Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Rennet czy loppet, czyli zakończenie sezonu Swix Ski Classics

Zdaję sobie sprawę, że większość z Was zdążyła już zapomnieć o zimie. Drzwi zamknęły za sobą już wszystkie sporty zimowe, przez co nie ma czego oglądać. Podobnie jest z ich czynną stroną. Z Jakuszyc zniknęła już większość śniegu, zaś w innych miejscach typu Jamrozowa Polana też trudno jest utrzymać trasy przy ciągłych temperaturach powyżej zera. Jednym słowem nawet ja powoli przestaję myśleć o nartach. Jest jednak taki region na ziemi, w którym przez ostatnie dwa tygodnie panowały najprawdziwsze, piękne warunki zimowe. Mam na myśli oczywiście Skandynawię. I to właśnie tam odbyły się finałowe etapy biegów maratońskich Swix Ski Classics, o których Wam opowiem.

Tydzień temu akcja rozgrywała się w Norwegii. Na 54- kilometrowej trasie, wiodącej z Reny przez łańcuch górski aż do Lillehammer, odbyła się kolejna edycja Birkebeinerrennet. Ten bieg ma podobnie bogatą tradycję, jak Vasaloppet i choć jego dystans jest znacznie mniejszy, można zaryzykować stwierdzenie, że norweski klasyk przewyższa trudnością szwedzki odpowiednik. Wszystko przez pewną ciekawą zasadę. Każdy z uczestników musi biec z plecakiem ważącym przynajmniej 3,5 kg. Zastanawiacie się pewnie, po co takie coś? Ma to dwa wytłumaczenia. Jedno wiąże się z historią biegu. Według niej, waga ta symbolizuje masę dwuletniego pretendenta do tytułu króla Norwegii (Håkona Håkonssona), którego w XII wieku transportowali lojaliści stronnictwa Birkebeiner z Østerdalen do Trondheim, aby uchronić go przed trwającą wojną domową. Częścią podróży był trudny, górski odcinek między Reną a Lillehammer. Birkebeinerrennet upamiętnia pokonanie właśnie tego elementu drogi, co zaważyło na powodzeniu całego przedsięwzięcia. Po więcej odsyłam do internetów, jak się ktoś interesuje historią. Natomiast drugim z powodów posiadania plecaka jest konieczność zaopatrzenia się w podstawowe środki do przetrwania na wypadek jakichś straszliwych warunków w górach. Dlatego w środku znajdziemy zapasową odzież, jedzenie i... kamienie lub ciężarki, bo skądś się to 3,5 kg bierze. Zresztą zobaczcie sami, co pakował do swojego plecaka Morten Eide Pedersen przed tegoroczną edycją. Skoro cały czas podkreślam górski charakter Birkebeinerrennet, to warto zwrócić również uwagę na profil jego trasy. Tego dystansu już tak łatwo nie można pokonać z użyciem samej siły rąk, czyli double polingu. Mimo to, w zeszłą sobotę wielu czołowych biegaczy zdecydowało się na użycie nart bez smarowania na trzymanie. Być może przyczyniły się też do tego fantastyczne, szybkie warunki śniegowe panujące na trasie. Na starcie pojawili się również znani nam z Pucharu Świata: Martin Johnsrud Sundby, Iivo Niskanen, Therese Johaug, a nawet Eirik Bransdal. Wszyscy zgodnie użyli tradycyjnego przygotowania nart do klasyka. Tym bardziej należy więc docenić siłę Pettera Eliassena, Johna Kristiana Dahla, Tord Asle Gjerdalena i reszty, którzy dotrzymywali kroku zdobywcy PŚ na odcinkach prowadzących pod górę. Kto choć raz próbował dłuższego double polingu na wznoszącym się terenie i miał okazję jeszcze to porównać z kimś mocno biegnącym diagonal stridem (krok naprzemienny), doskonale wie, ile wymaga to pracy.

Przy pięknych warunkach atmosferycznych, na szerokiej jak autostrada trasie, bez przeszkadzającego wiatru toczyła nam się wspaniała walka przez 54 km. Trzeba wiedzieć, że takie coś należy raczej do rzadkości. Birkebeinerrennet był kilkukrotnie odwoływany (również w zeszłym roku) z powodu zbyt silnych podmuchów wiatru. Tym razem wszystko zagrało idealnie i mogliśmy cieszyć się rywalizacją aż do ostatnich kilometrów, w której liczyli się: Sundby, Eliassen i Dahl. Na około 20 km przed metą osłabł John Kristian, zaś nieco później kontakt stracił Martin. Wydawało się, że Eliassen ma zwycięstwo w kieszeni, kiedy to na 5 km do końca, siły odzyskał Sundby i dogonił swojego rodaka. Ten jednak nie powiedział ostatniego słowa i atak na ostatnim kilometrze zapewnił mu zwycięstwo- trzecie z rzędu w biegu z serii Swix Ski Classics, ustanawiając jednocześnie rekord pokonania trasy Birkebeinerrennet. Dzięki wygranej i słabszej postawie lidera klasyfikacji generalnej- Andersa Auklanda, Petter Eliassen przejął jego pozycję i żółtą koszulkę. Drugi Johnsrud Sundby oprócz nagrody pieniężnej nie zdobył nic, bo nie jest zarejestrowany w całym cyklu, zaś trzeci Dahl zanotował cenne punkty dla swojego zespołu Team United Bakeries przed ostatnim biegiem sezonu. Może warto wspomnieć, bo nie jest to takie oczywiste, że w tego typu biegach nie liczy się narodowość zawodnika, lecz zespół w jakim startuje. Trochę tak, jak w kolarstwie. Wśród pań zwyciężyła Therese Johaug, też nie zarejestrowana w rywalizacji, przed liderką klasyfikacji generalnej Kateriną Smutną i Serainą Boner. Czas Therese również był rekordowy. Cały bieg możecie zobaczyć oczywiście na YouTube na oficjalnym kanale Swix Ski Classics.

