Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Puchar Świata w Szklarskiej Porębie, odc. 3

Czas na ostatni obiecany odcinek relacji z zawodów Pucharu Świata w Szklarskiej Porębie. Tym razem będzie krótko i na temat, bez większych refleksji, czego dopuściłem się ostatnio. A to dlatego, że chyba większość z Was zdążyła już o całej imprezie zapomnieć, a i bieżące sprawy nie mogą pozostać bez komentarza. Tak więc na początek kilka słów o tym, jak w Polsce czuli się zawodnicy, a konkretnie Noah Hoffman i jego znajomi.
Noah Hoffman dobiega do mety biegu na 15 km stylem klasycznym.

Noah Hoffman prowadzi bloga, na którym umieszcza zwykle jakieś ciekawe informacje o swoich treningach i zawodach. Tak było również w wypadku Szklarskiej Poręby. Swoją relację z pobytu "u nas" wzbogacił kilkoma zdjęciami. Możecie to zobaczyć tutaj. Pierwszego dnia, który był przeznaczony na treningi, wszystkich przytłoczyły warunki na trasach. I tak bardzo dobrze się stało, że w ogóle był śnieg, lecz był on bez porównania gorszy od tego, na którym mieli okazję jeszcze nie tak dawno trenować we Włoszech. Wielu zawodników zadecydowało startować w Jakuszycach na starszych nartach, niż zwykle, z uwagi na kamienie, przedzierające się przez warstwę śniegu. Dużo mówiło się o braku czołowych zawodników z krajów skandynawskich. Powodowało to dziwne uczucie, że zawody nie przypominają prawdziwego Pucharu Świata. Nie mniej jednak, wciąż były do zgarnięcia punkty do klasyfikacji generalnej. Ponadto, co ciekawe, Noah zwrócił uwagę na zapach panujący na dworze. Skarżył się na dym z opalanych węglem domów. Inni zawodnicy obawiali się również jakości wody z kranów, dlatego decydowali się na używanie butelkowanej. Na plus natomiast ocenił zaplecze, jakie oddano do dyspozycji ekipom. Przeznaczono bowiem aż 3 kontenery dla serwisantów nart i zawodników z USA. Dni zawodów były już bardziej pozytywne pod kątem pogody. Trasy zostały wyczyszczone przez ciężko pracujących wolontariuszy. Zasypano je świeżym śniegiem znajdującym się obok. Ponadto zawodnikom podobały się reakcje zgromadzonej publiczności, zwłaszcza na sprintach. Amerykanie i Kanadyjczycy będą również dobrze wspominać hotele, w których przebywali. Przykładowo Kikkan Randall otrzymała drobny prezent od obsługi w postaci kryształowej wazy. Tak więc z punktu widzenia zawodnika, impreza w Szklarskiej Porębie była udana.

A teraz kilka słów o pracy wolontariuszy. Tej grupie osób należą się największe słowa uznania. Zwykle to właśnie jakość wykonania "czarnej roboty" świadczy o powodzeniu całego przedsięwzięcia. Tak było i tym razem. W dzień treningów, czyli w piątek, wszyscy wolontariusze przerzucali łopatami czysty śnieg, leżący poza trasami, aby pokryć jego brudną warstwę. Ponadto jeszcze tydzień wcześniej dowożono śnieg z wyższych partii gór, który usypywali zwyczajni ludzie chętni do pomocy. Atmosfera była napięta, bo bez tego wszystkiego, o udanych zawodach PŚ moglibyśmy tylko pomarzyć. Dni biegów to już inne zadania i obowiązki, a wśród nich kontrola antydopingowa. Bez zbytniego wdawania się w szczegóły, chodziło o przydzielenie wolontariusza do danego zawodnika, aby pilnował go aż do czasu przyprowadzenia do punktu kontroli antydopingowej. Ponadto każdy wolontariusz posiadał akredytację, umożliwiającą wstęp w każde miejsce Polany Jakuszyckiej. Była to dobra okazja do dowiedzenia się czegoś o zawodnikach. A jako, że SadurSky ma swoich ludzi nawet tam, to wszedł w posiadanie kilku informacji. Otóż, mężczyźni znacznie luźniej podchodzą do startów i wszystkiego, co się dzieje wokół. Nie ma żadnych problemów z rozmową, czy autografem. Panie natomiast raczej się spinają, nie są otwarte na fanów. Jedynie Amerykanki można uznać za w miarę miłe. Nawet Justyna Kowalczyk na rodzimej ziemi, po wygranym biegu nie emanowała jakimś szczególnym ciepłem w kierunku wolontariuszy. Widocznie takimi prawami rządzi się to środowisko. Bardzo jestem ciekaw, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby Szklarską Porębę odwiedziły kadry Norwegii, Szwecji i Finlandii. No cóż, może innym razem.

Pracy było dużo, ale wszyscy wykonali powierzone obowiązki. Po wszystkim pozostanie świadomość, że dzięki każdemu pojedynczemu elementowi zawody Pucharu Świata w Szklarskiej Porębie odbyły się na takim poziomie, jaki chcieli zobaczyć zawodnicy, kibice oraz działacze FIS. Dotarliśmy tym samym do końca relacji z tego wyjątkowego wydarzenia. Aż chciałoby się powiedzieć: i ja tam z nimi byłem, a com widział i słyszał w posty umieściłem.

P.S: Na koniec ważna wiadomość. Ole Einar Bjoerndalen kończy dziś 40 lat. Z tej okazji życzmy wszyscy Królowi Biathlonu jak najlepszego występu na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi i jeszcze wielu zwycięstw. Niech nam żyje i panuje 100 lat. Gratulerer med dagen Ole Einar! Lykke til i Sochi!
 

SadurSky udaje się natomiast na krótki odpoczynek po tym, jak jego Fischery zostały poważnie ranne i musi coś na to zaradzić.

Puchar Świata w Szklarskiej Porębie, odc. 2

Jak już pisałem w poprzednim odcinku, niedzielne biegi klasykiem miałem również obejrzeć w TV, ale stało się inaczej. Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiłem na konkurs idealny dla człowieka nazywanego czasem "sprzętowym spalaczem", czyli po prostu dla mnie. Zawsze zwracałem uwagę na sprzęt, którego używają zawodnicy PŚ, a po ostatnim porównaniu systemów SNS z NNN mam już nawet dość tej przypadłości, która podświadomie rozkazuje mi rozpoznawać ich buty i narty. Tym razem jednak okazało się to bardzo pomocne. Konkurs, którego stawką był bilet na niedzielne zawody, wymagał jak najszybszego przesłania e- maila z przynajmniej dwoma nazwiskami finalistów sprintów, biegających na nartach Salomona. Tak więc sprawa bardzo prosta: Jessica Diggins i Baptiste Gros na przykład, a ponadto Sylwia Jaśkowiec. Dla zainteresowanych, sobotni zwycięzca Alex Harvey biega w nutach od Salomona, zaś narty ma od Fischera- ciekawe zestawienie. Odejdźmy już jednak od tych sprzętowych spraw i przejdźmy do sedna. Bowiem następnego dnia czekał na mnie szczęśliwie wygrany bilet z miejscem w sektorze A (czyli przy samej mecie). I to wszystko od Salomon Nordic Sunday.


