekają 10 lat od zwycięstwa Cezarego Zamany.

Można pozostać blisko niektórych dyscyplin sportu mimo choroby. Zbliża się jeszcze Skifestivalen w Blink, czyli impreza nartorolkowa dla czołówki Pucharu Świata w biathlonie i biegach narciarskich, więc będzie co śledzić. W żaden sposób jednak nie może się to równać z wycieczką rowerową, treningiem na nartorolkach, czy też pływaniem w upalny dzień...


Setny Tour de France w kilku zdaniach

Trzy tygodnie wspaniałej walki kolarzy na szosach Francji już za nami. Pora więc podsumować to wszystko i zebrać momenty, które na stałe pozostaną w pamięci każdego, kto oglądał setne wydanie "Wielkiej Pętli".

  • Szczęściarz wyścigu: Daryl Impey. Kolarzowi z RPA, jadącemu w barwach grupy Orica GreenEDGE z pewnością poszczęściło się na szóstym etapie z Aix-en-Provence do Montpellier. Został bowiem pierwszym kolarzem z Afryki, który założył żółtą koszulkę lidera klasyfikacji generalnej. Odebrał ją swojemu koledze z zespołu- Simonowi Gerransowi po tym, jak sędziowie zdecydowali się podzielić grupy na mecie. Lider znalazł się w drugiej grupie, stąd utrata pozycji na rzecz Impeya, który przyjechał na czele stawki. Nie było to spodziewane rozstrzygnięcie typowego etapu dla sprinterów.
  • Pechowiec wyścigu: Alejandro Valverde. Etap 13. z Tours do Saint- Amand- Montrond zapadnie na długo w pamięci Hiszpana. Miała to być kolejna typowa rozgrywka sprinterów, tymczasem zaowocowała małym trzęsieniem ziemi w klasyfikacji generalnej. Wszystkiemu był winien boczny wiatr, który skutecznie utrudniał jazdę kolarzom. Peleton dzielił się na grupy. Każdy, który zostawał choć trochę z tyłu, nie mógł już dojść do czołówki. To właśnie stało się z Valverde. Zawodnik Teamu Movistar zaliczył defekt w chwili, gdy Omega Pharma Quick- Step narzucała bardzo wysokie tempo. Mimo pomocy prawie całej drużyny, Valverde nie zdołał powrócić do peletonu, przyjeżdżając ze stratą prawie dziesięciu minut do czołówki.
  • Skandal wyścigu: Realizacja ostatniego etapu. Chodzi dokładnie o to, co działo się po przyjechaniu zawodników na metę. Ciągłe wywiady z zawodnikami i oficjelami, nawet w trakcie uroczystości wręczania nagród za zwycięstwa w poszczególnych klasyfikacjach, były co najmniej nie na miejscu.
  • Najpiękniejsze widoki w wyścigu: Korsyka. Tegoroczny Tour, po raz pierwszy w historii, rozpoczynał się na Korsyce. Dziwię się, że dopiero teraz się na to zdecydowano. Codziennie realizatorzy fundowali telewidzom piękne widoki, w które bogata jest ta wyspa. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś "Wielka Pętla" zawita w tamte strony. 
  • Luzak wyścigu: Peter Sagan. Taki kolarz jest tylko jeden. Zwycięzca w klasyfikacji "zielonej koszulki" sprinterów potrafił świetnie się bawić również w górach. Ku wielkiemu zadowoleniu kibiców, nie raz pokonywał podjazd na jednym kole, np. na Alpe d' Huez.