W ostatnią sobotę marca przyszedł wreszcie czas na finał sezonu Swix Ski Classics, czyli (wait for it) Årefjällsloppet. Mam wrażenie, że im bliżej wiosny, tym trudniejsze nazwy mają te biegi. Na początku były takie dźwięczne, włoskie, np. Marcialonga, La Diagonela, La Sgambeda, później swojska Jizerska Padesatka, a teraz takie coś. Birkebeinerrennet jeszcze można znieść, ale to szwedzkie Orefielszlopet jest grubą przesadą. Ostatecznie nawet i to nam nie przeszkadza, bo bieg też ciekawy. W oryginale jego trasa ma 75 km i wiedzie z Vallbo do Åre. W tym sezonie jednak organizatorzy byli zmuszeni skrócić dystans do 47 km wokół Vålådalen z powodu problemów ze śniegiem w okolicach mety. Mimo to, świetnie się oglądało. Warunki znów rozpieszczały biegaczy pięknym słońcem i temperaturą poniżej zera. Przez liczne podbiegi i niełatwy profil, double poling był jeszcze trudniejszy. Nie zaskoczę Was jednak, że znów większość elity mężczyzn nie użyła ani grama smaru na trzymanie. Wśród pań postąpiły tak tylko: Britta Johansson Norgren i Lina Korsgren. Obie rywalizacje rozstrzygnęły się na długim podbiegu, stanowiącym najtrudniejszą część trasy. To właśnie tam Seraina Boner zostawiła całą resztę w tyle i samotnie podążała aż do samej mety. U panów popis umiejętności dał ponownie Petter Eliassen, na spółkę z Tord Asle Gjerdalenem. Kroku próbował dotrzymać im ubiegłoroczny zwycięzca Daniel Richardson, któremu nie wystarczyło jednak siły na całe wzniesienie. Dopiero na ostatnich dwóch kilometrach Eliassen zdołał zostawić Gjerdalena i sięgnąć po swoje czwarte z rzędu zwycięstwo, pieczętując w ten sposób triumf w klasyfikacji generalnej. Tord Asle dowiózł drugie miejsce do mety, zaś ostatni stopień na podium zajął John Kristian Dahl.
Tradycją biegów maratońskich jest wręczanie wieńca dla zwycięzcy przez panią ubraną w ludowy strój.
Wracając jeszcze do rywalizacji kobiet, to za zwycięską Boner na mecie pojawiły się odpowiednio: Sofia Bleckur i Masako Ishida. Katerina Smutna zajęła piąte miejsce, co pozwoliło jej na zdobycie tytułu mistrzyni za cały sezon. 
W przypadku Serainy Boner, ludowa dziewczynka trochę się zagapiła i musiała biec za Szwajcarką. Jak widać, udało jej się.
Zbieramy więc wszystko w całość. Tytuły mistrzowskie zdobyli: Petter Eliassen (Team Leaseplan Go) i Katerina Smutna (Silvini Madshus Team). Klasyfikację sprinterską wygrał Øystein Pettersen (Team United Bakeries), zaś najlepsi wśród młodzieży byli: Anders Høst (Lyn Ski) i Tone Sundvor (Team Synnfjell). Rywalizację zespołową wygrał rzutem na taśmę Team Santander braci Aukland i Tord Asle Gjerdalena. Gdyby kogoś interesowała szczegółowa punktacja, znajdzie ją na moim profilu facebookowym oraz na oficjalnej stronie Swix Ski Classics
Najlepsi mężczyźni finału i całego sezonu (oraz pani w ludowym stroju). Od lewej: Anders Høst (różowa koszulka najlepszego młodzieżowca), Tord Asle Gjerdalen (drugie miejsce w Årefjällsloppet), Petter Eliassen (zwycięzca wszystkiego), pani w ludowym stroju, John Kristian Dahl (trzeci w Årefjällsloppet), Øystein Pettersen (zielona koszulka najlepszego sprintera).
Najlepsze panie. Od lewej: Katerina Smutna (tym razem wesoła posiadaczka żółtej koszulki za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej), Sofia Bleckur (drugie miejsce w Årefjällsloppet), Seraina Boner (zwycięstwo w Årefjällsloppet), Masako Ishida (trzecie miejsce w Årefjällsloppet), Tone Sundvor (różowa koszulka dla najlepszej w kategorii młodzieży). 
Tak zupełnie na koniec przyznam się Wam, że bardzo polubiłem biegi długodystansowe z serii Worldloppet, a szczególnie Swix Ski Classics. Ciekawie ogląda się rywalizację poszczególnych zespołów o każdy możliwy punkt oraz słucha dobrego komentarza ludzi, którzy naprawdę się na tym znają. Nie mówiąc już o moim autentycznym podziwie dla Eliassena i spółki, którzy byli w stanie "przepchać" aż tyle kilometrów i nie używać smarów na trzymanie. Obiecuję sobie, że w przyszłym sezonie nie przegapię już żadnego z etapów Swix Ski Classics i to samo polecam Wam. Te biegi ze swoją bogatą historią wnoszą znacznie więcej niż same wyniki i nagrody. Tak przy okazji powiem Wam tylko, ile otrzymali zwycięzcy za cały sezon- po 40 000 EUR (przeciętny piłkarz polskiej za przeproszeniem ekstraklasy pewnie zgarnia więcej, co jest jakimś nieporozumieniem). Za każdym z maratonów idą także piękne widoki, trochę wiedzy i coś jeszcze. Ale tego czegoś musicie poszukać sami w nagraniu z ostatniego etapu. A konkretniej w momentach 1:28:00 i 2:09:40...

Pakujemy torby, czyli koniec sezonu biathlonowego

Wydarzeń z ostatniego weekendu mogłoby spokojnie wystarczyć na przynajmniej tydzień. Dość powiedzieć, że przede wszystkim skończył się sezon biathlonowego Pucharu Świata oraz kilku innych sportów zimowych, to jeszcze odbył się następny etap Swix Ski Classics, czyli Birkebeinerrennet. Zima zniknęła z ekranów telewizorów w wielkim stylu. No prawie zniknęła, bo pozostanie jeszcze finałowy odcinek biegów Worldloppet oraz mistrzostwa krajowe w biathlonie, które będzie można śledzić w internetach. Tak, czy inaczej "teraz stary śnieg odchodzi gdzieś", jak zaintonował Fisz na piątkowym koncercie we Wrocławiu. Czas, aby zawodnicy powoli pakowali swoje torby i powracali do domów. I wypadałoby to jakoś wszystko podsumować, ale ja tego nie zrobię. A przynajmniej nie od razu.

Bo kogo satysfakcjonowałby długi post wypełniony wszelkiego rodzaju suchymi statystykami? Kto zajmowałby się tym akurat teraz, kiedy wszystko jeszcze świeżo pozostaje w pamięci? Paradoksalnie potrzeba statystyk jest największa przed rozpoczęciem sezonu, a nie po jego zakończeniu. Poza tym, wszystkie klasyfikacje są na oficjalnej stronie IBU, stąd ich skopiowanie tutaj byłoby tyleż niepotrzebne, co nieoryginalne. Z obowiązku napiszę tylko, że w klasyfikacji generalnej zwyciężyli: Darya Domracheva i Martin Fourcade. Te same nazwiska wygrały klasyfikację sprintu. Mała kryształowa kula za bieg pościgowy przypadła Kaisie Makarainen i Martinowi Fourcade. W biegu indywidualnym najlepsi byli: ponownie Kaisa Makarainen i Sergey Semenov. Bieg ze startu wspólnego należał do Franziski Preuss oraz Antona Shipulina. Klasyfikację sztafet mieszanych wygrała Norwegia. Wśród kobiecych sztafet najlepsze były Czeszki, zaś wśród mężczyzn Rosjanie. To tyle, jeśli chodzi o suche fakty.

A skoro wcześniej wspomniałem o pakowaniu toreb, to może ktoś z Was zastanawiał się kiedyś, co biathloniści zabierają ze sobą w długą podróż podczas sezonu Pucharu Świata? Jeżeli tak, to już nie ma takiej potrzeby. Korzystając z okazji, że wkrótce biathlonową rodzinę czeka długa rozłąka, Jerry Kokesh postanowił przejść się z kamerą po pokojach hotelowych niektórych zawodników i wypytać, co kto wozi w walizce. Efekt możecie zobaczyć poniżej.



Coś dużo wolnego miejsca ma Kaisa Makarainen w swojej torbie i wydaje mi się, że zostawiła je dla wielkiej kryształowej kuli. Niestety Finka nie powtórzyła sukcesu sprzed roku. Zamiast tego, pozostały jej dwa mniejsze kryształy. Najwyraźniej nadbagaż ma tym samym Darya Domracheva. Białorusinka jeszcze nigdy nie zdobyła Pucharu Świata za klasyfikację generalną i najpewniej nie była na to przygotowana. Myślami będąc już przy pakowaniu i planując, ile miejsca będzie potrzebować, omal nie straciła dużej kryształowej kuli podczas biegu na dochodzenie. Przy drugiej wizycie na strzelnicy pomyliły jej się postawy strzeleckie i zamiast się położyć, Darya miała zamiar wykonać strzelanie na stojąco. Na szczęście krzyki publiczności wyprowadziły ją z błędu.
Typowa Domracheva podczas strzelania w postawie leżąc.
Taka niespotykana sytuacja przydarzyła się Białorusince nie po raz pierwszy. Kilka sezonów temu w Oberhofie popełniła ten sam błąd, który od tego czasu był kilkukrotnie przywoływany przez Krzysztofa Wyrzykowskiego podczas transmisji. Specjalnie dla niego Domracheva powtórzyła wyczyn, odświeżając swój popisowy numer, podobnie jak Tworzywo zrobiło z Wiosną 86. Zupełnie inny problem ma Martin Fourcade. Oprócz tego, że brat Simon musi podróżować w plecaku kolegi z reprezentacji, to jeszcze w jego walizce pojawiła się pewna nowa rzecz. Nie mówię tu o żadnej z kryształowych kul, bo bywały sezony, kiedy to Francuz wracał z Khanty- Masiyska jeszcze bardziej obładowany. Chodzi o książkę i to nie byle jaką- "Papa debutant". Najwyraźniej Martin i jego partnerka oczekują dziecka lub poważnie je planują. Jerry Kokesh sprytnie przemycił nam tę informację pod koniec filmu. Tak więc Martinowi należą się gratulacje (chociaż kto wie, w końcu jako sportowiec rzadko bywa w domu).


