Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Droga na Północ

Pisanie tego tekstu było dla mnie istną męczarnią. Już sam fakt, że trwało to prawie cały miesiąc, powinien wystarczyć na potwierdzenie mojego narzekania. Czas płynie, kończy się maj, podobnie jak tegoroczne matury. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego znów nawiązuję do egzaminu dojrzałości, skoro w tym roku wcale mnie on nie dotyczy. Korzystając jednak z okazji, że wkrótce przyjdzie czas, kiedy każdy z absolwentów szkół średnich będzie dokonywał bardzo ważnego wyboru życiowego, opowiem coś o studiach. Od razu jednak zaznaczam, że nie ma się czego bać. Nie będzie to typowy tekst o tym, jak zostać "mgr inż".

Wybór studiów i w ogóle dalszej perspektywy na życie jest trudniejszy i ważniejszy, niż wydawało mi się zaledwie rok temu. Dlatego trzeba podejść do tego w odpowiedni sposób. Nie radzę kierować się modą, ani iść ślepo tam, gdzie na przykład wybierają się inni. Wybór z powodów takich jak: "Idę tam, bo mi tak kolega radził", albo: "Idę tam, bo to prestiżowy kierunek" i wreszcie moje ulubione: "Idę tam, bo na ulotce było napisane...", nie prowadzą do niczego dobrego. Ani ten kolega, ani prestiż, ani tym bardziej ulotka, nie będą za Ciebie chodziły do pracy po latach studiów, których miałeś serdecznie dość. A przecież szkoda marnować sobie potencjału na coś, co nas zupełnie nie interesuje i czym nie chcemy się zajmować. Natomiast to, czy rzeczywiście nasze wyobrażenie studiów i pracy po nich spotka się rzeczywistością, to już inna kwestia. Wątpliwości są więc rzeczą zupełnie naturalną. A gdyby tak krótko określić mądry wybór, to jest on taki, który zaprocentuje po latach. Jak to mówią: "rób to, co lubisz, a nigdy nie będziesz pracował". Czasami przychodzi to łatwiej, a czasami trzeba zaryzykować. Warto więc spojrzeć szeroko na wszystkie możliwości. A skoro w dzisiejszych czasach Europa staje się coraz bardziej otwarta, dlaczego nie poszukać szczęścia studiując za granicą? Czemu nie, wystarczy tylko wiedzieć kilka rzeczy. Zatem teraz postaram się przekazać podstawowe informacje dla tych, którzy być może zdecydują się wybrać, tak jak ja, Norwegię do swojej dalszej edukacji.
Tromsø. Gdzieś tam mieści się główny campus Arktycznego Uniwersytetu.
Jako swój cel wybrałem The Arctic University of Norway- najdalej wysunięty na Północy uniwersytet w Europie. Na początku wiedziałem w zasadzie tylko tyle, z czasem przybyło mi wiedzy na temat oferowanych kierunków. Jak już zacząłem myśleć poważnie o studiowaniu właśnie na tej uczelni, czyli wybrałem sobie pasujące kierunki, poznałem pierwszą osobliwość tego kraju. Rok akademicki oraz termin przyjęć zgłoszeń bardzo różni się od tego, który znamy z Polski. Obcokrajowcy muszą złożyć kompletne podania do 1 grudnia (2014), zaś dla Norwegów i Skandynawów ten termin to 15 kwietnia (2015), zakładając, że interesujący nas rok akademicki rozpoczyna się w sierpniu 2015. A co to znaczy kompletna aplikacja na studia? Tu zaczynają się schody. Kiedy zdecydowałem, że właśnie UiT jest moją wymarzoną uczelnią (a był to koniec sierpnia 2014), szybko zorientowałem się, jak mało mam czasu. Potrzebnymi dokumentami były: świadectwo maturalne, świadectwo ukończenia szkoły średniej (razem stanowią tzw. Norwegian Higher Education Entrance Qualification) oraz ich tłumaczenia na język angielski od tłumacza przysięgłego. Ponadto najważniejszy w tym wszystkim jest właśnie język angielski, którego znajomość musi być potwierdzona poprzez zdobycie certyfikatu TOEFL iBT. Nie będę wdawał się w szczegóły tego elementu, bo potrzebowałbym w tym celu osobnego posta. Jeżeli ktoś potrzebuje informacji na ten temat, znajdzie je w internetach, na oficjalnej stronie organizatora testów językowych.