  • Objawienie wyścigu: Nairo Quintana. Nie jestem oryginalny twierdząc, że Kolumbijczyk zaskoczył wszystkich swoją niesamowitą dyspozycją w górach. Wygrana klasyfikacja górska oraz młodzieżowa mówią same za siebie. Jednocześnie Quintana zajął drugie miejsce w "generalce", niejako rekompensując zespołowi Movistar pech Alejandro Valverde. Jeżeli jego dalszy rozwój będzie przebiegał w odpowiednim kierunku, a można być tego pewnym, nazwisko Quintany jeszcze nie raz pojawi się na czele klasyfikacji wielkich tourów.
  • Rozczarowanie wyścigu: Mark Cavendish. Nikt chyba nie spodziewał się, że Cav wygra "tylko" dwa etapy w tegorocznym TdF. Szczególnie rozczarowujący dla kolarza Omegi może być przegrana na słynnych Polach Elizejskich, podczas ostatniego etapu. Musiał uznać wyższość Marcela Kittela z Argos Shimano, dla którego było to czwarte zwycięstwo etapowe.
  • Kabareciarz wyścigu: kibic biegnący z wypchanym dzikiem podczas etapu na Mont Ventoux. Chyba w żadnym sporcie nie można być tak blisko zawodnika, jak w kolarstwie. Mało tego, w żadnym sporcie nie ma kibiców przebranych za Spidermana, czy też biegnących za kolarzem z wypchanym dzikiem, jak nasz bohater. Brawa dla tego pana za oryginalność!


  • Imprezowicze wyścigu: Orica GreenEDGE i jej kibice. Skoro już mowa o inwencji kibiców, warto przypomnieć, co powstało na etapie do Alpe d'Huez. Taki oto filmik w wykonaniu fanów kolarstwa idealnie przekazuje, że to właśnie dobra zabawa jest najważniejsza.



  • Najbardziej wszechstronny zawodnik wyścigu: Michał Kwiatkowski. Od razu mówię, że nie jest to stwierdzenie oparte na jakichkolwiek oficjalnych wyliczeniach. Ale zastanówmy się. Najpierw biała koszulka lidera klasyfikacji młodzieżowej. Później pamiętna drużynowa czasówka, w której omal nie został liderem całego wyścigu. Bardzo dobra postawa na etapach sprinterskich na Korsyce i nie tylko. Tam, gdzie tylko się dało, Michał był w czołówce. Gdy przyszły góry, nie odpadał razem ze sprinterami, jako jeden z pierwszych. Dzielnie jechał własnym tempem, dzięki czemu utrzymywał miejsce w czołowej dziesiątce. Szczególnie dobrze prezentował się na zjazdach, odrabiając to, co stracił. Podczas indywidualnej czasówki po raz kolejny pokazał się z dobrej strony, odzyskując prowadzenie w "młodzieżówce". W Alpach Nairo Quintana (patrz: objawienie wyścigu) nie miał sobie równych w walce o białą koszulkę. Kwiatkowski natomiast nadal robił swoje. Jak sam mówił, uczył się jazdy w wieloetapowym wyścigu. Widać było, że nauka przynosi efekty. Pod koniec można było użyć określenia, że Michał Kwiatkowski jechał wręcz po profesorsku. Oby tak dalej!  
  • Największy przegrany wyścigu: Alberto Contador. Zawsze czwarte miejsce w jakichkolwiek zawodach jest najbardziej krzywdzące. Dla Hiszpana z grupy Saxo- Tinkoff tegoroczny TdF był wyjątkowo rozczarowujący. Tym bardziej, że przed startem uchodził za jednego z głównych faworytów do wygrania całego wyścigu. Skończyło się na miejscu tuż za podium. Contador nie potrafił skutecznie atakować, jak miało to miejsce kilka lat temu. Ponadto nie mógł też odpowiedzieć na ataki Froome'a, tracąc na każdym górskim etapie. Przegrał również z Nairo Quintaną oraz Joaquinem Rodriguezem, którzy zaatakowali przedostatniego dnia zmagań.
  • Największy zawód wyścigu: brak Col du Tourmalet na trasie. Bardzo lubię tą pirenejską przełęcz. Zawsze można było liczyć na piękne widoki w tych okolicach. Dlatego żałuję, że nie pojawiła się ona na trasie setnej edycji Tour de France. Pireneje w ogóle trochę mnie zawiodły. Był w zasadzie jeden etap (ósmy) z metą pod górę, na którym wiele się działo, ale poza tym nic więcej. Znacznie więcej trudności i widoków przyniosły natomiast Alpy. Mont Ventoux i dwa razy Alpe d'Huez zrekompensowały mój niedosyt.
To już prawie wszystkie "naj-", jakie można było wymienić po trzech tygodniach. Zabrakło oczywiście najlepszego kolarza całego Tour de France 2013. Był nim nie kto inny, jak Christopher Froome z drużyny Sky. W pełni zasłużył na zwycięstwo. Walczył ambitnie do samego końca, atakował mimo dużej przewagi, nie jechał pasywnie, był po prostu najsilniejszy. Może i jego styl jazdy nie jest zbyt ładny (głowa zwieszona w dół), ale przestało mi to już przeszkadzać. Chris już na zawsze wpisze się do historii kolarstwa, jako zwycięzca setnej edycji "Wielkiej Pętli" (o ile nikt mu tego zwycięstwa nie odbierze po latach). Na jego temat można usłyszeć wiele miłych słów. Jest przeciwieństwem swojego kolegi z zespołu- Bradleya Wigginsa, który miewa często "humory" i obrzuca wyzwiskami dziennikarzy. Froome'a lubią również hostessy wręczające kwiaty na podium, za jego kulturę. Właśnie taki powinien być zwycięzca legendarnego wyścigu. Dzięki jego wspaniałej jeździe nie żałuję żadnej minuty, którą poświęciłem na oglądanie transmisji w Eurosporcie. Dobiegły końca trzy tygodnie emocji, pięknych widoków Francji oraz świetnego komentarza Tomasza Jarońskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego. Jeżeli zaś chodzi o uroczyste zakończenie Tour de France, było ono wspaniałe, tak jak cały wyścig. Szkoda, że musiało być przeplatane wywiadami z oficjelami, które nic nie wnosiły. Warto jednak zobaczyć iluminacje na Łuku Triumfalnym, dlatego załączam w filmie poniżej:

SadurSky w raju, czyli na nartorolkach nad Cichą Orlicą

Nigdy nie przypuszczałem, że jest na świecie miejsce tak odpowiadające moim szerokim zainteresowaniom. Mowa o Dolinie Cichej Orlicy w Czechach, a konkretniej o trasie rowerowo- rolkarskiej łączącej trzy miasta: Usti nad Orlici, Chocen i Letohrad. Oddalona jest od przejścia granicznego w Kudowie o około 70 km. Nic nie stało więc na przeszkodzie (poza czeskim oznakowaniem dróg, wypadkiem tamującym ruch i złym wyborem objazdu), aby przejechać się nad Cichą Orlicę i sprawdzić, czy wspomniane ścieżki nadają się do ćwiczeń na nartorolkach.

Test zacząłem od samego Usti n. Orlici. Warto dodać, że prawdziwa droga dla rolkarzy zaczyna się na obrzeżach miasta. Wynika to z faktu, że trasa rowerowa została w mieście poprowadzona częściowo drogami użytkowanymi przez samochody, co nie stanowi akurat większego problemu dla rowerzystów. Jeżeli jednak chcemy skorzystać z odcinka, na którym wyłączony jest ruch samochodowy, musimy zdecydować, w którym kierunku mamy zamiar jechać. Później pozostaje już tylko znaleźć miejsce, w którym zaczyna się prawdziwy raj dla użytkowników nartorolek i wyruszyć na wycieczkę. Do wyboru miałem kierunki: Chocen i Letohrad. Osobiście wybrałem trasę w kierunku Chocena. Zaczyna się ona niedaleko dworca głównego w Usti n. Orlici. Prowadzi natomiast, przez większą część dystansu, wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych linii kolejowych w Czechach, czyli szlaku o numerze 010 (Praha - Kolin - Česká Třebová). Czyż nie brzmi to pięknie dla miłośnika transportu i nartorolek jednocześnie?

Do torów było rzeczywiście blisko.
Z wielką chęcią założyłem nartorolki, zabrałem aparat i wyruszyłem przed siebie. Nie przesadzę mówiąc, że wyprzedzały bądź mijały mnie pociągi co mniej niż 5 minut. Ruch na linii 010 jest imponujący. I to wszystko dzieje się w kraju znacznie mniejszym od Polski, gdzie nawet na słynnej CMK nie ma takiej częstotliwości kursowania składów. Nic więc dziwnego, że w przerwach mogłem sobie pozwolić na wykonanie kilku zdjęć, nie czekając zbyt długo, aż coś się pojawi.