I tak jak Martin Fourcade czyni plany na przyszłość, tak każdy mimo wszystko wybiega myślami do następnego sezonu. Kaisa Makarainen nie jest pewna, czy pojawi się jeszcze w ogóle na trasach, Norwegowie liczą na radykalną poprawę wyników zarówno męskiej, jak i żeńskiej kadry, zaś Ameryka Północna nie może się doczekać, aby znów gościć biathlonowy Puchar Świata. Również na naszym podwórku na wiosnę kwitną nadzieje i rozczarowania. Weronika Nowakowska- Ziemniak prezentowała ostatnio w Dusznikach- Zdroju medale Mistrzostw Świata. Natomiast Jakuszyce już wiedzą, że w najbliższym sezonie nie przyjmą zawodów PŚ w biegach narciarskich, bo od ostatniego razu niczego nie poprawiono. A ja powoli zbieram się do Alty, choć nart jeszcze nie pakuję. W pewnym sensie kolejna zima już się zbliża. Bo jak szybko minął ten sezon, tak szybko nastanie następny. Czas biegnie nieubłaganie i adekwatnym podsumowaniem będą tu słowa Roberta Górskiego, który zwykł mawiać: "Od samego początku zbliżamy się do końca". Święta racja.

Bardzo chwytliwy tytuł

Muszę się przyznać, że ostatnio coś utrudnia mi pisanie, zabierając jednocześnie mnóstwo czasu. To coś to Biathlon Mania i nie mam tu na myśli ciągłego przeglądania wszystkich możliwych tekstów na temat biathlonu. Coś znacznie gorszego- coraz popularniejsza w internetach gra. Miałem zamiar sprawdzić, co to takiego, skoro większość biathlonistów zachęca do gry na swoich profilach facebookowych. I to był błąd, bo test zamienił się w "ciągłe nabijanie kolejnych leveli i ekspienie". Zgroza, ale jak ktoś ma dużo wolnego czasu, to polecam, całkiem fajna zabawa i wreszcie coś o biathlonie.

Wracając do rzeczy ważniejszych, to jesteśmy już po Mistrzostwach Świata w Kontiolahti. Niewątpliwie pięknych i udanych mistrzostwach, które przyniosły ze sobą wiele niespodziewanych rozstrzygnięć. Bo kto z Was mógł przypuszczać, że najwięcej medali zdobędzie Tarjei Bø? Kto spodziewał się medalu dla Kanady? Kto obstawiał, że liderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata- Darya Domracheva, nie zdobędzie w Finlandii ani jednego medalu? Nie wymieniłem wśród niespodzianek dwóch medali Weroniki Nowakowskiej- Ziemniak, ale nie jest to wynikiem niedopatrzenia. Osiągnięcia reprezentantki Polski były w pełni zasłużone, patrząc na to, jak często bywała w ścisłej czołówce. Podium uciekało z wielu przyczyn, czasem niezależnych od jej samej. Tak, czy inaczej na najważniejszej imprezie sezonu nic nie zawiodło, czego efektem był srebrny medal w sprincie i brązowy w biegu pościgowym. Mimo wszystko, podsumowując prawie dwa tygodnie zmagań, trudno znaleźć jakiś jednoznaczny punkt odniesienia, który nadałby im myśl przewodnią. To tak jakby pisać artykuł do jakiegoś pisma i szukać pomysłów na tytuł. Taki tytuł, który od razu dałby do zrozumienia, czym odbiły się na kibicu minione Mistrzostwa Świata w Kontiolahti.

Zastanówmy się więc wspólnie, co brać pod uwagę, aby było i prawdziwe, i chwytliwe, jak to mawiają spece od dziennikarstwa. Może by tak skupić się na tym, że Martin Fourcade skończył z "tylko" jednym złotem za bieg indywidualny? Słabe, przecież wspomniana wcześniej Domracheva wyjeżdża z niczym, poza tym każdemu życzę tak "nieudanych" mistrzostw. O, to może właśnie Darya, którą idącą za rękę z Bjørndalenem uchwycił ostatnio na swoim zdjęciu jakiś biathlonowy paparazzi? Zdjęcie krążyło w internetach i chyba stanowiło większą sensację od nieco słabszej postawy Białorusinki. Tak więc pomysł wyrzucamy do kosza. A Bjørndalen? Też bez medalu, a był blisko. Po 19. miejscu w sprincie, przyszło 5. w pościgowym, 6. w indywidualnym i wreszcie 4. ze startu wspólnego. Król mimo swojego wieku nadal potrafi zachwycać nie tylko świetną techniką biegu, ale także rezultatami. Niestety, trudny profil trasy w Kontiolahti nie sprzyjał biegowej formie Ole Einara, co wymownie pokazał ostatni występ na 15 km. Bjørndalen jako jedyny był w nim bezbłędny, a mimo to skończył bez medalu. Wcześniejsze wolne tempo grupy prowadzącej nie pozwoliło Norwegowi na ucieczkę w gronie innych bezbłędnych, przez co na rozstrzygającej rundzie znalazło się czterech chętnych do trzech medali. Taka sytuacja nigdy nie jest dobra, zwłaszcza że dwoje z nich to bardzo dobrzy biegacze- Jakov Fak i Ondrej Moravec. Chorwat w barwach Słowenii zrobił w końcu "fak dem ap" i zgarnął złoto, zaś Czech sięgnął po srebrny medal. Tarjei po swoich świetnych mistrzostwach przypomniał sobie najlepsze czasy i szybką końcówką odstawił 41- letniego Króla Biathlonu. Szkoda, znów zabrakło niewiele.
Ole Einar Bjørndalen po biegu ze startu wspólnego.
Podobnie może powiedzieć Simon Fourcade, który próbował zdobyć choćby jeden medal indywidualnie i wyjść z cienia młodszego brata. Widać, że forma przyszła we właściwym momencie, ale wystarczyło to tylko na 4. miejsce w sprincie i 4. w biegu indywidualnym. Od podium za każdym razem dzieliły go sekundy stracone w biegu. Ogromnie szkoda było oglądać tego sympatycznego biathlonistę gdy musi pogodzić się z faktem, że znowu przypada mu to najgorsze dla sportowca miejsce. Na pocieszenie zdobył z drużyną brąz w sztafecie, ale to nie to samo.

Zostawmy więc Simona w spokoju, a skoro wcześniej pojawił się starszy z braci Bø, to może by tak wykorzystać jego historię. Oczami wyobraźni widać tytuł "Po chorobie wróciłem silniejszy", czy coś podobnego, ja tam się nie znam. W każdym razie Tarjei rzeczywiście powrócił do siebie i choć w biegu nadal odstaje od najszybszych, to strzelanie było na bardzo wysokim poziomie. W swoich indywidualnych występach na tych MŚ spudłował tylko 4 razy. Dla porównania polecam wrócić do postu o Tiril Eckhoff i zobaczyć, ile niecelnych strzałów oddała ona lub Emil Hegle Svendsen. Bø do spółki ze swoim bratem rozniósł te mistrzostwa i chwała mu za to. Życzę mu jeszcze lepszego przyszłego sezonu.

Jeszcze inaczej wślizgnęła się na podium Ekatarina Yurlova. Rosjanka nie była nawet przewidziana do startu na MŚ, do składu wcielono ją w ostatniej chwili, zaś w biegu indywidualnym, w którym zdobyła złoty medal, startowała z dalekim numerem i nikt nie przypuszczał, jak wielką niespodziankę sprawi. Udało jej się to, aż za bardzo. Zrzuciła z podium Doro Wierer ku mojemu niezadowoleniu, zamieniła srebrny medal Makarainen, wywalczony w pięknej, heroicznej walce na ostatniej rudzie, na brązowy. Jednym słowem jakoś mi nie po drodze z radością z takiej niespodzianki. Poza tym, tytuł w stylu "Ostatnich gryzą psy" to numer stary jak sam świat. Zresztą, taka jest natura biegu indywidualnego, więc sensacji w czyimś bezbłędnym strzelaniu bym nie szukał. A ostatnia runda biegowa Karin Oberhofer w mass starcie? Wyprzedzić Domrachevą w walce o medal to było coś. Ale wciąż za mało, żeby trzymać się tego pojedynczego wyczynu w odniesieniu do całych mistrzostw. Włoszki ogólnie bardzo dobrze się spisały, o czym najlepiej świadczy brązowy medal w sztafecie.
Karin Oberhofer podczas konferencji prasowej po biegu ze startu wspólnego.
O dobrym strzelaniu Niemców też nie ma co mówić. Jak nie mogli drzwiami, to weszli oknem. Znaczy się, że przy słabym biegu ratowało ich szybkie i celne strzelanie. Różnie im to wyszło. Simon Schempp spróbował na przykład zrobić odwrotnie, dzięki czemu nie zakwalifikował się nawet do biegu pościgowego. Lesser postąpił według planu i wystrzelał sobie tytuł mistrza świata w biegu pościgowym. Jeszcze w sztafecie udało się przełamać dobrą passę Norwegów do wygrywania na MŚ, ale to tak jakby wbić mi nóż w plecy. Z przyczyn oczywistych dalej tematu nie rozwinę.