Z rana powitał mnie widok znany w Jakuszycach, czyli mgła. Mimo tego, od razu duże wrażenie zrobiło na mnie rozdysponowanie miejsca na Polanie. Postawienie trybun i pomieszczeń prasowych bardzo zmieniło okolicę. W dodatku cały parking naprzeciwko restauracji Biathlon przeznaczono na strefę dla zawodników. Kibice natomiast byli dowożeni ze Szklarskiej Poręby specjalnie przygotowanymi na tę okazję autobusami. Czekając na swój bilet mogłem zaobserwować, jak kolejne grupy ubranych na biało- czerwono kibiców paradowały w kierunku wejścia na stadion, po czym następowała przerwa. Odebranie biletu trochę trwało, dlatego na trybunie znalazłem się około 10 minut przed startem pierwszego biegu. A było to 15 km mężczyzn stylem klasycznym. Trochę zaskoczył mnie fakt, że miałem dużo miejsca w swoim sektorze, dzięki czemu mogłem na spokojnie zrobić kilka zdjęć.

Uradował mnie natomiast fakt, że panowie biegacze ze Słowenii dobrze znają zasady "How to be nordic" i stosują je w praktyce. 

Reszta trybun też nie pękała w szwach i chyba przeczuwałem dlaczego. Obsada może i nie dopisała w pełni, bo zabrakło Norwegów, Szwedów i Finów, którzy mieli swoje mistrzostwa krajowe. Ponadto nie przyjechali: Lukas Bauer, Axel Teichmann, Johannes Duerr oraz wciąż leczący kontuzję Dario Cologna. Ale za to mieliśmy prawdziwych specjalistów stylu klasycznego z Rosji, takich jak Alexander Bessmertnykh, Evgeniy Belov, czy Stanislav Volzhentsev, wszechstronnego Maxima Vylegzhanina i Dimitiya Japarova, najlepszych Kanadyjczyków (Harvey, Kershaw, Babikov) i Niemców (Angerer, Filbrich, Dotzler, Tscharnke, Bing) oraz innych znakomitych klasyków z Alexeyem Poltoraninem na czele. Było więc w czym wybierać swoich faworytów do kibicowania, choć to i tak nie wszystkie znane nazwiska. Osobiście stawiałem na zwycięstwo Poltoranina.

Alexey Poltoranin w drodze na start biegu na 15 km.
Wyników nie przytaczam, każdy wie, że wygrał Maxim Vylegzhanin po brawurowym ataku na ostatniej pętli. Poltoranin natomiast walczył na finishu z Belovem o drugą lokatę i walkę tę zaskakująco przegrał. Cała historia opowiedziana jest na kilku poniższych zdjęciach.
Stawka jeszcze przed rozerwaniem. Tępo nadaje Poltoranin, ale Rosjanie dzielnie się trzymają. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na ten genialny transparent: "Zgórmysyny".
Vylegzhanin zaatakował na końcowym podbiegu i już samotnie pokonywał ostatnie metry.
Belov i Poltoranin. Walka na ostatnich metrach. Takich pojedynków było jeszcze więcej, nawet o znacznie dalsze lokaty.
Podium biegu na 15 km. Od lewej: Evgeniy Belov, Maxim Vylegzhanin, Alexey Poltoranin.

Biegu nie ogląda się jednak tylko dla samego obserwowania zawodników. To również dopingowanie, zagrzewanie do walki, czyli jednym słowem emocje. Pamiętam z poprzednich lat biathlonowy Puchar Świata w Novym Mescie. Tam zawody były okazją do wspólnego dzielenia jednej pasji wśród ludzi różnych narodowości. Może trudno to sobie wyobrazić, ale stojąc na trybunie przykładowo przy Niemcu, kibicujesz również zawodnikom niemieckim, nawet jeśli za nimi nie przepadasz. Atmosfera "sportowej integracji" udziela się dość mocno i jest bardzo miłym elementem przebywania na takich zawodach. Do dziś wspominam sympatycznych Norwegów, pijących hektolitry piwa oraz Niemca z gigantyczną kołatką robiącą hałas proporcjonalny do jej wielkości. Może biathlon to inna bajka, bo w Szklarskiej Porębie tego zabrakło. Nie zauważyłem przedstawicieli innych nacji. A przecież Niemcy i Czesi mieli blisko. Ci pierwsi nie mogli narzekać na brak swoich czołowych zawodników w stawce, stąd moje zdziwienie. Być może przypuszczali, że śniegu w Jakuszycach i tym samym zawodów nie będzie. Rosjanie też mogli przyjechać, a tego nie zrobili. Odnajdziemy ich niemal na każdych zawodach z ich flagami z niedźwiedziami, lecz niestety nie tym razem. Stąd nie można się dziwić, że tego prawdziwego kibicowania nie było i nawet, jeżeli ktoś dobrze znał nazwisko Poltoranina, nie miał większych powodów, aby je ze mną wykrzykiwać w trakcie rywalizacji. Nie zawiedli natomiast spikerzy, będący na miejscu. Dwie osoby zajmowały się interakcją z publicznością, zaś w specjalnej kabinie przebywała para komentatorska, relacjonująca zawody ze wszystkimi informacjami o tym, co działo się na trasie. Komentarz był fachowy, a szczególnie pani Staręga potrafiła zaciekawić swoją wiedzą na temat zawodników. Dokładając do tego telebimy, biegi oglądało się dużo lepiej, niż w TVP Sport. Na tym polu wyszło bardzo dobrze.
Po zakończonym biegu mężczyzn przyszedł czas na małą wycieczkę dookoła Polany. Kibiców zaczęło przybywać i wszystko stało się jasne. Zbliżał się bieg na 10 km stylem klasycznym kobiet i każdy chciał zobaczyć popis Justyny Kowalczyk.



Zanim to jednak nastąpiło, można było w spokoju zrobić kilka zdjęć, mając najlepszych zawodników na wyciągnięcie ręki.

Na przykład Tobias Angerer wbiegł w kadr.

Albo Toni Livers.

A gdy start kobiet był coraz bliżej, na trasie pojawiła się Denise Herrmann z trenerem.
Do startu biegu na 10 km kobiet pozostawało już mniej czasu, a trybuny pękały w szwach. Skandowano jedno imię: Justyna, Justyna, Justyna... i tak w nieskończoność. Doping był ogromny do tego stopnia, że chyba każdy niesiony takim wsparciem wygrałby zawody. Gdy zawodniczki stanęły na starcie, zapanowała cisza, przerwana jedynie przez słowa: "Justyna, kocham cię!", wykrzyczane przez jednego z kibiców i salwę śmiechu w wykonaniu całego stadionu zaraz po tym. Wreszcie rywalizacja się rozpoczęła i trybuny dosłownie wybuchły. Co działo się w międzyczasie- każdy wie. Kto wygrał- to każdy wiedział jeszcze przed biegiem. Zobaczcie tylko te emocje trybun na ostatnich metrach.



