Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Tour de France w polsko- włoskim stylu

W sobotę Rafał Majka wygrał 14. etap wyścigu Tour de France, wiodący z Grenoble do Rissoule. Było to jego pierwsze profesjonalne zwycięstwo i od razu podczas jednego z najtrudniejszych alpejskich etapów najważniejszego wyścigu w sezonie. Jednocześnie stanowiło ono drugi w historii (po Zenonie Jaskule) triumf etapowy polskiego kolarza na Tour de France. Takich emocji nie przeżywałem podczas żadnej edycji wyścigu, odkąd oglądam zmagania. Czasem było blisko spektakularnych sukcesów, co pokazywał nie tylko Majka, lecz również Michał Kwiatkowski wspaniałą ucieczką z Tonym Martinem na 10. etapie. Teraz natomiast możemy pochwalić się wpisem do historii na stałe. Nic więc dziwnego, że Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński tak żywiołowo reagowali na ostatnim kilometrze sobotniego etapu: link.

Liderem wyścigu jest Vincenzo Nibali. Włoch jedzie wspaniale od samego początku. Pokazał siłę na etapie brukowym, a w górach nie ma sobie równych. Mamy więc Tour de France we włoskim stylu, prawie takim, jak na zdjęciach.





Chociaż tyle może zrobić SadurSky, aby wesprzeć kolarzy.

Na nartorolkach przez Przełęcz Rędzińską

Pewnego razu, podczas dalszego wypadu na szosie, znalazłem idealne miejsce na uphill na nartorolkach. W życiu nie przypuszczałem, że przez mieszczącą się pomiędzy Ciechanowicami a Pisarzowicami Przełęcz Rędzińską prowadzi bardzo gładki i równy asfalt. W dodatku sam podjazd jest dość wymagający, a praktyczny brak ruchu samochodów czyni to miejsce pierwszym poważnym kandydatem do dobrego treningu na nartorolkach.

Zamiary najlepiej zamienić w czyn, więc już wczoraj wybrałem się tam pokonać Przełęcz Rędzińską. Najpierw jednak przypomniałem sobie o fotografowaniu pociągów, dzięki czemu powstały dwa poniższe ujęcia w Ciechanowicach.
Pociąg z Wrocławia do Jeleniej Góry opuścił stację w Ciechanowicach.

Szynobus wraca z Kralovca do Jeleniej Góry.
Wracamy jednak do nartorolek. Podjazd zaczyna się w Wieściszowicach. To mała wieś położona w Rudawach Janowickich, znana z Kolorowych Jeziorek. Na jej końcu natomiast zaczyna się idealny asfalt, wiodący aż do Rędzin, przez Przełęcz Rędzińską, która była celem mojego uphillu. Droga, przebiegająca w okolicy Rudawskiego Parku Krajobrazowego, jest naprawdę wymagająca. Wjeżdżając na rowerze można zdrowo się zmęczyć, a na nartorolkach jest to prawdziwa męka. Przekonałem się o tym już podczas pierwszego kilometra. Średnie nachylenie podjazdu wynosi 8%, w dodatku nie można liczyć na odpoczynek czy wypłaszczenie. Dopiero ostatnie 250 m jest nieco łagodniejsze.

Końcowa sekwencja zaczyna się zakrętem o 180 stopni i wiedzie przez widoczny na zdjęciu odcinek.

Jeszcze tylko 200 m i koniec wysiłku.
Ostatni stromy kawałek i trasa zaczyna się wypłaszczać.

Widok na ostatnie metry trasy, Przełęcz Rędzińska.

Motywacji nie dodaje mała liczba zakrętów, przez co wjeżdżając pod górę można zostać przytłoczonym perspektywą ciągłej wspinaczki. W dodatku na niektórych zakrętach leżą małe kamienie, które bardzo przeszkadzają w jeździe na nartorolkach. Na szczęście ruch samochodów jest znikomy i trudności można pokonać praktycznie środkiem drogi. Uphill kończy się przy krzyżu milenijnym na Przełęczy Rędzińskiej.
Taki niewielki krzyż milenijny zwiastuje koniec wspinaczki.
Na koniec dane trasy Uphill Rędziny:
  • Średnie nachylenie: 8%
  • Długość: 2 km
  • Różnica poziomów: 224 m
  • Poziom trudności: średni
  