Czas leci, niedługo w Khanty- Mansiysku skończy się sezon Pucharu Świata, a ja wciąż nie będę miał tytułu dla podsumowania Mistrzostw Świata w Kontiolahti. Jeszcze chwila, a zapomnę szczegółów, pomylą się miejsca i tyle z tego będzie. I chyba tak to zostawię. Tytuł nie zawsze musi być "chwytliwy", bo to nie gazeta do kupienia w kiosku za rogiem. Trudno, pomysł nie przyszedł, a powody mogą być dwa. Albo te mistrzostwa były tak ciekawe, wielobarwne i zmienne, albo jestem idiotą. Wybór zostawiam Czytelnikowi i wracam grać w tę nieszczęsną Biathlon Manię...

O czubek buta, czyli ostatnia pięćdziesiątka sezonu 2014/2015

Oslo, wzgórze Holmenkollen, słoneczne, nieco ciepłe sobotnie popołudnie. Trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię do zakończenia sezonu 2014/2015 Pucharu Świata w biegach narciarskich. Na zawodników czekają ostatnie, trudne i owiane legendą kilometry tej zimy. A jest ich aż 50. Za nimi czai się natomiast prestiż, odpoczynek, dla niektórych wieczna chwała i kryształowa kula, a dla innych sportowa emerytura. Wszyscy mają jednak jeden cel, przetrwać test męskości, jakim jest nazywana pięćdziesiątka w stolicy Norwegii.

O historii tego wspaniałego biegu mógłbym rozpisywać się godzinami za każdym razem, kiedy przychodzi czas jego rozgrywania. Nie jestem w tym odosobniony. Każdego roku rozpoczynają się dyskusje, poruszające przeróżne kwestie. Czasem mówi się o przemianach trasy, które następowały na przestrzeni lat. Porównuje się obecnych zawodników z legendami przeszłości wyliczając, ile razy kto stał na podium w Oslo i ile razy wygrywał. W tym roku coś szczególnie przykuło moją uwagę. Coraz więcej bowiem mówiło się o formule startu tego biegu. Jako część kalendarza PŚ organizowanego przez FIS, musi być on rozgrywany zgodnie z odgórnymi zasadami. Tak więc według nich, wszyscy zawodnicy startują razem w jednym momencie. Wcześniej, do 2008 roku włącznie (o czym wspominałem już 100 razy), każdy startował osobno, w danym odstępie czasu. Ta metoda została jednak uznana za nieatrakcyjną, więc ją zmieniono. Są jednak tacy ludzie, którzy chcieliby przywrócenia tej starej formuły. Za takim rozwiązaniem otwarcie opowiedziały się gwiazdy norweskiej reprezentacji: Petter Northug i Martin Johnsrud Sundby. Na konferencji prasowej poprzedzającej sobotni finał sezonu, obaj zawodnicy stwierdzili, że starty interwałowe czyniły bieg trudniejszym. Ponadto od samego początku, czyli od 1902 roku, startowano właśnie w ten sposób. Dopiero kilka lat temu zerwano z tą tradycją, co jak widać budzi zastrzeżenia. Lider komitetu FIS w biegach narciarskich- Vegard Ulvang zapowiedział, że powrót do dawnej formuły startu w Holmenkollen zostanie rozważony. Co ciekawe, już organizatorzy niedawnych MŚ w Falun wnioskowali o start interwałowy biegu na 50 km kończącego mistrzostwa, lecz prośba została odrzucona z uwagi na brak miejsca w programie transmisji. Faktycznie jeżeli popatrzeć z tej strony, obecny kalendarz dyscyplin zimowych jest tak gęsto upakowany, że czasem ledwo udaje się uniknąć kolizji dwóch dyscyplin sportu nadawanych w tym samym czasie. Biegi ze startu wspólnego łatwiej jest kontrolować i przewidzieć czas ich zakończenia. Ponadto ich transmisja trwa krócej i jest bardziej widowiskowa. Pamiętam, że dawniej nie było nawet szansy na zobaczenie całej trasy. Kamery były ustawione tylko na punktach pomiaru czasu. Dziś możemy podążać za czołówką wyścigu, więc i odbiór wydarzenia jest jaśniejszy.

Inną sprawą jest taktyka. W takim biegu jak 50 km stylem dowolnym ze startu wspólnego, jest ona bardzo prosta, co stwierdził Noah Hoffman. Dla niego najważniejszym celem było utrzymanie się w grupie prowadzącej tak długo, jak tylko było to możliwe. Podobnie myśli większość, z Petterem Northugiem na czele, który jest mistrzem rozgrywania takich biegów. Wolne tempo na początku nie sprzyja selekcji, stąd przez większą część dystansu z przodu biegnie bardzo liczna grupa zawodników. Wszystko rozstrzyga się na ostatnich dziesięciu kilometrach, kiedy tempo rośnie, a o wynkiach decyduje ostatnia prosta przed metą. To też jest jakaś metoda, ale zestawiając ją z pojęciem "próby męskości", następuje mały zgrzyt. Norweskie pismo Aftenposten opublikowało tekst, w którym porównuje pięćdziesiątkę w Oslo do wyścigów kolarskich. Dawniej wyglądało to trochę jak jazda indywidualna na czas. Dodatkowo w kolarstwie mamy przepis, który zabrania jazdy jednego zawodnika bezpośrednio za drugim (drafting). Gdyby wprowadzić to w biegach, kto wie, jak różne mogłyby być wyniki. Stworzenie czegoś takiego w przypadku pięćdziesiątki uczyniłoby z niej prawdziwą próbę wyższego rzędu. Dziennikarz idzie jednak dalej. Skoro tak bardzo liczy się finisz i sam dystans nie jest już większym wyzwaniem, to może powinno się wydłużyć bieg do 100 km i stworzyć z tego łączony (50 km klasyk + 50 km łyżwa). Pomysł karkołomny i może nieco z innej planety, ale na zawody poza Pucharem Świata może się nadać.

Zostawmy jednak dywagację na bok, bo przyszedł czas na wyścig. Tysiące kibiców zgromadziło się przy trasie w okolicach malowniczego wzgórza Holmenkollen, czekając na spektakl. I trzeba przyznać, że rzeczywiście takim był tegoroczny bieg na 50 km stylem dowolnym. Żeby wyobrazić sobie jego znaczenie dla Norwegów wystarczy sprawdzić, że na jego starcie stanął zdobywca małej kryształowej kuli w sprincie- Finn Hågen Krogh, dla którego najdłuższym dystansem w PŚ w tym sezonie było 15 km. Ponadto mogliśmy zobaczyć również Tord Asle Gjerdalena, który przed rokiem zakończył reprezentacyjną karierę i ściga się obecnie w maratonach. Pięćdziesiątkę w Oslo na swój ostatni bieg w PŚ wybrał na przykład Anders Soedergren. To samo planował Johan Olsson, ale znów się rozchorował i musiał zmienić plany. Obu Szwedów będziemy mogli w przyszłości obserwować w biegach Worldloppet/Swix Ski Classics. Obsada w sobotę była więc silna, zwłaszcza wśród zawodników z Północy. Oni też zajęli się dyktowaniem wysokiego tempa już od startu. Zaledwie po 15 minutach na czele znalazła się wyselekcjonowana grupa. W miarę trwania biegu, tempo było rwane przez kolejnych atakujących. Tu liczyło się wszystko, nawet moment zmiany nart. Zupełnie inaczej to wyglądało na Mistrzostwach Świata, czy nawet Igrzyskach Olimpijskich. Szczególnie gospodarze byli napędzani chwałą zwycięstwa na własnej ziemi, zaś reszta chęcią pokonania tych pierwszych na oczach zgromadzonych kibiców. To wystarczyło, żeby zapewnić trwającą niemal dwie godziny ucztę biegową, zakończoną wspaniałym finałem. W decydującej rozgrywce liczyło się pięciu zawodników: 41- letni Sergei Dolidovich (!), Marcus Hellner, Martin Johnsrud Sundby, Dario Cologna i Sjur Røthe. Ten ostatni ewidentnie przeżywał swój najlepszy wyścig sezonu, a może nawet kariery. Wielokrotnie prowadził stawkę nawet we wcześniejszej fazie zmagań, zaś na ostatnich metrach był bardzo aktywny. To właśnie on potrafił najszybciej zareagować na atak Dario Cologni na 3 km do mety. Szwajcar był również mocny tego dnia, walcząc o zdobycie małej kryształowej kuli za dystanse. I to właśnie pomiędzy nim a Røthe rozegrała się wspaniała walka na ostatnich metrach. Norweg był szybszy na zjeździe, dzięki czemu zyskał niewielką przewagę, jednak to Cologna zaczął niebywale szybki finisz. Gdyby meta była choćby 5 metrów dalej, Szwajcar odniósłby swoje pierwsze zwycięstwo na norweskiej ziemi. Tak się jednak nie stało. Røthe wygrał z przewagą... kawałka buta, dokładniej mówiąc o długość dużego palca u nogi. Czas obu zawodników był taki sam po 50 km biegu! Dopiero photo- finish rozstrzygnął, że to gospodarze mają najwięcej powodów do radości.