"Kamila" 163 041-7 z niezidentyfikowanym pociągiem zbliża się do Usti nad Orlici.
363 032-4 z  mieszanym składem towarowym, w którym znalazł się również wagon PKP Cargo.

363 059-7 wiezie skład towarowy ze strony Usti nad Orlici.

Wróćmy jednak do testu. Trasa, którą wybrałem nie należy do trudnych. Jest wręcz idealna dla chcących nauczyć się prawidłowej jazdy na nartorolkach. Równy asfalt zachęcał mnie do "płynięcia" dalej i dalej, nie zważając na pokonywane odległości. Parę razy pojawił się jakiś niewielki podbieg, a po nim zjazd, ale nie stanowiło to najmniejszego problemu. Osiągałem coraz większe prędkości, co było możliwe z uwagi na mały ruch rowerów tego dnia. W jednym miejscu ścieżka przechodziła nawet przez tory kolejowe, co zmusiło mnie do zdjęcia nartorolek i przejścia piechotą. Był to jedyny moment, w którym należało to zrobić. Poza torami, można spokojnie rozkoszować się jazdą bez żadnych nieprzyjemnych odcinków z piaskiem, czy (nie daj Boże) kostką brukową.

Rzeczone przejście przez tory. Szlaban był zamykany często, ale nie utrudniało to ruchu.
Podczas jazdy natrafiłem również na samochód. Niby nie powinien się on pojawić w tym miejscu, lecz przy drodze rowerowo- rolkarskiej znajduje się kilka domów. Ich mieszkańcy muszą do nich dojechać, stąd istnieje ryzyko spotkania z samochodem. Nie ma się jednak czego obawiać. Kierowcy doskonale wiedzą, na jakiej drodze się znajdują i na pewno ustąpią pierwszeństwa rowerzyście, czy rolkarzowi. Właśnie tak było w moim przypadku. Dodatkowo, po przebyciu kilku kilometrów kończy się typowa ścieżka rowerowa z wyłączonym ruchem samochodów. Dalej trasa wytyczona jest zwyczajną ulicą, przy czym widnieje na niej znak dla kierowców, aby uważali na rowerzystów. Przypuszczam, że takie rozwiązanie działa. Tym bardziej, że ta ulica prowadzi do kolejnych domów mieszkalnych, więc ruch na niej zapewne nie jest duży. Ja natomiast postanowiłem zawrócić.  

Nie mogę uwierzyć, że tak szybko zleciał mi czas spędzony nad Cichą Orlicą. Idealnie udało się połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli kolej i trening. Takie atrakcje w jednym miejscu zasługują na to, abym jeszcze kiedyś odwiedził Usti nad Orlici. Tym bardziej, że w okresie wakacyjnym można dojechać tam bezpośrednio z Wrocławia pociągiem "Nysa" uruchomionym przez Przewozy Regionalne. Był to z pewnością dobrze wykorzystany upalny, wakacyjny dzień. Na koniec wnioski z całego testu trasy rowerowo- rolkarskiej z Usti nad Orlici do Chocena:

  • Asfalt jest bardzo dobrej jakości, wręcz idealny na nartorolki. W dodatku brak dziur i piasku na drodze również zasługuje na pochwałę.
  • Brak trudności na trasie może być postrzegany dwojako. Niewątpliwie wybrany przeze mnie odcinek należał do prostych i przyjemnych. W sam raz na zwykły trening i wycieczkę. Żądnym wrażeń, podbiegów i zjazdów polecam jednak wybrać inne miejsce. 
  • Cicha Orlica, wzdłuż której przebiega trasa, pozytywnie wpływa na człowieka w upalny dzień, zapewniając przyjemny chłód. Za sprawą drzew można odnaleźć również sporo cienia na niektórych odcinkach. 
  • Przejeżdżające co chwilę pociągi robią wrażenie, ale również trochę hałasu (prędkość na tym odcinku wynosi 70 - 80 km/h). Na pewno jednak jest to lepsze niż ciągły ruch samochodowy przy ścieżce rowerowej w zatłoczonym mieście.  
  • Infrastruktura godna naśladowania. Dzięki połączeniu drogą trzech miast bardzo łatwo można się przemieszczać bez użycia samochodu. 
Gorąco polecam wycieczkę do Doliny Cichej Orlicy i wypróbowanie tych tras choćby na rowerze. Tym bardziej, że wówczas do dyspozycji mamy całą długość Chocen - Usti n. Orlici - Letohrad bez żadnych ograniczeń, co daje ponad 30 km. Warto spróbować!