Przenosimy się w czasie do momentu składania aplikacji. Mamy ze sobą certyfikat językowy, wszystkie świadectwa, dyplomy i ich tłumaczenia. Co nam jeszcze pozostało? Jednym z najważniejszych elementów rekrutacji do uczelni wyższych w Norwegii (i podobno generalnie za granicą) jest list motywacyjny. Uczelnia określi to w swoich wymaganiach jako statement of purpose. Przygotowanie tego wcale nie jest takie proste. Wyobraźmy sobie, że na sali siedzi uczelniana komisja rekrutacyjna i ma prawie 1000 listów motywacyjnych do przeczytania. Jak napisać taki, który zapadnie jej w pamięci lub po prostu przekona, że jesteśmy wartościowymi kandydatami na uczelnię? Wiele osób popełnia podstawowy błąd, że zbyt przywiązuje się do znalezionych w internetach szablonów. A przecież dla komisji nie ma nic gorszego, niż kolejny list zaczynający się od tego samego zwrotu. Szczerze mówiąc, nie miałem problemu z przygotowaniem swojego tekstu, choć oczywiście musiałem się do niego odpowiednio przyłożyć. W tym bardzo pomogło mi pisanie na blogu. Nie mógłbym wyobrazić sobie lepszego treningu. Lecz nie tylko o gramatykę tu chodzi, bo w końcu całość musiała być napisana po angielsku. Taki list powinien wyrażać, dlaczego właściwie chcemy dostać się na tę uczelnię i na ten konkretny kierunek. Tym samym wymaga, abyśmy sami z sobą przedyskutowali i znaleźli gdzieś w głębi serca powód, dla którego wybieramy właśnie taką drogę. Według mnie, to bardzo dobra metoda rekrutacji. Gdyby tak wprowadzić ją w Polsce, dużo trudniej byłoby się dostać przykładowo na Politechnikę (w końcu ile warte mogą być w kółko kopiowane słowa: "bo inżynier dużo zarabia"). Z drugiej strony, uczelnia nie miałaby tylu pieniędzy z wpisowego, egzaminów i kursów poprawkowych. To tylko taka mała uwaga...

Do listu motywacyjnego dołączamy jeszcze CV, które już nie powinno stanowić problemu i wszystko przesyłamy za pośrednictwem specjalnego portalu aplikacyjnego. Norweskie uczelnie wyższe korzystają z SøknadsWeb, dzięki czemu w większości przypadków proces aplikacji powinien wyglądać bardzo podobnie, jak było to u mnie. Obsługa jest prosta i intuicyjna, a w razie problemów, niezbędną pomoc na pewno znajdziemy na stronie naszej uczelni. Należy przy tym pamiętać, że portal aplikacyjny to zupełnie inna, oddzielnie działająca strona internetowa. Trzeba się na niej zarejestrować, podając swoje dane. Dopiero po aktywowaniu swojego konta przez e- mail, można złożyć swoją aplikację na maksymalnie dwa kierunki. Później pozostaje nam tylko czekać przez około trzy miesiące na wyniki rekrutacji. O dalszym postępowaniu napiszę w następnym poście. Gdyby ktoś wybierał się na studia do Norwegii i miał jakiekolwiek pytania dotyczące rekrutacji, a ten tekst nie rozwiał wszystkich wątpliwości, może się ze mną skontaktować. W zakładce "O autorze" znajduje się mój e- mail, można z niego skorzystać i dowiedzieć się więcej.

Matura na "rach-ciach-ciach"

Dziś będzie o książce. Jednak nie o zwyczajnej książce. Nie będzie to recenzja, bo nie umiałbym podejść do tematu w odpowiedni dla tego typu tekstu sposób. Sądząc po zawartości bloga, możecie się domyślać, że mówię o nowo wydanej książce "Rach- ciach- ciach, czyli pchamy, pchamy!" autorstwa znanych i lubianych komentatorów sportowych- Krzysztofa Wyrzykowskiego i Tomasza Jarońskiego. Wielokrotnie przytaczałem ich cytaty lub po prostu o nich wspominałem w niektórych postach. Tym razem chciałbym za pośrednictwem niedawno kupionej książki poświecić im więcej czasu.