Dario mógł jednak pocieszyć się świeżo zdobytą małą kryształową kulą. Trzeci na metę wbiegł zdobywca Pucharu Świata za klasyfikację generalną- Martin Johnsrud Sundby. Znakomite czwarte miejsce zajął doświadczony Sergei Dolidovich. Hellnerowi przypadło 5. miejsce, co i tak przy jego tegorocznych wynikach jest dobrym osiągnięciem. Być może interesuje Was, gdzie podział się mistrz takich końcówek, czyli Petter Northug. Otóż, nie wytrzymał trudów biegu na więcej niż 10 km przed metą, przez co swoim zwyczajem resztę dystansu pobiegł treningowo. Do mety przybiegł na 39. miejscu ze stratą prawie ośmiu minut. Kończący karierę Anders Soedergren był 17. Lokatę tuż przed Szwedem zajął nie kto inny, jak Finn Hågen Krogh. Jako sprinter bardzo mi zaimponował. Przed startem wcale bym nie przypuszczał, że w ogóle uda mu się ukończyć ten bieg. Nie dali rady przecież tacy zawodnicy, jak Calle Halfvarsson, czy Eldar Rønning. Zawodnika z Alty będzie wkrótce stać na naprawdę wielkie sukcesy.

Tegoroczna pięćdziesiątka w Oslo pokazała wszystko, co jest najważniejsze w biegach narciarskich i co tak bardzo uwielbiam. Nie zabrakło taktyki, wymagającego tempa, pięknej końcówki i nuty nieprzewidywalności. Chciałbym, żeby właśnie tak kończył się każdy sezon Pucharu Świata. Dosyć mam tych mikro- i minicyklów, w których biegi są krótkie, a rozdawana jest masa punktów. Niech zawsze będzie ta jedna, ale piękna pięćdziesiątka, z bonusami punktowymi w trakcie. I tak naprawdę jej forma nie ma większego znaczenia. Czy to start interwałowy, czy masowy, Holmenkollen ma to coś, co nigdy nie pozwoli na nudę i powoduje, że bieg zapada w naszą pamięć na długi czas.

Skąd się wzięły łzy Tiril Eckhoff?

Mistrzostwa Świata w Kontiolahti są już na ostatniej prostej. Dziś rozdano medale w biegu indywidualnym mężczyzn, zaś wczoraj tę samą konkurencję rozegrały panie. W pierwszym przypadku Emil Hegle Svendsen przełamał złą strzelecką passę, nękającą go dotychczas na tegorocznych mistrzostwach i zdobył srebrny medal. Niestety tego samego nie może powiedzieć inna gwiazda norweskiego zespołu- Tiril Eckhoff. W biegach, w których brała udział, na 16 wizyt na strzelnicy, popełniła aż 17 błędów. Skutkowało to oczywiście dalekimi miejscami: 19. w sprincie, 18. w pościgowym i 52. w biegu indywidualnym. Co się stało z tą zawodniczką?
Problemy zaczęły się już od fatalnego strzelania podczas sztafety mieszanej, co skutkowało karną rundą dla Norwegii.
Jak można łatwo zauważyć, większość pudeł Eckhoff padło podczas strzelania w postawie stojąc. Sama przyznaje, że stromy podbieg tuż przed strzelnicą i związane z jego pokonaniem zmęczenie, bardzo utrudnia jej utrzymanie prawidłowej pozycji na strzelnicy. To prawda, że trasa w Kontiolahti odznacza się właśnie tym wzniesieniem, z którym jednak mierzą się wszystkie zawodniczki, potrafiące później strzelać bezbłędnie. Pełniący obecnie rolę eksperta norweskiej telewizji NRK były biathlonista Halvard Hanevold wyjaśnia, że być może problem leży po stronie złego przygotowania do takich warunków. Według niego, najlepszym rozwiązaniem byłby trening strzelecki przy wyższym tętnie, niż zazwyczaj. Wszystko po to, aby możliwie najwierniej odwzorować sytuację, w jakiej znajdują się zawodnicy wbiegając na strzelnicę w Kontiolahti. Ostatecznie rozważane było również wolniejsze strzelanie. Tak postąpił Emil Hegle Svendsen w dzisiejszym biegu długim i najwyraźniej mu się to opłaciło. Tiril będzie mogła się jeszcze poprawić w jutrzejszej sztafecie oraz niedzielnym biegu masowym.

Innym problemem młodej Eckhoff może być presja, z którą najwyraźniej nie może sobie poradzić. Jeszcze przed mistrzostwami udzieliła długiego wywiadu telewizji NRK, podczas którego ze łzami w oczach mówiła o problemach związanych z byciem w centrum uwagi kibiców. Po zakończeniu kariery przez Torę Berger, większość namaściła właśnie Tiril na jej następczynię. Zwłaszcza po udanych Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, na których zdobyła złoto w sztafecie mieszanej, brąz w biegu masowym oraz brąz w sztafecie. Na początku obecnego sezonu również mogło się wydawać, że kolejna Norweżka na stałe zadomowiła się w czołówce Pucharu Świata. Po świetnych występach w Oestersund (m. in. zwycięstwo w sprincie) i dobrych w Hochfilzen pojawiły się problemy zdrowotne, po których wróciła na trasy jakby trochę zgaszona. W drugiej części sezonu było już nieco gorzej, aż w końcu na ostatnich zawodach przed Mistrzostwami Świata, czyli w Oslo, nastąpiło załamanie formy. Potwierdzeniem było 36. miejsce w biegu indywidualnym. W sprincie było już lepiej, bo zajęła 8. pozycję , choć nadal daleko od komfortu psychicznego przed najważniejszą imprezą sezonu. Jak przyznała podczas wywiadu: "Koniec z pokerową twarzą", ocierając jednocześnie łzy.

Problemy i łzy Tiril Eckhoff nie wzięły się znikąd. Jest to związane z obawą przejęcia odpowiedzialności przed kibicami za swoje wszystkie wyniki. Przy Berger, dobre wyniki "anonimowej" Eckhoff były miłą niespodzianką. Tymczasem nagle stało się to normalnością i wręcz obowiązkiem. I nawet, jeżeli nie jest tak w rzeczywistości i nikt nie chce wywierać presji na zawodniczkę, w jej głowie wygląda to właśnie w ten sposób. Ponadto nawet sama historia pokazuje, jak kolejne norweskie zawodniczki przejmowały po sobie pozycję najlepszej w reprezentacji. Pod koniec epoki świetnej Liv Grete Poiree (Skjelbreid), mistrzynią świata w 2005 roku została Gro Marit Istad Kristiansen. Później w 2007 przyszedł czas na sukcesy Lindy Grubben (Tjørhom), po której na piedestale znalazła się Tora Berger. Swojej pozycji nie opuściła przez wiele lat, mimo różnych problemów, o czym już kiedyś pisałem. Mam nadzieję, że zdolność do poradzenia sobie z przewodnictwem w kadrze pojawi się u Tiril Eckhoff. Nie musi to wcale nastąpić od razu. Takie rzeczy przychodzą po prostu z wiekiem i chyba w jej przypadku będzie tak samo. A jeżeli nie teraz, to za rok, bo Mistrzostwa Świata odbędą się wówczas w Oslo.