Widać, jak bardzo kochamy naszą świetną zawodniczkę i jak umiemy jej kibicować. Długo jeszcze będę wspominał pełen autobus skandujący "Justyna!" w drodze powrotnej do Szklarskiej Poręby. Z drugiej jednak strony, podczas biegu panów zobaczyłem, że to właśnie nie cały sport, lecz tylko nasza wybitna reprezentantka jest dla niektórych jedynym elementem godnym uwagi. Nie zrozumcie mnie jednak źle, bo dobre wsparcie swoich jest zawsze na wagę złota. Tu nie chodzi o znajomość wszystkich nazwisk, lecz o świadomość, że reszta też się liczy. Że w końcu to sport i najlepiej jest, gdy idą za tym emocje, związane z wygraną i niekiedy nawet przegraną. A dlaczego? Bo zapatrzenie tylko na siebie, stwierdzenie "idę zobaczyć Justynę", zamiast "idę zobaczyć biegi" może być (nie musi) pierwszym krokiem do czegoś, co ja nazywam "sportowym szowinizmem". Dziś skandujemy "Justyna!", a jutro życzymy jej rywalkom wszystkiego najgorszego i właśnie przed tym przestrzegam. Oczywiście to tylko przypadek ekstremalny i mocno wierzę, że występuje on bardzo rzadko. Nie mniej jednak warto o tym pamiętać i zachować ten dystans, bo wtedy nawet lepiej się ogląda zawody.

Tyle na temat samego kibicowania. Jeżeli zaś chodzi o całą organizację Pucharu Świata, to "z zewnątrz" wyglądała bardzo dobrze. Wspominałem już o rozplanowaniu miejsca na Polanie Jakuszyckiej i o spikerach. Ponadto na duży plus zasługuje rozwiązanie transportu na zawody i z powrotem. Autobusy po imprezie wyrabiały się bardzo dobrze z zabieraniem kolejnych grup kibiców. Przejazd był oczywiście bezpłatny, zaś można było dojechać nawet do samej Jeleniej Góry, gdy zjeżdżano do zajezdni. Przy całym przedsięwzięciu pracowało wielu ludzi i ich praca nie poszła na marne. Nawet pogoda nie była w stanie pokrzyżować planów organizatorom. W kolejnym odcinku dowiemy się czegoś "od wewnątrz" zawodów. Przekonamy się, jak wyglądały one z perspektywy zawodnika i wolontariuszy.

Puchar Świata w Szklarskiej Porębie, odc. 1

Jesteśmy świeżo po zawodach Pucharu Świata w biegach narciarskich, które odbyły się w Jakuszycach. Jeszcze do końca nie opadły emocje, ale czas zacząć podsumowanie. Każdy się zapewne zgodzi, że była to najwyższa rangą impreza sportowa, jaką miała okazję gościć już po raz drugi Szklarska Poręba. W związku z tym faktem pojawiły się wymagania, regulacje i oczekiwania wobec organizatora. Czy poradzono sobie z tym wszystkim? Jaki jest efekt końcowy? Tak się składa, że będąc w okolicy całego zamieszania, nie sposób nie dowiedzieć się możliwie najwięcej na jego temat i nie sprawdzić tego na własnej skórze. Zatem zapraszam Was na trzyczęściową relację z przemyśleniami o zawodach.

Na początek przyszło mi obserwować zawody sprzed telewizora, czyli w sumie jak zwykle. Był to pierwszy dzień, którego rozegrano sprinty techniką dowolną. Eurosport w tej kwestii trochę zawalił, puszczając snooker, ale cóż poradzić. Nawiasem mówiąc rozgrywano też biathlon w Anterselvie- pełen emocji bieg pościgowy mężczyzn. Każdy był więc zdany na łaskę TVP Sport. Rywalizacja w sprintach jest zawsze bardzo ciekawa i kontaktowa, zwłaszcza w "łyżwie". Tylko co z tego, skoro relacja z biegów mężczyzn była zastępowana rozmową z dowolnie wybranym ekspertem (bo na takie pytania pani redaktor mógłby odpowiedzieć każdy ogarniający choć trochę biegi narciarskie). I w ten sposób nie widziałem kilku upadków i walk na finishu. Nie mówiąc już o tym, że musiałem zgadywać, kto wszedł do finału. Czy naprawdę rywalizacja musi kończyć się tam, gdzie odpada nasz reprezentant? Bo jeżeli tak, to dzięki Bogu, że do finału pań dostała się Sylwia Jaśkowiec. W przeciwnym razie miałbym zamiast emocji, kolejną "pasjonującą" rozmowę z zastępcą- prezesa- czegośtam- który- kiedyś- miał- na- sobie- narty i pytania, dlaczego było tak, a nie inaczej. A przepraszam, byłyby emocje, o ile tak nazwać norweskie wulgaryzmy rzucane w stronę telewizora przez człowieka północy. Tak być nie może. Bądźmy bardziej otwarci na to, co się dzieje. Kochajmy ten sport, a nie tylko jedną osobę, która go reprezentuje. Choć może to tylko taka moja fanaberia...  Kolejny dowód na to pojawi się już wkrótce w odcinku drugim.

Drugą rzeczą, która wypadła marnie z punktu widzenia telewidza, był oczywiście komentarz. Mała wiedza na temat zawodników, nawet średnio poprawna wymowa ich nazwisk to rzeczy, które mogą na dłuższą metę denerwować. A przecież można lepiej, o czym przekonałem się trochę później. Jeszcze jeden szczegół, który rzucił się w oczy, to niekorzystne światło. Tak, światło może być niekorzystne i w Jakuszycach to się właśnie zdarzyło. Start był położony w taki sposób, że kamera łapała zawodników pod słońce. To rzecz niezależna od nikogo, ale gorzej się ogląda takie ujęcia z kamery, niż jakby to było w prawidłowym ustawieniu. Na pewne rzeczy nie ma się wpływu i tyle. Natomiast, gdy zawodnicy wbiegali na stadion, światło rewanżowało się, współgrając idealnie.

Takie właśnie uczucia mną targały po obejrzeniu telewizyjnej relacji z zawodów na Polanie Jakuszyckiej. Ogólnie lekkie rozczarowanie. Nie mogło tak pozostać. Niedzielne dystanse miał już pokazywać Eurosport, jednak lepiej byłoby zobaczyć to na żywo i wtedy ocenić. Ale co z tego, skoro nie posiadałem biletów... aż do wczorajszego wieczoru, kiedy to... No właśnie. O tym, co dokładnie się stało, będę pisał w następnym odcinku. W każdym razie, w życiu się nie spodziewałem, że następnego dnia zobaczę taki widok.


Znalezione w internetach- tyrolski wieczór z Hoferem i Wierer

Coraz więcej ciekawych rzeczy dowiadujemy się o biathlonistach. Było już na temat cukierniczego talentu Elisabeth Högberg, zaś o pięknym śpiewie Gabrieli Soukalovej wiedzą już wszyscy sympatycy tej dyscypliny sportu. Aby dopełnić listę biathlonowych artystów brakuje nam jeszcze tańca i muzyki. Z pomocą przychodzą zatem mieszkańcy okolic Anterselvy, rodowici Tyrolczycy, czyli Lukas Hofer i Dorothea Wierer. Tym razem poznamy ich interesujący talent.