Prosto, gładko, z lewej rzeka, z prawej tory.

W takim miejscu można odpocząć na zadaszonych ławkach. Znajdują się one poza kadrem z lewej strony. Natomiast z prawej strony widać znak kończący drogę bez ruchu samochodowego.

Budowa całości tras była oczywiście współfinansowana przez Unię Europejską.

In memory of... Lola B10/60

Wczoraj odebrałem ze sklepu taki oto piękny model od firmy Ixo. Prezentowana na zdjęciach Lola B10/60 #12 zespołu Rebellion Racing wykonana została w skali 1:43. Pierwowzór mojego modelu brał udział w 24- godzinnym wyścigu Le Mans w 2010 roku, zaś jego załogę tworzyli: Nicolas Prost, Neel Jani i Marco Andretti. Był to pierwszy start zespołu o nazwie Rebellion Racing w Le Mans, po zmianie nazwy ze Speedy Racing Team Sebah. Oba samochody nie dojechały do mety  ("mój" #12 odpadł z rywalizacji po 175 okrążeniach). Rebellion Racing zdobył jednak na zawsze moją sympatię tym wspaniałym malowaniem, które od wczoraj mogę podziwiać na żywo. Podzielę się zatem z Wami pięknym widokiem, upamiętniając pierwszy start Rebelliona w LM oraz nieistniejącą już Lolę B10.
























Na nartorolkach przez poznańską Maltę

Kilka dni temu miałem okazję przebywać w okolicach Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Ten świetnie zagospodarowany teren przyciąga wielu sympatyków przeróżnych sportów, od wioślarstwa aż po narty. Tak, narty, ponieważ z powodzeniem można skorzystać z całorocznego stoku narciarskiego pokrytego igielitem. Ponadto w okolicy działa kolejka wąskotorowa "Maltanka" jeżdżąca do pobliskiego zoo, letni tor saneczkowy oraz pole do mini golfa. Do dyspozycji miłośników wycieczek pieszych i rowerowych są oddane liczne alejki spacerowe. Wszystko to czyni obszar "Malty" atrakcyjnym miejscem rekreacji mieszkańców Poznania. Co jednak ma do zaoferowania miłośnikom nart biegowych? Postanowiłem sprawdzić, czy alejki spacerowe i drogi rowerowe wokół jeziora nadają się do jazdy na nartorolkach.


Pełen nadziei na niezapomniane wrażenia z jazdy po niezliczonych trasach wyruszyłem z okolic stoku narciarskiego. Pierwsze, co zauważyłem to słabej jakości asfalt. Bardzo chropowaty, a ponadto zdarzają się dziury, które trzeba omijać. Trafiały się lepsze odcinki, ale niestety były one zbyt krótkie. Wreszcie na mojej drodze stanęła kostka brukowa, co oznaczało konieczność zawrócenia. Jedno stało się jasne: "Malty" nie da się okrążyć bez ściągania nartorolek. Postanowiłem więc przemieścić się w okolice fontanny (zdjęcie). Tam asfalt zdecydowanie bardziej zachęcał do jazdy. Co pewien czas pojawiały się jednak nieprzyjemne pęknięcia i pofalowania. Nie pozwalało to na swobodne pokonywanie trasy. Cały czas trzeba było zwalniać. Udałem się więc na krótki wyścig z "Maltanką". Znowu musiałem znosić nierówności chropowatego asfaltu- mordercy, który pojawił się na mojej drodze. Pozwoliło to jednak na spokojne osiągnięcie prędkości wąskotorówki. W sumie zabawa fajna, dopóki nie wytrzęsie tak, że się odechciewa. Zawróciłem i zakończyłem test tras wokół Jeziora Maltańskiego. Wnioski na koniec:

  • Trasy są świetne, ale nie nadają się na nartorolki. Może to kwestia aluminiowej ramy, ale nierówny i chropowaty asfalt mocno daje się we znaki. Miłośnikom nart biegowych z Poznania polecam zatem korzystać z tego terenu w celu treningu ogólnego (jazdy na rowerze, czy biegania), a miejsca na nartorolki poszukać gdzie indziej.
  • Nawet w tak dużym mieście, jak Poznań, nartorolki należą do egzotyki. Nie sposób nie usłyszeć czegoś w stylu: "Patrz, ten koleś biegnie na nartach!" lub "Co to jest!?". W sumie nie zaskoczyło mnie to. Nie spodziewałem się czegoś innego, skoro nawet w górach człowiek na tym sprzęcie budzi zdziwienie.
  • Sama "Malta" daje mnóstwo możliwości rekreacji, co czyni to miejsce unikatowym w skali kraju. Tylko pozazdrościć... Stąd też ciągły ruch na uliczkach, co utrudniało jazdę na nartorolkach. Ciągłe wyprzedzanie spacerujących i ustępowanie miejsca rowerzystom nie należy do przyjemności.


       

Ostatni sezon króla

W samym środku czerwca cały świat biathlonu obiegła wiadomość, że nadchodzący sezon 2013/2014 będzie ostatnim dla Ole Einara Bjoerndalena. Można było się spodziewać, że 39- letnia legenda podejmie w końcu taką decyzję, mimo planów wystąpienia jeszcze na Igrzyskach Olimpijskich w 2018 roku. Niemniej jednak wieść o "abdykacji" króla wstrząsnęła mną i całą reprezentacją Norwegii.
Tego typu informacje, o zakończeniu pewnej ery, są zwykle przyjmowane z ogromnym niedowierzaniem. Tak jest i w tym przypadku. Biathlon bez Bjoerndalena? Przecież to niemożliwe. A jednak... Po IO w Soczi będziemy musieli do tego przywyknąć. Ciężko mi sobie wyobrazić, że już nie będę emocjonował się występami OEB. Nie będzie już tej nadziei, że tym razem wszystko pójdzie dobrze i wreszcie dołoży kolejne zwycięstwo do swojej imponującej kolekcji. W moim przypadku nastąpi coś, czego bardzo się boję. Odejdzie ikona, dzięki której tak prawdziwie polubiłem biathlon. Skąd mam wiedzieć, czy nie zabraknie emocji podczas każdej transmisji? Będę musiał przekonać się o tym za rok. Przypuszczam jednak, że zawsze pozostanie cząstka wielkiego Bjoerndalena. W końcu mamy jeszcze Svendsena i Boe, dla których był i jest on wzorem. Większość sukcesów nowej generacji norweskich biathlonistów jest jego zasługą. W wywiadzie przeprowadzonym przez serwis NRK.no zarówno Emil Hegle, jak i Tarjei podkreślają olbrzymią rolę weterana. Również stwierdzają, że wraz z jego odejściem reprezentacja utraci specjalnego ducha, którego zapewniała obecność tak utytułowanego zawodnika. "Ole wyznacza standardy"- mówi Svendsen dodając: "To trochę smutne, że tak znacząca postać w sporcie, który kochasz, kończy karierę". Nie sposób się z tym nie zgodzić. Natomiast Tarjei Boe wskazuje, że nastąpi w drużynie zmiana pokoleniowa, przez co spadnie znacznie średnia wieku biathlonistów. Najważniejsze w całej rozmowie jest jednak stwierdzenie, że  nawet Norwegowie nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielki w Europie jest Ole. Dzięki temu już wiadomo, że Bjoerndalen wygrał wszystko. Nie są to tylko medale i tytuły, lecz także szczere poparcie zespołu i wpisanie się na stałe w historię biathlonu.