Szaleństwo, czyli Bieg Wazów (Vasaloppet) 2015

Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym ponad 15 tysięcy (!) zawodników udało się na start 91. edycji Biegu Wazów (Vasaloppet). Miejsca startowe zostały wyczerpane w 1,5 minuty od otwarcia rejestracji. Tak więc w niedzielę, w szwedzkim Sälen mieściło się centrum biegów narciarskich, mimo że w oddalonym o kilkaset kilometrów Lahti za chwilę rozpoczynały się biegi Pucharu Świata. Wśród tej ogromnej liczby chętnych na przebiegnięcie (lub też przepchanie) mitycznych 90 km znalazło się kilka bardzo znanych nazwisk, między innymi Anders Södergren, Justyna Kowalczyk, Seraina Boner, czy Øystein Pettersen. Wszyscy czekali na start, 8 marca, dokładnie o 8:00. Co było później?
Jeszcze przed startem. 15 tysięcy chętnych czeka na zmierzenie się z trasą.
Relacja na żywo w internecie rozpoczęła się już o 7:45, z komentarzem Guya McCrea i Anny-Karin Strömstedt- byłej biegaczki narciarskiej i biathlonistki. Ten duet towarzyszy każdemu z biegów serii Swix Ski Classics (wybrane biegi z Worldloppet). Wystarczy choć raz ich posłuchać, aby wiedzieć, że ma się do czynienia ze specjalistami. Nic więc dziwnego, że cieszyłem się na ponad 4 godziny w tym towarzystwie. O 8:00 wszystko zaczęło się na dobre. Ogromna masa zawodników ruszyła na równie wielkiej polanie. Z tym określeniem "ruszyła" trochę przesadziłem. Po pierwsze, taśma podnosząca się przy starcie, nie wykonała swojego zadania w kilku z 52 torów. Tak więc niektórzy, a wśród nich zeszłoroczny zwycięzca John Kristian Dahl, zaplątali się w nią niczym w siatkę. Tymczasem cała reszta, również ci z tyłu, całą siła parli do przodu. Chyba nie trzeba tłumaczyć niebezpieczeństwa związanego z tą sytuacją, nie mówiąc już o straconym czasie. Na szczęście Dahl i reszta szybko zostali wyciągnięci z opresji, ewentualne złamane kije wymienione (między innymi Justyny Kowalczyk) i można było kontynuować dystans. Nie przebiega on jednak tak szeroką trasą, jak na starcie, w związku z tym za chwilę wszyscy musieli się zwęzić, wbiegając na pierwsze wzniesienie. Wyglądało to trochę tak, jakby przepuścić 15 tysięcy ludzi przez lejek. Najbardziej jest to niekorzystne dla tych, którzy znajdują się z tyłu lub mieli jakieś problemy zaraz przy starcie. Normalnością jest bowiem sytuacja, w której zawodnicy z ostatnich rzędów (amatorzy) czekają na opuszczenie miejsca startu przez ponad pół godziny. Tak było i tym razem. Najlepsi pokonywali już dwudziesty kilometr, kiedy wciąż pokazywano ostatnich amatorów na pierwszym wzniesieniu. To najlepiej obrazuje ogrom ludzi.
Widok na taśmę dającą znak do startu. Tym razem zawiodła.
Kiedy wszyscy nie zdążyli się jeszcze otrząsnąć ze stresu po starcie, zaatakował nie kto inny jak Anders Södergren. Na pierwszym punkcie pomiaru czasu w Smågan miał nawet ponad minutę przewagi nad grupą goniącą. Niestety kilka chwil później, live streaming na oficjalnej stronie Swix Ski Classics się zawiesił i z powodu zakłóceń, relacja nie została wznowiona już do końca biegu. Zdążyłem jednak zauważyć, że Szwed biegł na nartach przygotowanych typowo do techniki klasycznej, czyli ze smarem na trzymanie, co staję się rzadkością wśród faworytów do zwycięstwa w Vasaloppet. Od 2013 roku, kiedy wyścig wygrał Jörgen Aukland stosując tylko technikę pchnięcia, duża część decyduje się na takie właśnie rozwiązanie. Wśród pań, pierwszą zwyciężczynią bez użycia smarów trzymających była rok temu Laila Kveli. Tak jest po prostu najefektywniej w drugiej części dystansu, kiedy kickwax mógłby znacznie spowalniać, a i tak jedyną używaną wtedy techniką jest double poling. Te pojęcia były najwyraźniej obce panom komentatorom z TVP Sport, które na szczęście (lub nieszczęście) też relacjonowało Vasaloppet. Jeden z nich wyraził nawet niezadowolenie, że "ten bieg tak naprawdę nie jest techniką klasyczną i to oburzające, bo jest przez to znacznie łatwiejszy". Z tego miejsca polecam temu panu, aby kiedyś stanął na starcie i przepchał te 90 km. Na pewno będzie mu bardzo łatwo. Jak już kiedyś pisałem, double poling jest naprawdę ważny i wkrótce przy odpowiednim przygotowaniu siłowym, zawodnicy będą mogli pokonywać coraz to trudniejsze trasy z użyciem samych rąk. I nikogo to nie obchodzi, czy jest to "prawdziwa" technika klasyczna, czy nie. Gdy podzieliłem się tym złotym cytatem naszego komentatora przy prowadzeniu swojej twitterowej relacji z biegu, jeden ze Szwedów zareagował krótkim stwierdzeniem: "craziness!". Fakt, wymawianie takiej opinii przy widzach, którzy mogą nie znać zbyt dobrze tej tematyki, to istne szaleństwo. Dodatkowo, zanim na antenę TVP Sport trafił Bieg Wazów, system GPS (moje jedyne źródło informacji) pokazał najgorsze co mógł: ucieczka Södergrena została doścignięta.

I właśnie tak problemy techniczne uczyniły tegoroczny Bieg Wazów bardzo pechowym. Dalszy przebieg był oczywiście jak zawsze interesujący, zwłaszcza w gronie panów, gdzie przez trudne warunki śniegowe i wysoką temperaturę, od prowadzącej grupy co chwila odpadali kolejni zawodnicy. Na ostatnich dziesięciu kilometrach pozostało już tylko trzech: Anders Aukland, Petter Eliassen i Stanislav Rezac. Czech odpadł jednak przed decydującą rozgrywką. Mniej więcej na kilometr przed metą zaatakował bardzo mocny Eliassen, zdobywając przewagę nad starszym rodakiem. Nie stracił jej już do mety i został zwycięzcą 91. Biegu Wazów. Zeszłoroczny zwycięzca John Kristian Dahl zajął 5. miejsce. Wśród pań udaną walkę z dystansem stoczyła Justyna Kowalczyk. Po problemach na początku, odrobiła ponad 3- minutową stratę do prowadzącej wówczas Britty Johansson Norgren. W połowie biegu na prowadzeniu była już Seraina Boner przed Kowalczyk. Następne kilometry były jeszcze lepsze w wykonaniu Polki, która wyprzedziła Szwajcarkę i samotnie zaczęła zyskiwać przewagę aż do 4 minut na mecie nad drugą Johansson Norgren. Szwedka odzyskała siły na około 20 km przed metą i wyprzedziła słabnącą Boner. Czwarta była obrończyni tytułu sprzed roku- Laila Kveli. Wszystkie z wymienionych pań nie używały smarów na trzymanie. Wolne warunki nie pozwoliły jednak na pobicie jakichkolwiek rekordów trasy.