Tyrol jest regionem o wysokiej kulturze muzycznej. Prawie każdy mieszkaniec potrafi zagrać na jednym z tradycyjnych instrumentów. Nie inaczej jest z naszymi dzisiejszymi bohaterami, którzy przyznają, że z muzyką ludową mają do czynienia od dziecka. Podczas pobytu biathlonowego Pucharu Świata w Anterselvie, Lukas i Dorothea postanowili zaprezentować swoje umiejętności, zapraszając kilku znajomych. Wśród nich znalazł się Lowell Bailey, który wspomógł występ grą na gitarze. Nie zabrakło również chętnych do tańca. Każdy był ubrany w tradycyjny tyrolski strój. Krótki film z tego spotkania do zobaczenia poniżej.



Kto by pomyślał, że kulturę Tyrolu będzie można poznać za pośrednictwem biathlonistów. W dodatku bardzo sympatyczni wydają się reprezentanci Włoch. Z pewnością należało im się to dzisiejsze zwycięstwo Lukasa Hofera w sprincie. I na pewno każdy przyzna, że instrument, na którym grała Dorothea jest po prostu świetny :-)

Witamy w Anterselvie

Przed nami ostatnie zawody biathlonowego Pucharu Świata, zanim wszyscy udadzą się na Igrzyska Olimpijskie. Tym razem biathlonistów zobaczymy we Włoszech, a konkretniej w tyrolskiej miejscowości Anterselva. Niech nikogo nie zdziwi powszechne używanie również niemieckiej nazwy tego ośrodka, czyli Antholz. Język niemiecki jest bowiem używany przez większą liczbę okolicznej ludności, niż włoski. Czas więc przyjrzeć się bliżej temu pięknemu miejscu.

Anterselva jest bardzo wdzięcznym ośrodkiem do uprawiania i oglądania biathlonu. Trasy są urozmaicone i przede wszystkim obfitują w piękne górskie widoki. Tradycje biathlonowe także są nie bez znaczenia. Rozegrano tam choćby Mistrzostwa Świata w 1995 roku, kiedy to swój pierwszy medal zdobył Tomasz Sikora. Stadion i strzelnica położone są wysoko, bo 1600 m.n.p.m. Warto dodać, że na podobnej wysokości będzie się odbywała rywalizacja w Soczi. Dla wielu zawodników stanowi to więc szansę na sprawdzenie się w takich warunkach, co jest dość istotne. Pamiętamy przecież, po co opuszczali poszczególne zawody Norwegowie, czy Martin Fourcade. Celem był właśnie trening wysokogórski i przyzwyczajenie organizmu do funkcjonowania na wyższych poziomach niż zwykle. A skoro już mowa o absencjach, to w Antholz będzie ich wiele. W rezerwowym składzie pojawi się reprezentacja Ukrainy oraz męska część kadry Norwegii, wspierana jedynie przez Ole Einara Bjoerndalena, który zaliczył przerwę w czasie zawodów w Ruhpolding. Nie zobaczymy Rosjan: Dimtrya Malyshko, Evgenya Ustyugova oraz Alexeya Volkova. Powraca natomiast Martin Fourcade, który będzie chciał nadrobić punkty nad Emilem Hegle Svendsenem, odpoczywającym obecnie psychicznie przed Soczi. Przekonamy się, która taktyka startów okaże się być lepszą. Jeżeli chodzi o resztę informacji, to w regularnych składach zobaczymy ekipy Polski, Niemiec i Austrii oraz żeńskie drużyny Norwegii i Rosji. Stawka jest więc zróżnicowana i na pewno bardzo ciekawie będzie wyglądała rywalizacja przed najważniejszą imprezą sezonu. Kto będzie się oszczędzał, a kto może wygrać? Upatruję tutaj szansy dla OEB na odniesienie upragnionego zwycięstwa, w czym na pewno będzie mu przeszkadzał Fourcade. Groźni mogą być też reprezentanci Rosji, którzy, sądząc po wynikach sprzed lat, najwyraźniej lubią wygrywać w Anterselvie. Program zawiera biegi sprinterskie (jutro panie o 14:30, zaś panowie w piątek o 14:50), biegi na dochodzenie (w sobotę o 11:45 kobiety i o 14:30 mężczyźni) oraz sztafety (w niedzielę o 11:15 i 14:15 odpowiednio panie i panowie).

Teraz kilka słów o biletach. Anterselva ma swoją atmosferę, za którą wysoko się ceni. I to jest chyba jedyna wada tego miejsca. Za miejsce siedzące na trybunie należy zapłacić 31 EUR od osoby w dni sprintów oraz 36 EUR w sobotę i niedzielę. Jeżeli chcemy stać w sektorach do tego przeznaczonych, łączy się to z wydatkiem 26 EUR na sprinty i 31 EUR na resztę konkurencji. Możemy też zdecydować się na miejsce przy trasie, co kosztuje 17 EUR w dniach sprintów i 19 EUR w czasie biegów pościgowych i sztafet. Jest również opcja zakupu biletu na całe zawody w Anterselvie. Obecnie pozostały karnety na trybuny z miejscami stojącymi (99 EUR) oraz przy trasie (62 EUR). Takie ceny biletów plasują Antholz na drugiej lokacie wśród najdroższych miejsc, zaraz za Ruhpolding.

Skoro już wszystko wiemy o obiekcie, obsadzie i biletach, czas przyjrzeć się warunkom na trasach. Porównując do poprzednich miejsc, w Anterselvie panuje zimowy raj. Jest mróz, świeci słońce, zaś w całej okolicy leży dużo śniegu. To jest właśnie ten klimat, z którym kojarzę Antholz. Przyjemnie będzie się to wszystko oglądało. A póki co, rzut oka na przygotowania do zawodów.

Wyzerowany licznik Svendsena

Super Svendsen wreszcie dopiął swego. Wyzerował złośliwy licznik, który wciąż naliczał kolejne dni bez bezbłędnego strzelania w indywidualnej konkurencji w ramach biathlonowego Pucharu Świata. Z wynikiem zera pudeł na strzelnicy wygrał dzisiejszy bieg pościgowy w Ruhpolding. Tym samym pokazał, że potrafi celnie strzelać, jak również znacznie zbliżył się do nieobecnego w Bawarii lidera klasyfikacji generalnej- Martina Fourcade. Francuz, przebywający obecnie na treningu wysokościowym w Anterselvie, powinien zacząć się bać tak dobrej dyspozycji EHS, zwłaszcza w kontekście zbliżających się Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Przypomnijmy, że już za tydzień czekają nas ostatnie zawody PŚ przed wyjazdem do Rosji.

Emil Hegle Svendsen na mecie biegu pościgowego w Novym Mescie. Prawie rok minął wówczas od bezbłędnego strzelania.