Cofnijmy się o rok. W maju 2014 zdawałem maturę, o tej porze byłem już prawie po wszystkim. Czekała mnie, jako ostatnia, jedynie ustna część egzaminu z języka polskiego. Wtedy jeszcze (jak to pięknie brzmi, przy okazji dodając mi lat) zdawało się na podstawie przygotowanej przez siebie prezentacji na wybrany temat. Później niestety ministerstwo edukacji uznało, że taka formuła pozostawia zbyt duże pole do plagiatowania, więc zmieniło zasady na najbardziej bezduszne pytania, niczym w "Jeden z dziesięciu", tylko bez znakomitego Tadeusza Sznuka w komisji. Tak więc do pilnowania rodem z więzienia podczas pisemnych egzaminów, doszło jeszcze traktowanie wszystkich przystępujących do części ustnej jak potencjalnych oszustów. Dygresja może niepotrzebna, ale trochę ubolewam, że w młodych ludzi przestaje się wierzyć, choć w pewnej mierze również oni sami doprowadzają do takiego stanu rzeczy. Wracając do wydarzeń sprzed roku, do swojej prezentacji maturalnej wybrałem idealny temat. Brzmiał on: "Analiza języka komentatorów sportowych na celowo dobranym materiale". Nie muszę chyba tłumaczyć, że moim materiałem były wypowiedzi duetu Wyrzykowski/Jaroński. Doskonale pamiętam, jak tłumaczyłem komisji fenomen "rach-ciach-ciach", jako idealnego przykładu przekazania emocji z biegu masowego w Turynie w 2006 roku. O tym, jak przy olimpijskim srebrze Tomasza Sikory narodził się znany okrzyk, możemy przeczytać już na pierwszych stronach książki "Rach- ciach- ciach, czyli pchamy, pchamy!". Gdyby to dziś miała być oceniana moja prezentacja, z pewnością w jej bibliografii znalazłby się ten tytuł. Zwłaszcza, że dzięki lekturze poznaję odpowiedzi na pytania, które miałem w głowie przygotowując swój materiał. Kończąc już temat egzaminu, najlepsza para komentatorska, a właściwie język przez nią używany, zapewnił mi maksymalny wynik za część ustną. Nawiasem mówiąc, bezcenne było zobaczenie uśmiechu na twarzach członkiń komisji podczas prezentowania fragmentu komentarza, w którym rozemocjonowany pan Krzysztof wykrzyczał: "dwóch Bjørndalenów!".

Oczywiście nie można zapomnieć o drugim członie tytułu, wynikającym z sukcesów Rafała Majki na Tour de France. Kulisy "pchania" również poznamy w nowej książce. Kolarstwo, choć na tym blogu raczej nieobecne, stanowi sporą część pracy komentatorskiej dwojga autorów. O tym, w ilu zameczkach zamieszkałby pan Krzysztof i w jakich wieżyczkach umieściłby pana Tomasza, można usłyszeć w prawie każdej transmisji z wyścigu Tour de France. Chyba nigdy tutaj nie wspomniałem, że oglądam nawet te z pozoru najnudniejsze, płaskie i długie etapy tylko ze względu na komentarz tej dwójki (no, może też ze względu na francuskie krajobrazy). Pamiętam dywagacje na temat słów "doktor" i "doktór", każde "nie bójmy się słów" oraz rozmowy na temat powstania wyścigu Chojnatka- Praciaki. Bez tego wszystkiego wyścig nie byłby taki sam, a transmisje nie cieszyłyby się taką popularnością. Dziś jest może o to trochę łatwiej. Widzów przyciągają znakomite wyniki naszych zawodników, w szczególności wspomnianego już Majki i mistrza świata- Michała Kwiatkowskiego. Choć to wcale nie znaczy, że komentatorzy obniżyli swoje loty. Wręcz przeciwnie, nadal szukają "dzielnych Francuzów", pięknej "pani Tablicy" i pozdrawiają znane osobistości ze sportu. Tego można słuchać godzinami, tak samo jak o tym czytać. Dlatego szczególnie warto mieć tę książkę, bo jest ona napisana w sposób, jakby to była jedna z relacji. Może i nie ma pięknych widoków na zamki, ale jest kilka ciekawych zdjęć. I co najważniejsze, panuje ciągły dialog pomiędzy autorami, pozbawiony wyniosłego stylu. Mówiąc krótko: jest po prostu jak zwykle, tyle że na piśmie. Dzięki temu, wszystko czyta się jednym tchem.