Patrząc na wynik Justyny Kowalczyk w jej pierwszym Biegu Wazów w karierze, można odnieść wrażenie, że zdecydowanie nadaje się do startów w maratonach. Do tego potrzebne jest odpowiednie przygotowanie, siła i doświadczenie. Polka z pewnością opanowała każdy z tych elementów. Duża liczba zawodników po udanej karierze w Pucharze Świata, wybiera właśnie te dłuższe trasy. A i z tego nie zawsze trzeba rezygnować, co udowadnia nadal ścigająca się w kadrze Szwajcarii Seraina Boner. Poza tym miejsca w kadrze na Mistrzostwa Świata i Igrzyska Olimpijskie na pewno nie zabraknie dla Kowalczyk, nawet gdy przestanie bywać w PŚ. Ważny jest również fakt, że wszystkie biegi z serii Swix Ski Classics są rozgrywane wyłącznie techniką klasyczną, co zapewne by jej odpowiadało. Pozostaje tylko pytanie, czy będzie "odpowiadało" opinii publicznej, która wciąż chce powrotu "naszej kochanej Justynki na tron Pucharu Świata bo królowa jest tylko jedna i nie można już patrzeć jak te wredne Norweżki ciągle wygrywają". Aż mi się niedobrze zrobiło pisząc te zebrane zewsząd głosy typowego polskiego kibica, kierującego się tylko swoim wąsko patrzącym ego. I taki niech będzie morał płynący z 91. edycji Vasaloppet.

Najmłodszy mistrz świata i jego brat

Skoro zmiana nazwy wywołuje takie zdarzenia w biathlonie, to będę ją przeprowadzał codziennie. W dzisiejszych biegach sprinterskich na Mistrzostwach Świata w Kontiolahti nastąpiło tyle pięknych i historycznych chwil, że do opisania każdej z nich potrzebny by był osobny post. Trudno jednak pozostać wobec tego obojętnym i choćby drugie tyle wydarzyło się jutro, już teraz postanowiłem o tym napisać.

Zacznę od biegu mężczyzn, który odbył się jako pierwszy. Jeżeli ktoś nie przewidywał żadnej dramaturgii i twierdził, że kandydat do zwycięstwa jest tylko jeden, został zawiedziony przez pogodę. To właśnie warunki atmosferyczne dodały trochę dramaturgii do zawodów, czyniąc strzelanie tak trudnym, że równie dobrze biathloniści mogliby je wykonywać w pozycji tzw. "na Schwarzeneggera", nie patrząc w przyrządy celownicze. Odbiło się to na takich znakomitościach, jak Martin Fourcade, Ole Einar Bjoerndalen, czy Emil Hegle Svendsen. Dwaj pierwsi zakończyli rywalizację z trzema karnymi rundami, zaś ostatni z czterema w pakiecie z "naiwnie" wyglądającym upadkiem (film poniżej).



Trzeba przyznać, że trasa w Kontiolahti też nie należała dziś do najprzyjemniejszych. Wszystko razem złożyło się na selektywność, która jest ogromnie istotna podczas zawodów rangi mistrzowskiej. Dyspozycja dnia, wyśmienite przygotowanie, a czasem szczęście decyduje tu o sukcesie. Wszystkiego nie zabrakło dziś młodszemu z braci Boe. Johannes Thingnes nigdy nie przegrał w Kontiolahti przed dzisiejszym startem i na razie nie wygląda na to, aby miało się to zmienić. Dziś stał się najmłodszym w historii biathlonowym mistrzem świata. Jego starszy brat Tarjei zatroszczył się o inny rekord. Zdobywając brązowy medal wpisał rodzinę Boe jako pierwszych w historii braci na podium w indywidualnej konkurencji MŚ. Tomasz Jaroński jeszcze dawno temu powiedział, że Boe to skrót od "Bjoerndalen Ole Einar" i stąd bierze się talent tych zawodników. Dziś do tego wracam i odnoszę wrażenie, że w tej niewinnej grze słów kryje się jakaś prawda.
Szczęśliwi bracia na konferencji prasowej.
Ten, który znalazł się pomiędzy dwójką Boe, długo czekał na swoje pierwsze podium w karierze. Tym lepiej się złożyło, że nastąpiło ono na Mistrzostwach Świata. Nathan Smith, jak sam przyznał na konferencji prasowej, nigdy nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. A niepotrzebnie, bo już kilkukrotnie, nawet w tym sezonie, kręcił się blisko podium. Również rok temu na IO w Sochi notował dobre wyniki dla Kanady wraz ze swoim kolegą Jean- Philippem Leguellec. Dziś jego starania zostały ukoronowane srebrnym medalem, pierwszym w historii dla Kanadyjczyka. Wcześniej bowiem podobne sukcesy odnosiła tylko biathlonistka z tego kraju- Myriam Bédard. Od dziś również mężczyźni mogą się pochwalić wynikami na wielkich imprezach.
Nathan Smith podczas konferencji prasowej.
Bieg pań przebiegał w jeszcze trudniejszych warunkach. Do wiejącego wiatru dołączył padający śnieg. Pudeł na strzelnicy było więc jeszcze więcej, zwłaszcza podczas prób w postawie stojąc. Podobnie jak u panów, zupełnie pogubiły się faworytki. Darya Domracheva i Kaisa Makarainen zaliczyły po pięć karnych rund i zajęły dalekie miejsca. Nikt, oprócz jednej zawodniczki, nie był w stanie strzelać bezbłędnie. Na nasze szczęście tą jedyną celną biathlonistką była Weronika Nowakowska- Ziemniak. Wyśmienite strzelanie oraz dobry bieg, wbrew niechęci do trasy w Kontiolahti, przyniosły jej pierwsze podium w karierze, czyli srebrny medal Mistrzostw Świata. Historia podobna do Smitha, ale znacznie nam bliższa. Na konferencji prasowej zaznaczała, że być może jest najszczęśliwszą z medalistek. Wcześniej przypuszczała, że będą to jej ostatnie Mistrzostwa Świata. Tymczasem przy tym sukcesie może zmieni zdanie. Z pewnością liczy na to teraz każdy kibic biathlonu.

Weronika Nowakowska- Ziemniak na pierwszej konferencji prasowej dla podium.
Szybsza od reprezentantki Polski, mimo jednego pudła na strzelnicy, była tylko powracająca po przerwie macierzyńskiej Marie Dorin- Habert. Francuzka miała koszmarny poprzedni sezon. Przystępowała do niego w bardzo wysokiej formie, jednak złamana kostka podczas treningu przed pierwszymi zawodami w Oestersund pogrzebała wszelkie plany na starty. Kontuzja umożliwiła jej zajęcie się rodziną. I tak oto, niedługo po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, pojawiła się informacja o ciąży. Marie urodziła córkę we wrześniu, zaś do startów powróciła w tym sezonie w styczniu, nastawiając się przede wszystkim na Mistrzostwa Świata. Opłaciło się, co widać po złotym medalu wywalczonym w sprincie. Z pewnością takie "zadośćuczynienie" za odniesioną kontuzję ją usatysfakcjonuje. Tytuł mistrzyni świata jest jej pierwszym takim osiągnięciem w karierze. Francja tym samym ma kolejną zdobywczynię tego tytułu po Sylvie Becaert i Florence Baverel.
Marie Dorin- Habert.
Brązowy medal w sprincie zdobyła Valj Semerenko. Można powiedzieć, że to nazwisko tradycyjnie już zameldowało się na podium wielkiej imprezy. Zmienia się tylko imię, bo czasem jest to właśnie Valj, a czasem Vita. Tym razem pod nieobecność Vity, swoje zadanie wykonała druga z sióstr. Warto odnotować również 5. miejsce Krystyny Guzik z jedną karną rundą oraz 7. miejsce Magdaleny Gwizdoń z dwoma karnymi rundami. W pościgowym będzie się działo...

Tyle się działo, że nawet prawie zabrakło dnia na podsumowanie. Jeżeli dalej mają tak wyglądać Mistrzostwa Świata w Kontiolahti, to choćbym miał umrzeć z przepracowania, chcę takich emocji, o których warto pisać. A przecież jutro jeszcze ciekawsze biegi pościgowe i legendarny Bieg Wazów (Vasaloppet) o nieludzkiej porze (8 rano). Najwidoczniej dobre rozstrzygnięcia zapadają wtedy, gdy się ogląda biathlon z byłym zawodnikiem ;-)

Witam i zapraszam

Zmiany nastąpiły, dlatego miło mi powitać Was wszystkich na nowym- starym blogu. Od dziś piszę pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres też będzie nowy, inny i chyba trochę łatwiejszy do skojarzenia z tematyką bloga. Niech sobie więc każdy zapisze, że od teraz znajdzie mnie na www.czlowiekpolnocy.blogspot.com. Zapraszam, będzie to, co zwykle.