Emil Hegle Svendsen, przed dzisiejszym biegiem, ostatni raz strzelał "na czysto" 1401 dni temu. Miało to miejsce w Kontiolahti, w sprincie. Zajął wówczas drugą lokatę. Od tego czasu wygrywał wiele zawodów PŚ, jak również zdobywał tytuły mistrza świata, jednak zawsze było to okupione choćby jedną karną rundą lub doliczoną minutą. Norweska prasa zaczęła w końcu liczyć dni, upływające od bezbłędnego strzelania Emila, których przybywało i przybywało... aż przekroczyły magiczną liczbę 1000. Stało się to niepokojące, nie tylko dla pana Krzysztofa Wyrzykowskiego z Eurosportu, lecz również dla samego Svendsena i całego sztabu szkoleniowego norweskiej kadry. Przyszedł wreszcie sezon olimpijski i kolejne biegi, w których niestety licznik nabijał coraz to wyższe liczby. Emil wygrał co prawda biegi w Oberhofie, ale cóż z tego, skoro każdej nocy śniły mu się te cyferki, zmieniające się na tablicy jego niechlubnego rekordu. To wszystko na stałe zagościło w jego głowie, jako przeciwnik groźniejszy od samego Martina Fourcade, czyli on sam i jego psychika.

Jak już dowiedzieliście się we wstępie, dziś się to zmieniło. Nie ma już licznika, nie ma dni, nocy, miesięcy i lat, w ciągu których Emil Hegle Svendsen pudłował na strzelnicy. Zobaczcie sami, jak do tego doszło.



Radość po ostatnim oddanym i, co najważniejsze, celnym strzale była wielka. Chyba nawet większa, niż po zdobyciu tytułu mistrza świata. I nie ma w tym nic dziwnego. EHS wygrał z własną blokadą, z czymś, co na pewno bardzo mu przeszkadzało i czego wszyscy mu wypominali. Na tym przykładzie doskonale widać, jak wiele w sporcie znaczy psychika człowieka. Zwłaszcza w biathlonie, gdzie każde strzelanie jest próbą nerwów, którą potrafi nawet oblać sam Ole Einar Bjoerndalen, jak miało to miejsce w biegu pościgowym w Oberhofie. Dlatego nikomu nie życzę jakiegokolwiek uprzedzenia, które mogłoby stać na drodze do sukcesu. A jeżeli już takie coś się pojawi, to zwalczenie problemu przynosi niebywałą satysfakcję. Zobaczcie ją sami w osobie Emila Hegle Svendsena.



Tak się zastanawiam, co teraz będą liczyć norwescy dziennikarze sportowi i trochę się boję. Otóż, od ostatniego pucharowego zwycięstwa Ole Einara Bjoerndalena minęło sporo czasu, a wielokrotnie było do tego bardzo blisko. Raz zabrakło szczęścia, raz jednego celnego strzału, a ostatnio nawet 0,4 sekundy. Nie ma łatwego życia nasz król i oby nie było to powodem do kolejnych odliczań, a co za tym idzie niepotrzebnej wewnętrznej blokady. Pozostaje chyba tylko zostawić wszelkie problemy obok i iść dalej, wierząc, że to tylko przesąd, jak śpiewa Coldplay: "It's only superstition".

Mój typ- zawody w Ruhpolding cz.2

Dziś, po biegu indywidualnym kobiet dowiedzieliśmy się kilku rzeczy. Między innymi tego, że typowanie Evi Sachenbacher- Stehle jako czarnego konia rywalizacji było błędem oraz, że straty czasowe poniesione w biegach długich będą dzielone na pół przed startem do zmagań pościgowych. Czas więc na określenie grona faworytów w rywalizacji mężczyzn.

Do Ruhpolding nie zdecydowali się przyjechać dwaj wspaniali zawodnicy: Ole Einar Bjoerndalen oraz lider klasyfikacji generalnej PŚ- Martin Fourcade. Ten weekend może być szansą na odrobienie strat punktowych dla zawodników będących blisko Francuza. W pierwszej kolejności dotyczy to Emila Hegle Svendsena, który zajmuje drugą lokatę w "generalce". Norweg nie ma jednak zdobycia kryształowej kuli za swój główny cel. Odpuścił już starty w Le Grand Bornand i najprawdopodobniej nie pojawi się również w Anterselvie. Wszystko po to, aby wypaść jak najlepiej w Soczi. Ponadto EHS nie zaliczył bezbłędnego strzelania w zawodach od ponad 1000 dni, więc bieg indywidualny nie może być jego ulubionym. Patrząc dalej, mamy dwóch kolejnych wikingów- nieobecnego OEB oraz strzelającego w kratkę Jasia Boe. Później koalicja Rosjan, a konkretniej Anton Shipulin oraz Evgeny Ustyugov, którzy ostatnio złapali dobrą formę. Ich kolega z kadry- Dimitry Malyshko jest na ósmym miejscu, zaś czołową dziesiątkę klasyfikacji generalnej uzupełniają: Simon Eder, Dominik Landertinger oraz Ondrej Moravec. Wśród tych wszystkich nazwisk będziemy szukać murowanego faworyta jutrzejszego biegu.

1. Murowany faworyt:

  • Simon Eder- Austriak był drugi w biegu otwarcia w Oestersund, a zapewniło mu to jego dobre strzelanie. Ma dużą szansę na odrobienie punktów, dzielących go od nieobecnych zawodników i jeżeli chce liczyć się w walce o podium na koniec sezonu, musi ją wykorzystać. Druga kwestia, która przemawia za wskazaniem go do roli faworyta to fakt, że Austriakom zawsze dobrze wychodzą biegi indywidualne. Widocznie dobrze rozkładają siły na strzelanie i bieg. Jeżeli tak będzie i tym razem, Eder może odnieść sukces.

2. Drugie skrzypce:

  • Rosjanie- w sztafecie było wyraźnie widać, że są już gotowi na bardzo dobre wyniki. Anton Shipulin lub Evgeny Ustyugov mogą zapewnić swojej nacji zwycięstwo, jednak muszą spisać się dobrze na strzelnicy. Stawka jest wyrównana i właściwie wszystko może się zdarzyć.
    Anton Shipulin zwyciężający w biegu pościgowym w Novym Mescie w 2011 roku.

3. Czarny koń rywalizacji:

  • Ukraińcy: Deryzemlya, Sednev, Semenov, Pryma- znani są z dobrego strzelania i słabego biegu. Przy jakimś zbiegu okoliczności i potknięciach rywali, któryś z nich może zakręcić się w okolicach podium. Tym bardziej, że historia biathlonu zna takie przypadki.
Bieg indywidualny mężczyzn odbędzie się jutro o 12:45. Do przebiegnięcia będzie 20 km z naprzemiennym strzelaniem. Każdy niecelny strzał będzie skutkował minutą doliczoną do czasu.

Mój typ- zawody w Ruhpolding cz.1

Jesteśmy już po biegach sztafetowych w Ruhpolding. Dużo się działo, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę spektakularne wpadki na strzelnicy podczas pierwszych zmian, zarówno w męskiej, jak i żeńskiej drużynie Norwegii. Tiril Eckhoff i Johannes Thingnes Boe zostali chyba pokonani przez stres. Oboje walczą o miejsce w kadrze na Igrzyskach Olimpijskich, więc tak nieudane występy mogą oddalić ich od tego celu. Mam nadzieję (a raczej jestem przekonany), że był to jedynie wypadek przy pracy i norweska młodzież będzie w najwyższej formie psychicznej i fizycznej w Soczi. Dziś zajmiemy się jednak rywalizacją indywidualną kobiet, która czeka nas już jutro. Kto ma największe szanse, a kto może wskoczyć na podium "znikąd"?