W książce nie brakuje również innych znanych cytatów z transmisji biathlonowych lub kolarskich. Można je sobie w ten sposób przypomnieć, choć ciągle przybywają kolejne. Ostatni, który utkwił mi w pamięci, był autorstwa Krzysztofa Wyrzykowskiego z biathlonowej sztafety mężczyzn w Oberhofie i brzmiał: "Norweg rozpędzony jest Norwegiem bardzo groźnym".

Przypuszczam, że sympatyków biathlonu lub kolarstwa nie trzeba wcale namawiać do zakupu książki "Rach- ciach- ciach, czyli pchamy, pchamy!". Zatem ten tekst nie niesie ze sobą żadnego przesłania. To może chociaż się na koniec pochwalę, że udało mi się zdobyć podpis Tomasza Jarońskiego na moim egzemplarzu, korzystając z jego obecności na niedzielnym wyścigu kolarskim Visegrad 4.

Zróbmy sobie widły

Siedzę przed komputerem i oczom nie wierzę. Miałem sobie zrobić krótki odpoczynek od pisania i przejść na opisywanie tego, co wiąże się z wyjazdem na studia do Norwegii. Jednak szybko poległem w swoich zamierzeniach. A wszystko przez "kontrowersyjne" wydarzenia wokół Justyny Kowalczyk, o których dowiedziałem się z artykułu na NRK Sport. O co chodzi? Ogólnie rzecz biorąc robi się małe zamieszanie, a dokładniej wygląda to tak, jak opiszę w dalszej części postu.

Wszystko przez artykuł, który pierwotnie opublikowała Gazeta Wyborcza. Według niego, jak czytałem już na portalu NRK, Justyna Kowalczyk podpisała kontrakt z norweskim Teamem Santander braci Aukland. Oznacza to więc, że ma poważne plany wobec startów w maratonach, wybierając solidną, czołową drużynę w imprezach z cyklu Swix Ski Classics. Pomyślałem sobie, że dobrze się stało i mógłbym spokojnie żyć dalej. Nie to jednak okazało się najistotniejsze. Jak sama zainteresowana pisze w swoim felietonie na sport.pl:
"W następnym sezonie w biegach długich będę startować w barwach norweskiej zawodowej drużyny. Jej szefami są doskonale znani w biegówkowym świecie bracia Aukland. Ja z Norwegami. Chichot losu, prawda? Zdecydowałam się na norweski team, bo to gwarantuje profesjonalizm na najwyższym poziomie."
Jak widać, oprócz trochę niepotrzebnej wstawki z tym chichotem losu, wszystko jest zrozumiałe. Dalej możemy dowiedzieć się więcej o przyczynach takiej decyzji. Wszystko oczywiście przez pieniądze, których wciąż u nas brakuje nawet dla kadry startującej w Pucharze Świata. Ale przecież w maratonach obecne są tylko zespoły prywatne, stąd trudno w ogóle oczekiwać finansowania takich występów przez PZN. Trochę więc nie rozumiem dalszej próby pokazania czegoś na kształt: "Proszę bardzo, skoro u nas jest beznadziejnie, to idę do konkurencji". Nie zmienia to jednak faktu, że i przy tej okazji czołowa polska zawodniczka mogła pożalić się trochę na złą sytuację naszych biegów. I wszystko byłoby dobrze, gdyby większość internautów potrafiła czytać ze zrozumieniem. Zapewne Was nie zaskoczę, jak powiem, że było dokładnie odwrotnie. Już można zobaczyć pierwsze wpisy na profilu facebookowym zawodniczki niosące treść w stylu: "JAK MOŻESZ STARTOWAĆ DLA NORWEGÓW, JUŻ cI ASTMA NIE PRZESZKADZA///?" (pisownia zamierzona, prawie oryginalna ;-)) i oczywiście kolejne artykuły na portalach, które o sporcie wiedzą tyle, ile ja o szydełkowaniu. Tytuł też musi być odpowiedni, dla przykładu wymienię pierwsze z brzegu: Kowalczyk zaskakuje. "Będę startować w norweskich barwach". I tak oto, z jednego akapitu felietonu zrobił się materiał na newsy o "zaskakującej i kontrowersyjnej" decyzji. Zaobserwowaliśmy zatem tradycyjny przykład posiadania przez kogoś zupełnie nieużywanego mózgu, jak mawiał mój nauczyciel matematyki. Ktoś sobie go będzie mógł później wystawić na aukcję i spieniężyć, ale ile przedtem narobi szkód, to już inna sprawa. Ręce opadają, choć sama Kowalczyk też trochę sprowokowała takie wypowiedzi dodając zaraz po tej informacji fragment krytykujący sponsorów i PZN.
Photo credit: oskarlin / Modern Chairs / CC BY-SA
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze nie koniec robienia z igły wideł. Jak sprawdziła redakcja NRK Sport, Kowalczyk nie podpisała (jeszcze) żadnego kontraktu z braćmi Aukland. Menadżer Teamu Santander- Nils Marius Otterstad potwierdził, że były prowadzone rozmowy z Polką, lecz nie doszło do ostatecznego zawarcia jakiegoś porozumienia. I bądź tu teraz człowieku mądry. Czy była to jakaś próba pewnego rodzaju wymuszenia przez Kowalczyk wsparcia dla jej startów w maratonach? A może po prostu Justyna jeszcze nie podpisała kontraktu, ale wszystko ku temu prowadzi? Przypomnijmy, że tegoroczny Vasaloppet wygrała w barwach Russian Marathon Team, więc już wtedy dysponowała poniekąd odpowiednim zapleczem. Nie jest to jednak porównywalne jakością Teamu Santander. Wystarczy tylko wymienić nazwiska zawodników, którzy znajdują się w tym zespole: Tord Asle Gjerdalen- zwycięzca Marcialongi 2015, wspomniani już bracia Aukland, a już w przyszłym sezonie Johan Olsson- niedawny mistrz świata z Falun. Nawiasem mówiąc, o kontrakcie Szweda też ostatnio czytałem i wszystko przeszło znacznie łagodniej oraz bez niepotrzebnych sensacji, mimo znanych antagonizmów pomiędzy Norwegami i Szwedami. A jeżeli ktoś bardzo chce poznać jakieś nazwisko w tym zespole, które nie ma związku ze Skandynawią, to też służę pomocą. Amerykanka Holly Brooks przeżyła w minionym sezonie piękną przygodę z maratonami (była m.in. na Biegu Piastów), korzystając kilka razy ze wsparcia braci Aukland. Swoje starty opisała na blogu hollyskis.blogspot.com, który przy okazji gorąco polecam.