Bjoerndalen przygotowuje się do swoich ostatnich Igrzysk Olimpijskich z pomocą trenera mentalnego Øyvinda Hammera. Ma zapewnić to maksymalną motywację do osiągnięcia swoich dawnych możliwości na najważniejszych zawodach. Należy dodać, że razem pracowali oni od 1996 roku, czyli od początków wielkiej kariery OEB. Jednak od czterech lat współpraca ta nie była kontynuowana. Taki krok jest więc powrotem do starych, najskuteczniejszych metod. Jak wyznaje sam Ole: "Naprawimy wszystkie rzeczy, które siedzą w mojej głowie. Wyeliminujemy wszystkie negatywne myśli". Na końcu dodaje, że będzie starał się utrzymać równowagę, by zaatakować z najwyższą formą na IO w Soczi. Sukces na jego ostatnich igrzyskach z pewnością byłby świetnym zamknięciem wielkiej kariery. Osobiście wierzę w powodzenie tych treningów, zaś w trakcie walki o pierwsze medale, będę trzymał kciuki niezwykle mocno. Jedno, co mogę już dziś powiedzieć, to "det går bra". I niech tak będzie.
Jeżeli zaś chodzi o dalsze losy OEB po odstawieniu nart i odwieszeniu karabinu, to jeszcze nie są one znane. Norweg nie wyjawił jeszcze planów dotyczących jego przyszłości. Ma w końcu jeszcze dużo czasu, aby się nad tym zastanowić. Prawdopodobne jest oczywiście pozostanie blisko biathlonu i praca w sztabie szkoleniowym reprezentacji. Jego wiedza i umiejętności z powodzeniem mogą służyć za wzór jeszcze wielu pokoleniom młodych biathlonistów.
Odejście Bjoerndalena będzie jednym z głównych tematów w nadchodzącym sezonie. Ciekawe, jakie pożegnanie przygotują królowi jego koledzy z reprezentacji. Przypominając sobie tort na 40. urodziny Halvarda Hanevolda, a właściwie jego wręczenie przez Svendsena (poprzez uderzenie tym tortem w twarz), należy spodziewać się czegoś szczególnego. Na koniec wspomnienie 75. zwycięstwa OEB.