Bardzo ważny jest fakt, że zawody w Ruhpolding obejmują biegi indywidualne i pościgowe (rozgrywane na podstawie jutrzejszych wyników). Najistotniejszym elementem w rywalizacji będzie więc rozłożenie sił pomiędzy celnym strzelaniem i przyzwoitym biegiem. A stać na to niewiele zawodniczek...

1. Murowane faworytki:

  • Berger, Makarainen, Domracheva... Czegoś Wam to nie przypomina? Tak, powróciły zawodniczki dobrze nam znane jako "betoniarki", które były pewnymi kandydatkami do miejsc na podium w poprzednich sezonach. Ostatnie zawody w Oberhofie pokazały, że wszystkie trzy są już w dobrej formie, bo w końcu do Igrzysk coraz bliżej. Któraś z nich może się pokusić o sukces również w Ruhpolding. 
    Tora Berger wygrywa bieg pościgowy w Novym Mescie w 2011 roku.

2. Drugie skrzypce:

  • Valj Semerenko i Gabriela Soukalova- obie mają najlepszy sezon w historii swoich startów. Czeszka jest obecnie liderką klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, zaś Ukrainka zajmuje drugą lokatę. Czy zdołają odeprzeć atak "betoniarek"? To się jeszcze okaże. Na pewno są do tego zdolne. Większe szanse w biegu indywidualnym ma jednak Gabriela Soukalova. Dobrze strzela, co udowodniła wygrywając już tę konkurencję w Oestersund.

3. Czarny koń rywalizacji:

  • Evi Sachenbacher- Stehle- była biegaczka zaimponowała formą w sztafecie. Wyprowadziła niemiecką drużynę z dalekiego miejsca na pierwszą lokatę. Za ten występ chwalił ją sam Uwe Mussigang. Taki ktoś jest obecnie bardzo potrzebny Niemkom, które od początku sezonu ani razu nie stanęły na podium w rywalizacji indywidualnej. Czyni to jednocześnie najgorszym wynikiem tej nacji w historii startów w PŚ. Może czas, aby zmienić to na swojej ziemi? Evi będzie musiała się szczególnie przyłożyć do strzelania, z którym bywa u niej różnie.
Bieg indywidualny kobiet rozpocznie się jutro o 14:15. Zawodniczki pokonają dystans 15 km z czterokrotnym, naprzemiennym strzelaniem. Za każdy niecelny strzał będzie doliczona minuta do czasu.

Witamy w Ruhpolding

Biathlonowy Puchar Świata powrócił do nas na dobre po świąteczno- noworocznej przerwie. Już jutro odbędą się kolejne zawody. Tradycyjnie z Turyngii biathlonowa rodzina przeniosła się do bawarskiej miejscowości Ruhpolding. Zostaną tam rozegrane następujące konkurencje: sztafety, biegi indywidualne i biegi pościgowe. Pamiętacie może, jak bardzo dziwiłem się, że w programie zapisany jest bieg na dochodzenie, a nie ma sprintu i uznałem to za błąd w zapisie? Otóż, okazało się to być prawdą. Nie przypominam sobie takiej sytuacji, aby na podstawie wyników biegów indywidualnych, gdzie przecież są 4 strzelania i za każde pudło doliczamy minutę, zawodnicy startowali dzień później do "pursuitu". Różnice czasowe na pewno będą duże. Zawodnikom pudłującym na strzelnicy nie będzie łatwo odrobić poniesionych strat. Nie czas jednak na typowanie, kto ma jakie szanse. Dziś kilka słów na temat tras.

Stadion w Ruhpolding położony jest na wysokości 700 m.n.p.m, wśród pięknych widoków na Alpy. Zwykle, gdy zawody rozgrywane są w dzień, w okolicach strzelnicy i trybun panuje cień. Nie ma więc problemu z przestawieniem się z ostrego światła, co miało miejsce w Le Grand Bornand. Jeżeli chodzi o trasy, po których będą poruszali się w ten weekend biathloniści, to są one w takiej samej konfiguracji, jak miało to miejsce na Mistrzostwach Świata w 2012 roku. Stadion został wówczas specjalnie na tą okazję przebudowany dwa lata wcześniej oraz zmieniono kierunek przebiegania pętli biegowej na przeciwny do dotychczasowego. W poniższym filmie możecie dokładnie zobaczyć, jak prezentują się trasy po tych wszystkich zabiegach.



Trasy w Ruhpolding można określić jako trudne. To nie jest już to samo, co w Le Grand Bornand, czy Hochfilzen. Zdecydowanie można odnaleźć wymagające podbiegi, jak i techniczne zjazdy. Zresztą już w Oberhofie widać było, że żarty się skończyły i od tego momentu będzie znacznie trudniej, o czym boleśnie przekonała się choćby Andrea Henkel. Trzeba się więc mieć na baczności, bo nawet najlepszym biegaczom może przydarzyć się upadek, szczególnie na lodowym, sztucznym śniegu.

Jeżeli chodzi o ceny biletów, to w tej kwestii Ruhpolding nie jest szczególnie atrakcyjne. Na dni, kiedy będą rozgrywane pojedyncze konkurencje, czyli sztafety i biegi indywidualne, wstęp na trybuny kosztuje 35 EUR dla dorosłych, zaś 32 EUR dla dzieci. Natomiast pobyt w dzień dwóch biegów pościgowych będzie kosztował 48 EUR (dorośli) i 43 EUR (dzieci). Można zdecydować się na miejsce przy trasie. Cena takiego biletu wynosi odpowiednio 22 EUR dla dorosłych i 20 EUR dla dzieci na sztafety i zmagania indywidualne, zaś 29 EUR dla dorosłych i 26 EUR dla dzieci na biegi pościgowe. Jeżeli chodzi o bilety na cały długi weekend zawodów w Ruhpolding, to ich cena na trybunach wynosi 145 EUR (dorośli) i 130 EUR (dzieci), natomiast przy trasach 90 EUR i 80 EUR odpowiednio dla dorosłych i dzieci. Jest również opcja wykupienia biletu na miejsce przy trasie tylko na zawody rozgrywane od środy do piątku włącznie. Stanowi to wówczas wydatek 48 EUR przy bilecie normalnym i 44 EUR przy ulgowym. Takie ceny biletów stawiają obecnie Ruhpolding na pierwszym miejscu wśród najdroższych z dotychczas porównywanych przeze mnie zawodów.

Zmagania w Ruhpolding zapowiadają się ciekawie. Szczególnie intrygujące są niedzielne pościgi na podstawie wcześniejszych wyników biegów indywidualnych. Wkrótce ukaże się przegląd faworytów tej niecodziennej rywalizacji. Tymczasem nie zapomnijcie o jutrzejszej sztafecie kobiet, która startuje o 14:30.