Tak właśnie rodzi się sensacja z czegoś, co nawet nie nastąpiło. Wystarczy tylko odpowiedni nagłówek na stronie internetowej i już mamy gwarantowaną burzę komentarzy od tych, którzy nie czytają ze zrozumieniem lub w ogóle nie czytają niczego poza tytułem. To ja też napiszę sobie taki tytuł, że każdy będzie w to klikał. I będę miał swoje własne widły. Chociaż nie, po co mi one... Zapomniałem, że nie jestem dziennikarzem i nikt mi za takie coś nie płaci.

Kariera Larsa Bergera

Lata mijają, młodszy nie będę. Takim oto odkrywczym zdaniem wprowadzam Was do kolejnego tekstu, który tym razem będzie trochę sentymentalny. A co, sezon się skończył, więc wolno mi. Czas jest bezlitosny, nawet dla tych najlepszych, których bardzo lubimy. Ostatnio naszym bohaterem był Anders Soedergren, który ma problemy ze znalezieniem zespołu. Natomiast kilka dni temu Lars Berger zakończył sportową karierę. Norweski biathlonista i jednocześnie zawodnik Teamu LeasePlan Go postanowił zająć się czymś innym. A czym? Tego dowiecie się w dalszej części tekstu, a póki co, przypomnijmy sobie sylwetkę Bergera.