Lider, ale wirtualny

Michał Kwiatkowski liderem Tour de France! Tak miał wyglądać początek tego posta. Ale niestety muszę zacząć w inny sposób. "Wielka Pętla" na dobre się rozkręciła. Po etapach na przepięknej Korsyce, kolarze wrócili na stały ląd, a konkretnie do Nicei, gdzie wczoraj odbyła się jazda drużynowa na czas. Zazwyczaj nie oglądam czasówek, a już tym bardziej drużynowych. Nic specjalnego, tylko 25 km, dopiero początek wyścigu, czyli emocje żadne. Było jednak inaczej. Do tego stopnia, że wciągnąłem się w oglądanie.
W klasyfikacji generalnej było ciasno i już przed startem można było stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem, że zajdą zmiany. Liderem był bowiem Jan Backelants z przewagą zaledwie sekundy nad grupą ponad 70. kolarzy. Polscy kibice, a wraz z nimi komentatorzy w Eurosporcie, liczyli na dobry występ ekipy Omega Pharma Quick- Step, w której barwach jeździ Michał Kwiatkowski. Już od początku wyścigu "Flowerman" prezentował się świetnie, będąc na 4. miejscu w generalce i posiadając koszulkę lidera klasyfikacji młodzieżowej. Wczoraj pojawiła się szansa na historyczny wyczyn. Jego ekipa bardzo dobrze jeździ w czasówkach, o czym świadczy tytuł drużynowych mistrzów świata w tej specjalności. Ponadto Polak był najwyżej sklasyfikowanym zawodnikiem zespołu, stąd zwycięstwo na wczorajszym etapie zapewniłoby mu żółtą koszulkę. Tym samym, zostałby drugim w historii, po Lechu Piaseckim, polskim liderem Tour de France. Wystarczyło tylko wygrać etap z przewagą większą niż jedna sekunda nad drużyną Backelantsa- RadioShack- Leopard.
Sekunda. Tak niewiele, a decyduje o tylu ważnych rozstrzygnięciach w sporcie. Wielokrotnie w minionym sezonie biathlonowym zdarzało się przecież, że Martin Fourcade przegrywał na linii mety o mniej niż sekundę. Wczoraj ta sekunda mogła nam zapewnić wielką radość, a stała się przyczyną niedowierzania. Od początku wszystko szło świetnie. Po dobrze przejechanym etapie OPQS, prowadziła na mecie. Była w gorszej sytuacji, bo startowała jako druga w kolejności. Ciężko było zatem stwierdzić, czy uzyskany rezultat wystarczy na miejsce w czołówce. Wszystkie zagrażające jej zespoły startowały później, co zapewniło mi sporą dawkę nerwów. Wśród najważniejszych znalazły się: Garmin, Sky i BMC. W trakcie etapu pojawiły się jeszcze Saxo- Tinkoff i Orica Greenedge, z uwagi na dobre rezultaty na pierwszym punkcie pomiaru czasu. Jako pierwszy pokonany został Garmin z dość bezpieczną przewagą ponad 10 sekund. Później Sky. W tym przypadku było już więcej strachu, bo różnica wyniosła jedynie dwie sekundy. Tak, czy inaczej, mniej abstrakcyjne stało się zdanie: "Michał Kwiatkowski jest obecnie wirtualnym liderem". Dalej krwi polskim kibicom napsuł Saxo- Tinkoff, tracąc jedynie sekundę na punkcie pomiaru czasu. Nerwowo liczyłem czas, gdy Alberto Contador i koledzy dojeżdżali do mety, ale i tutaj się udało. Różnica powiększyła się do 8 sekund na mecie. Coraz bardziej realne wydawało się założenie historycznej dla nas koszulki przez Kwiatkowskiego, lecz jakoś kamera nie pokazywała Polaka ani przez chwilę.
Przyszedł niestety czas na Oricę Greenedge, która traciła 3 sekundy na pierwszym pomiarze czasu. Przewaga wydała mi się bezpieczna, co było wielkim błędem. Zazwyczaj tak mam, że im mniej się czegoś spodziewam, tym bardziej brutalnie się to coś dzieje. Musi wskoczyć ktoś nagle do klasyfikacji i wszystko popsuć. Tak było i tym razem. Na mecie zobaczyłem z wielkim niedowierzaniem 0,75 sekundy przewagi Orici nad OPQS. Marzenia o polskim liderze prysły jak bańka mydlana, co u mnie zaowocowało głośnym: "Dlaczego znowu nam się to dzieje?!". Bo rzeczywiście znów Polak musi być o krok od historycznego osiągnięcia, aby zostało to przekreślone. I to jeszcze o mniej niż sekundę... Zrozumiałem na Giro, gdy Rafał Majka przegrał białą koszulkę lidera klasyfikacji młodzieżowej, że Betancur był po prostu lepszy. Ale w tym przypadku muszę uznać wyższość ekipy Simona Gerransa wynikającą tylko z minimalnego ruchu ręką, czy też jednego naciśnięcia na pedał. Pech, splot nieszczęśliwych okoliczności, każdy może nazwać to jak chce. Również sam zespół Omegi nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Taki już jest sport...

źródło: Eurosport

Żółta koszulka z pewnością należała się Kwiatkowskiemu. Byłby to symbol, który pokazałby siłę polskiego kolarstwa. Niestety, nadal nie jest ona dostrzegana w stu procentach na arenie międzynarodowej, o czym świadczy choćby wczorajsza relacja. Gdy tylko Orica pojawiła się na mecie, zaczęto pokazywać Simona Gerransa, jako wirtualnego lidera, mimo, że RadioShack i BMC były jeszcze na trasie. Obie ekipy nie zmieniły już nic w czołówce, lecz można w takim razie zapytać, czemu nie zobaczyliśmy Michała Kwiatkowskiego w tej roli. Wciąż pozostaje w jego rękach młodzieżowa biała koszulka oraz czwarte miejsce w generalce ze stratą sekundy, co z pewnością również jest sukcesem. O ile jednak większy wydźwięk miałby występ "Flowermana" okraszony prowadzeniem w wyścigu, to nawet ciężko określić. Po raz kolejny jednak musimy poprzestać na powiedzeniu "to też jest sukces" i otarciu łez. A mnie jednak wciąż chodzi po głowie piosenka Andrzeja Poniedzielskiego ze słowami: "jak się nie ma, co się lubi, to nie lubi się i tego, co się ma", którą to zapodaję na koniec.