P.S:
To jeszcze zerknijmy na warunki pogodowe w Ruhpolding. Wszystko wygląda znacznie lepiej, niż w Oberhofie.

NNN czy SNS?

Dziś będzie coś na temat sprzętu. W internetach można znaleźć różne informacje na temat dwóch popularnych systemów wiązań do nart biegowych- NNN i SNS, które rywalizują również na rynku. Pociąga to za sobą próby stwierdzenia, który z nich jest lepszy. Oglądając wczorajsze zawody Pucharu Świata w Oberhofie i ostatni etap Tour de Ski przyjrzałem się bliżej sprzętowi, który używa światowa czołówka. Nawiązując więc do tematu walki SNS z NNN postaram się spojrzeć na to z punktu widzenia statystyki w gronie zawodowców, czyli przedstawić, jaka liczba czołowych biathlonistów i biegaczy narciarskich korzysta z konkretnego systemu.

Na początek jednak kilka słów o każdym z systemów. Wiązanie SNS zostało wynalezione przez firmę Salomon i charakteryzuje się jedną prowadnicą wzdłuż powierzchni buta. Ponadto w wyczynowej wersji PILOT, but do takiego typu posiada dwie poprzeczne belki w podeszwie, które zaczepiają o wiązanie. Najbardziej znane marki używające systemu SNS to Salomon, One Way i Atomic. System NNN został stworzony przez norweską firmę Rottefella. W tym przypadku wiązanie posiada dwie prowadnice wzdłuż powierzchni buta, ale jedną poprzeczną belkę w podeszwie. Warto dodać, że wyczynowe wiązania typu R4 NIS tego systemu wymagają przytwierdzonej na stałe płyty montażowej do narty. Umożliwia to natomiast dowolną regulację pozycji wiązania w bardzo łatwy sposób. Buty z systemem NNN produkują: Alpina, Madshus, Fischer oraz Rossignol. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że więcej do powiedzenia na rynku ma NNN. Zobaczmy jednak, co powie statystyka.

SNS czy NNN? Porównanie systemów wiązań narciarstwo biegowe
Grafika z porównaniem systemu SNS z NNN.

W Oberhofie oglądaliśmy wczoraj biegi ze startu wspólnego. Na starcie stanęło więc 30 zawodników (25 najlepszych w klasyfikacji PŚ i 5 najwyżej punktujących w ten weekend). Była to bardzo dobra okazja do obejrzenia, kto na czym biega. I z tej obserwacji wypłynęły następujące wnioski.

SNS czy NNN? Blog o narciarstwie biegowym

Na początek bieg mężczyzn. Jedynie 3 biathlonistów we wczorajszej stawce używało butów Salomona, czyli systemu SNS. A byli to: Alexander Loginov (Rosja), Erik Lesser (Niemcy) i Alexis Boeuf (Francja). Reszta preferuje NNN. Rozbijając to jeszcze na poszczególne marki, mieliśmy 2 zawodników w butach Madshusa (Bjoerndalen i Svendsen), 9 w butach Alpiny, 8 w butach Rossignola (wśród nich Martin Fourcade) i 8 od Fischera. Różnica na korzyść NNN jest więc znacząca. Co ciekawe, u większości zawodników z tym systemem, wiązania były marki Rottefella, poza kilkoma użytkownikami Fischera. Najwyraźniej tradycja wykonania robi swoje.

SNS czy NNN? blog o narciarstwie biegowym

U kobiet sytuacja wygląda podobnie. Jedynie Anastasyia Kuzmina (Słowacja), Evi Sachenbacher- Stehle (Niemcy) i dotychczasowa liderka PŚ Valj Semerenko (Ukraina) są zawodniczkami Salomona. Natomiast u reszty z systemem NNN siły prezentują się podobnie, jak u mężczyzn, czyli przewaga Fischera, przed Rossignolem, Madshusem i Alpiną. Zastanawiające może być to, że znacznie mniej kobiet decyduje się na Alpinę, bo są to tylko trzy zawodniczki (wśród nich Weronika Nowakowska- Ziemniak). Madshusa natomiast używają: Irina Starykh (Rosja), Synnoeve Solemdal (Norwegia) i Ann Kristin Aafedt Flatland (Norwegia). Wyniki obu biegów nie są zaskoczeniem. Wróciła dominacja Martina Fourcade i Tory Berger. Cieszy również dobra postawa Synnoeve Solemdal i Krystyny Pałki. Obudził się również Tarjei Boe, zajmując trzecie miejsce.

W Tour de Ski było już ciężej cokolwiek dojrzeć, a to z racji na olbrzymie opady śniegu, które utrudniały zawodnikom i zawodniczkom już samą w sobie morderczą wspinaczkę na Alpe Cermis. Wyniki wszyscy znamy, Norwegowie się cieszą, a ja od początku wiedziałem, że będzie to prawdziwy sprawdzian na bycie człowiekiem północy i się nie zawiodłem. Jedynie Petter Northug popsuł nieco sprawę, bo miało być całe norweskie podium, a tu dał się wyprzedzić Johannesowi Duerrowi- odkryciu tegorocznej edycji TdS. Nie zapominajmy jednak o moim imienniku Jespersenie, który jeszcze niedawno mówił, że na pokonanie Alpe Cermis jest za gruby. W takim razie strach pomyśleć, co by było, gdyby był chudszy. Sundby mógłby poważnie się bać, a tak wczoraj spokojnie pobiegł po swoje pierwsze zwycięstwo w Tour de Ski w karierze. Jeżeli chodzi o główny temat dzisiejszych rozmyślań, to w biegach narciarskich wygląda to tak. Widziałem, że Sjur Roethe i Tor Asle Gjerdalen biegli w butach Salomona. Podobnie Sami Jauhojärvi używa systemu SNS, bo biega w sprzęcie od One Way. Martin Johnsrud Sundby, Johannes Duerr i Petter Northug wybierają buty Fischera. Natomiast Chris Jespersen jest przedstawicielem Rossignola. Ponadto jest wielu zawodników z Alpiną, co daje w sumie znaczną przewagę systemu NNN wśród biegaczy narciarskich. Podobnie przedstawia się sytuacja w gronie kobiet. Warto dodać, że nasza jedyna reprezentantka we wczorajszym biegu- Paulina Maciuszek używa butów Salomona, zaś nieobecna w TdS Justyna Kowalczyk Fischera.