Skandal w blasku lipcowego słońca

Tak trochę dziwnie pisze mi się w lipcu. Wakacje jednak zawsze wpływają na człowieka w taki sposób, że chętniej wybiera podjęcie aktywności fizycznej, niż pisanie. I tak na przykład cały miniony tydzień upłynął na różnego rodzaju treningach, jakie są potrzebne w przygotowaniu do zimy. Po długiej przerwie udało mi się skorzystać ze wszystkiego: nartorolek, roweru szosowego, ćwiczeń siłowych i biegania. Dopiero dziś przyszedł czas na odpoczynek. Wierzcie mi, że w tej zabawie nie ma większej satysfakcji niż udany trening przy pięknej pogodzie i wspaniałych okolicznościach przyrody. Dlatego już teraz mogę powiedzieć, że jeżeli czytasz ten tekst, a za oknem świeci słońce, to przestań czytać i idź trenować dla swojego zdrowia. No dobra, jednak doczytaj do końca... :-)

Jakby tego wszystkiego było mało, to trwają dwie sportowe imprezy, których nie wypada nie oglądać. Przed telewizor przyciąga Tour de France z moim ulubionym komentarzem Krzysztofa Wyrzykowskiego i Tomasza Jarońskiego oraz Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Tak więc znaleźć czas na pisanie to rzecz prawie niemożliwa. Jest jednak temat, który w ostatnim czasie wstrząsnął całym biathlonowym światem. Chodzi o zaprzestanie przeprowadzania kontroli krwi na Igrzyskach Olimpijskich przez IBU. Tym samym będzie za to odpowiedzialna organizacja powoływana przez MKOl, czyli WADA. Nie będę wdawał się w szczegóły, bo mnie samego one męczą i nudzą, wywołując reakcję nazywaną WTF (skoro już tak operujemy tymi skrótami). W większości te ustalenia, poczynione przez prezesa IBU- Andersa Besseberga, są bardzo zawiłe. Wynika z nich jedno- biathlon może na tym stracić. Dane o zawodnikach, czyli ich paszporty biologiczne, posiada IBU i tak będzie przez cały czas. Natomiast wyniki przeprowadzanych na Igrzyskach badań krwi będzie posiadał MKOl, który dopiero na prośbę otrzyma wzgląd do paszportów biologicznych, co pozwoliłoby na ewentualne wykrycie dopingu. To będzie jednak długotrwałe (i pewnie równie trudne, jak odzyskanie taśm z monitoringu ze sztafety kobiet, potrzebnych w sprawie karabinu Krystyny Pałki). I już wiadomo, że tworzy to lukę dla wszystkich zawodników i zawodniczek sprawiających "niespodzianki" lub inaczej dopingowych ryzykantów. W żadnym wypadku nie oceniam, ale nie chcę oglądać wyników biegu olimpijskiego, w którym zwycięży "nieznany dotąd wielki talent reprezentacji Rosji". Bo wyobraźmy sobie sytuację, że przez złe działanie tego systemu do startu na IO byłaby dopuszczona taka Starykh czy Iourieva, zdobyłaby medal, a po kilku miesiącach lub latach byłoby to odkręcane. Każdy zapomniałby już, komu tak naprawdę przypadło dane miejsce. Oczywiście, takich sytuacji nie zawsze da się uniknąć, ale dobrze działający program antydopingowy minimalizuje ryzyko nieczystej gry. A takim posunięciem IBU tylko działa na swoją niekorzyść.

Jaki jest powód całego zajścia? Poniekąd jest to konflikt pomiędzy Andersem Bessebergiem, a Jimem Carrabrem- wiceprezesem IBU do spraw medycznych. Ten drugi jest bardzo zaniepokojony decyzją o zaprzestaniu kontroli i wystosował nawet otwarty list do krajowych federacji biathlonowych w tej sprawie. Ponadto w planach ma kandydowanie na fotel prezesa IBU. Zatem Besseberg, obecnie pełniący tę funkcję, na pewno czuje się zagrożony. Oczywiście o tym nie wspomina, zaś swoją decyzję tłumaczył już na kilka możliwych sposobów, ale szczerze mówiąc to zwykła polityka, a tego nie lubię. Swoją drogą gratuluję, że osobiste interesy i konflikty stoją na drodze dobra dyscypliny. Myślałem, że biathlon jest wolny od tego całego "cyrku", tymczasem się myliłem. Duży minus z mojej strony, panowie...