Czyli co? Bo właściwie otwieram tu sobie jakiś nowy rozdział, a sam nie wiem, co w nim umieszczę. W takim razie zastanówmy się. Będzie biathlon, duuuużo biathlonu. Dość pomyśleć, że przed nami jeszcze całe Mistrzostwa Świata w Kontiolahti, które nam tak pięknie rozpoczęły od sztafet mieszanych. Już jutro sprinty, a w niedzielę biegi pościgowe. Jak szybko się zaczęło, tak szybko się zapewne skończy. Szczególnie jestem ciekaw formy Ole Einara Bjoerndalena, który przecież w Kontiolahti odniósł swoje ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata (jeżeli konsekwentnie odliczymy Igrzyska Olimpijskie w Sochi). A skoro już wspomniałem o dużej imprezie, to od razu muszę zaznaczyć niesamowitą umiejętność przygotowania się Norwega na takie właśnie punkty sezonu. O tym, jak przygotował się do tych Mistrzostw Świata przekonamy się jutro o 13:17, kiedy z numerem #34 wyruszy na trasę. Pisząc to wszystko już wiem, że w nowej odsłonie będzie dużo Bjoerndalena (a na pewno do przyszłego roku, kiedy ma zamiar zakończyć karierę). Zaraz, a dlaczego nie Bjørndalena? Szczerze mówiąc, to przez te wszystkie lata takiej pisowni nazwiska Króla, jakoś nie potrafię przejść na poprawną ;-)

Nie zabraknie biegów narciarskich. W każdej formie, czyli po amatorsku i zawodowo, a czasem być może w obu naraz. Co do tej związanej z Pucharem Świata i innymi wielkimi imprezami, w niedzielę będziemy mogli obserwować Bieg Wazów (Vasaloppet). Polecam oglądać, bo na starcie zobaczymy między innymi mistrza świata z Falun Johana Olssona, znakomitego Andersa Soedergrena, zaś grono kobiet zasili Justyna Kowalczyk. Transmisja rozpocznie się o 7:45 na oficjalnej stronie Swix Ski Classics. Bieganie amatorskie też oczywiście cały czas trwa, postaram się coś ciekawego wkrótce na ten temat poopowiadać, a może sprawdzić jakieś trasy. To, że zaczął się marzec, wcale nie oznacza dla mnie końca zimy.

I wreszcie to, co zdeterminowało zmianę nazwy. Studia w Alcie, na Północy Norwegii, będą tematem, który już od sierpnia na stałe zagości na blogu. Stąd właśnie bierze się nowy punkt widzenia. Oprócz tego, wypadałoby zatroszczyć się o jakieś porządne logo. Na razie jest ono w przygotowaniu i jak mogliście się przekonać na profilu facebookowym, zostało "przyozdobione" pewnym niespodziewanym gościem.


To nie jest oczywiście wersja finalna. Właściwie to pod twarzą trollface kryje się coś innego. Co lub raczej kto to może być? A może Wy macie jakieś sugestie dotyczące tego, co powinno znaleźć się na miejscu nieszczęsnego mema? Jeżeli tak, śmiało umieszczajcie je w komentarzach pod tym postem. I to raczej tyle, jeżeli chodzi o wstęp do nowego rozdziału. Witam i zapraszam...

Pewnych rzeczy się nie zmienia

Każdy gdzieś w głębi serca lubi rzeczy, które się nie zmieniają. Wybieramy Merce, bo nie zmienia się ich jakość i renoma, tak samo jak Johana Olssona niezmiennie dręczą choroby, pozwalając na zwyciężanie tylko na wielkich imprezach. Podobnie jest z niesłabnącą klasą takich zawodników, jak Anders Soedergren. Oznacza to po prostu pewność, a przecież czasem nam jej potrzeba. Zwłaszcza, gdy na przykład bierzemy udział w konkursie, wybierając 8 zawodniczek do drużyny, która podczas MŚ będzie dla nas zbierać punkty. Mogły one dać wygraną nawet w postaci nart Madshus Nanosonic Skate za pierwsze miejsce. Wszystko to zorganizował Noah Hoffman wraz ze swoimi sponsorami. Zwycięski team wyglądał tak: Marit Bjørgen, Maiken Caspersen Falla, Therese Johaug, Charlotte Kalla, Stina Nilsson, Kerttu Niskanen, Ingvild Flugstad Østberg i Heidi Weng. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że miałem prawie wszystkie te zawodniczki w swoim zespole. Zabrakło w nim jedynie Stiny Nilsson, którą, jak się okazało, niesłusznie zastąpiłem Justyną Kowalczyk. Tak więc jej nieudana "trzydziestka" była również moją, choć muszę też przyznać się do błędu. Zwiodło mnie sugerowanie się nazwiskiem, zamiast realnymi szansami na punkty.

Wróćmy jednak do sedna, czyli wspomnianego wcześniej Soedergrena. 37- letniego Szweda mogliśmy oglądać wczoraj podczas królewskiego dystansu 50 km stylem klasycznym, zamykającego Mistrzostwa Świata w Falun. Kto ogląda biegi męskie dłużej niż od tygodnia doskonale wie, jakie dokonania godne podziwu posiada on na swoim koncie. Dla tych drugich przypomnę, że Anders wygrał w 2008 roku pięćdziesiątkę stylem dowolnym w Oslo. I to nie byle jaką, bo ostatnią w historii rozegraną w formule startu indywidualnego. O ile nadal dla wielu biegaczy zwycięstwo w tym konkretnym biegu na Holmenkollen jest cenniejsze niż zdobycie mistrzostwa świata, o tyle wcześniej było to jeszcze większe osiągnięcie. Wystarczy wyobrazić sobie, jak to jest biec w pojedynkę przez 50 km. Wczoraj natomiast, parę dobrych lat po tym wydarzeniu, Soedergren pojawił się na starcie, choć wielu wróżyło mu już zniknięcie z tras. Takiemu doświadczeniu na wielkich imprezach nie można jednak odmówić. Tym bardziej, że wraz z broniącym tytułu z 2013 roku Johanem Olssonem, Szwedzi mogli wystawić 5 zawodników. Dzięki temu obejrzeliśmy świetną akcję około 40. kilometra, kiedy to Anders próbował oderwać się od reszty stawki. Nie była to żadna nowość, bo widywaliśmy go na czele również rok temu w Sochi i w wielu podobnych biegach. Nie zaskoczyła więc także słabsza końcówka w jego wykonaniu. Lata nie pozwalają na walkę na ostatnich metrach w stylu Northuga.
Typowy Northug na mecie.
Inny 37- latek poradził sobie lepiej. Lukas Bauer wykazał się niesamowitym doświadczeniem w ciężkich warunkach, które panowały wczoraj w Falun. Dzięki atakowi na około 2 kilometry przed metą zdobył srebrny medal. Na ostatnich metrach nie miał oczywiście szans z wystrzelonym jak z procy Petterem. Nadrobiona przewaga pozwoliła mu jednak stanąć na podium. Bardzo miło było zobaczyć kolejnego weterana w akcji, tym razem udanej. Tak się sentymentalnie i czesko zrobiło, że tylko Nohavicy brakuje. A jeżeli ktoś nie oglądał tej świetnej końcówki w wykonaniu Northuga, może obejrzeć ją na poniższym filmie.


Pięćdziesiątka w Falun już zapisała się w historii narciarstwa biegowego, jako jedna z najtrudniejszych i najwolniejszych. Czas zwycięzcy wyniósł ponad 2 godziny i 26 minut. Dla porównania, dwa lata temu w Val di Fiemme, bieg tą samą techniką na tym dystansie zajął Johanowi Olssonowi prawie 15 minut mniej. Tym razem Szwedowi starczyło siły na brązowy medal.

Cały tekst się produkowałem, że brak zmian jest dobry i lubimy wracać do przeszłości. Tymczasem na samym końcu chciałbym powiadomić, że ten post był ostatnim napisanym na blogu o nazwie SadurSky. Następny ukaże się już pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres na razie pozostanie ten sam, ale wkrótce również się to zmieni. Mam nadzieję, że mimo tego, pozostaniecie przy czytaniu nowych postów. A dlaczego zmieniam nazwę? Odpowiedź w tym linku ;-).