Można spekulować, który system wiązań do nart biegowych jest lepszy, ale to nie ma większego sensu. Amator na pewno nie jest w stanie zauważyć różnicy pomiędzy czuciem narty w wiązaniach SNS, czy NNN. Wszystko zależy przede wszystkim od butów i tego, jak się w nich czujemy. Stąd taki, a nie inny wybór zawodowców. Najwidoczniej buty, które wykonuje Alpina, czy też Fischer są po prostu lepsze od wyrobów marki Salomon. One Way natomiast wciąż nie może się przedrzeć do światowej czołówki, o czym świadczy fakt, że tylko jeden pucharowy zawodnik używa ich sprzętu. Również narty, na jakich ściga się zawodnik są nie bez znaczenia. Skoro przykładowo Svendsen i Bjoerndalen mają podpisaną umowę sponsorską z Madshusem, nie może być innego wyboru w kwestii butów, niż Madshus. I tu można też wysnuć kolejny wniosek, że wszystko kręci się wokół pieniędzy, więc liczą się tylko najbogatsze firmy, zdolne wydać dużo pieniędzy na kontrakty z najlepszymi zawodnikami. Na poziomie amatorskim natomiast, wybór należy tylko i wyłącznie do tego człowieka, który będzie na konkretnych nartach i w konkretnych butach biegał. A to, że Fischer wygrywa wszystkie testy na najlepsze narty to jedno. A to, że pierwsza zasada "How to be nordic" mówi: "Jak narty, to tylko Madshus. (...)", to drugie. I że do tych nart najlepiej pasują wiązania z systemem NNN, to trzecie. I wreszcie, że najlepsze buty robione są pod system NNN, to czwarte. Tak po prostu wygląda ten biegowy biznes.

Mieszane uczucia

Miał być dzisiaj ciekawy dzień. Najpierw 35 km techniką dowolną mężczyzn z Cortiny d'Ampezzo do Dobiacco w ramach cyklu Tour de Ski, później zawody biathlonowe w Oberhofie. Tak więc emocje gwarantowane. Jedno tylko mnie zastanawia. Dlaczego piszę teraz ten tekst, zbierając resztki rozsądku i nie mogąc jeszcze uwierzyć w to, co się stało? No właśnie. Miał być ciekawy dzień i był, tylko że nie w tą stronę, co trzeba.

Na początek Tour de Ski. Kobiety ścigały się na pętlach w Dobiacco, zaś mężczyznom przypadł prawdziwy klasyk tego cyklu, czyli 35- kilometrowa droga łącząca dwa włoskie miasta. Start odbywał się tak, jak do każdego biegu pościgowego, czyli zawodnicy byli wypuszczani na trasę ze stratami zgromadzonymi na dotychczasowych etapach. Cała przeprawa może wydawać się monotonna, ale co najważniejsze, jej okolica jest piękna. Tunele, jeziora i domy to wszystko, co stanowiło otoczkę rywalizacji. Dlatego dla mnie jest to etap szczególny, jeśli nie ulubiony. A do tego jeszcze ten las i znikający w nim biegacze. Taki stan rzeczy nie ułatwiał przekazu telewizyjnego i nic dziwnego, że helikopter nie wyłapał Austriaka Johannesa Duerra, który z dalekiej 34. pozycji dołączył do grupy będącej bezpośrednio za prowadzącym Martinem Johnsrudem Sundby. Dziś Norweg- lider TdS, bardzo mi zaimponował. Biegł samotnie od startu do mety, co nie jest łatwe i w dodatku potrafił utrzymywać przewagę około minuty nad grupą goniącą, w której znalazły się takie asy, jak Petter Northug, czy zeszłoroczny triumfator- Alexander Legkov. Jedynie kamera umieszczona na skuterze śnieżnym towarzyszyła prowadzącemu, pokazując jego idealną technikę biegu. Po całej przeprawie, w klasyfikacji generalnej Sundby ma przewagę 1 minuty i 3 sekund nad Northugiem oraz 1:08 nad Kanadyjczykiem Alexem Harveyem. Szczegółowe wyniki znajdziecie tutaj.

Po takiej biegowej uczcie przyszedł czas na biathlon, czyli sprinty w Oberhofie. Nie przepadam za tym miejscem. Zazwyczaj mgła, a dzisiaj nawet deszcz utrudniały zgodnie zmagania zawodnikom. Panuje tam jednak niesamowita atmosfera, stworzona przez kibiców, którzy tłumnie obstawiają trasę wszędzie, gdzie tylko się da. Wielu zawodnikom się to podoba i trudno się temu dziwić. Ja jedynie podziwiam tych ludzi na trybunach. Przyjdzie taki na zawody, stanie w górnym rzędzie i nie widzi trasy, bo mgła, nie widzi zawodników, bo mgła, nie widzi nawet telebimu, bo.. zgadnijcie co. A jednak stoją tłumy i kibicują, a nawet mokną w deszczu, jak dziś. Może bilety tanie, a może to wcale nie chodzi o biathlon, tylko o niemieckie piwo sprzedawane zapewne nieopodal trybun? Tego nie wiem, ale jak zdołam sprawdzić cokolwiek, to się tym podzielę. Jak już udało się coś z tej mgły wydobyć, to były to obrazy niezwykłe. Pudłujący trzykrotnie na stojąco Martin Fourcade, bezbłędny na stojąco Emil Hegle Svendsen i wcale nie padający trupem Christoph Stephan po przybyciu na metę.

Jedno szczególnie mnie ucieszyło. Po drugim strzelaniu prowadzenie objął Ole Einar Bjoerndalen, mimo łącznie przebiegniętych dwóch karnych rund. Nikt nie potrafił go wyprzedzić i tak już pozostało... na tym międzyczasie. Czyżby zanosiło się na długo oczekiwane 95. zwycięstwo? Nie tak szybko. Blisko był Emil Hegle Svendsen, który przy wybieganiu na ostatnie okrążenie tracił tylko 4 sekundy do króla. Przeczuwałem, że to może nie wystarczyć i na moje (i OEB) nieszczęście miałem rację. Jeden Norweg wyprzedził drugiego na mecie o (wait for it) 0,4 sekundy! Tak niewiele dzieliło króla biathlonu od odniesienia upragnionego zwycięstwa. Dosłownie odepchnięcie się kijami, szybsze założenie karabinu, czy coś podobnego zaważyło o tym, że zamiast wielkiego święta mam mieszane uczucia. Z jednej strony żal mi niezmiernie, że było tak blisko zwycięstwa Bjoerndalena, które w dodatku zabrał mu sprzed nosa kolega z reprezentacji. Z drugiej jednak strony wygrał Norweg i nie wypada się z tego nie cieszyć. Poza tym, to kolejne podium OEB w tym sezonie i już wiadomo, że jest on znacznie lepszy, niż poprzedni w jego wykonaniu. W rezultacie wyszło trochę tak, jakby ktoś dał mi nowiutkie kije One Way Premio 10, a później wbił mi je grotem prosto w serce. Radość, ale krótkotrwała i trochę zmącona wewnętrznym bólem. Tak przy okazji, widzieliście dziś na trasie nowe kije OW Premio HD? Do nich też mam mieszane uczucia. Kto nie widział, niech wejdzie na www.premiohd.com.

Podium dzisiejszego sprintu, czyli od lewej: Bjoerndalen, Svendsen, Fourcade.

Zobaczymy, jak będzie jutro, bo już o 12:30 panowie zmierzą się w biegu pościgowym. Bjoerndalen jest w dobrej sytuacji. Lubi tą specjalność, jest w niej wielokrotnym mistrzem świata i w dodatku często wygrywał w Oberhofie. Wszelkie statystyki przemawiają za królem. Wszyscy jednak doskonale wiemy, że w biathlonie statystykami się nie wygrywa i nic nie jest pewne do chwili przekroczenia linii mety. Tak więc, jedyne, co mogę dziś powiedzieć to: Lykke til Ole Einar!