Lars Berger był bardzo barwną postacią, nie tylko w biathlonowym świecie. Większość kibiców kojarzy go pewnie z szybkiego biegania i zwykle wielu pudeł na strzelnicy. Potrafił zawalić sztafetę, ale też zaskoczyć wszystkich, wygrywając jakiś bieg lub meldując się na podium. A trochę tego było, przede wszystkim w biegach sprinterskich. Wiadomo, że przy dwóch strzelaniach "pędziwiatr" nie musiał aż tak bardzo martwić się każdą wizytą na strzelnicy. To właśnie w sprincie Berger stanął na podium pierwszy raz w karierze. Było to w Oestersund w sezonie 2002/2003. Swoje pierwsze zwycięstwo odniósł również w tej samej konkurencji w Hochfilzen (sezon 2003/2004). Zwyciężał również podczas próby przedolimpijskiej w Vancouver w 2009 roku. Pamiętam, jak bardzo zaskoczył mnie tym wynikiem, a dokładniej bezbłędnym strzelaniem. Wyprzedził dzięki temu Ole Einara Bjørndalena, który również nie spudłował ani razu. Warto przypomnieć, że ten bieg był pewnego rodzaju rewanżem na Królu, który kilka tygodni wcześniej pokonał Bergera na Mistrzostwach Świata w Pyeong Chang. I to właśnie tamten bieg sprinterski, rozegrany na niespecjalnej urody trasach oraz przy braku śniegu, zapamiętam na zawsze. Oprócz złotego medalu Bjørndalena i srebrnego Bergera, na trzecim stopniu podium znalazł się Halvard Hanevold. Jakby tego było mało, czwarte miejsce zajął Alexander Os, który zastępował wówczas przeziębionego Emila Hegle Svendsena. Piękne to były chwile, kiedy w pierwszej czwórce znalazło się wszystkich czterech startujących na Mistrzostwach Świata Norwegów. Od tego czasu taka sytuacja się nie powtórzyła.
Podium z Pyeong Chang: srebro- Lars Berger, złoto- Ole Eniar Bjørndalen i brąz- Halvard Hanevold (gimby nie znajo).
Jednak nie tylko w biathlonie potrafił zwyciężać Berger. Dzięki swojej sławnej szybkości startował również w biegach narciarskich. Początkowo odnosił sukcesy w sztafecie, wraz z kolegami z reprezentacji. Zdobył miedzy innymi złoto na Mistrzostwach Świata w Oberstdorfie w 2005 roku. Startował również na 15 km stylem dowolnym. I to właśnie na tym dystansie, dwa lata później odniósł swój największy sukces- został mistrzem świata. Trzeba przyznać, że w zdobyciu tego tytułu pomogła mu trochę pogoda, o czym pisałem już wcześniej. Zwycięzców jednak się nie sądzi, a szczególnie "pędziwiatra". Tuż po tym, jak Berger zakończył przygodę z zawodowym sportem, Simon Fourcade napisał o nim na facebooku: "Będąc w swojej najwyższej formie, był najszybszym zawodnikiem na dystansie 15 km". Trudno się z tym nie zgodzić.

Ostatnie dwa sezony były dla Bergera już nieco trudniejsze. Po tym, jak zakończył Puchar Świata 2010/2011 na 17. miejscu w klasyfikacji generalnej, zaczął spisywać się gorzej. Jednocześnie pojawiały się trudności z utrzymaniem miejsca w kadrze Norwegii, zwłaszcza przy naporze młodych zawodników. Jak pamiętamy, to wtedy największe sukcesy odnosił przecież Tarjei Bø. Stara gwardia z Pyeong Chang powoli odchodziła w zapomnienie, aż w końcu w 2013 roku Berger oraz Alexander Os nie zmieścili się nawet w szerokiej kadrze na nadchodzący sezon olimpijski. Tym samym musieli przygotowywać się samemu i znaleźć własnego sponsora. Obu zawodnikom się to udało do tego stopnia, że zostali wytypowani do startów w Pucharze IBU. Oprócz tego, Berger zajął również miejsce w kadrze na zawody Pucharu Świata w Hochfilzen, co było strzałem w dziesiątkę. "Pędziwiatr" zwyciężył w sprincie, który okazał się właśnie ostatnim wygranym biegiem w karierze tego zawodnika. Po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, które spędził na byciu rezerwowym, dołączył do Teamu LeasePlan Go z myślą o przygotowaniu się do startu na 15 km na Mistrzostwach Świata w biegach narciarskich w Falun oraz w biathlonowym sprincie na MŚ w Kontiolahti. Z najświeższej historii wiemy, że nie udało się osiągnąć żadnego z zakładanych celów. Berger nie znalazł miejsca w kadrze Norwegii. Poza tym, przewlekła kontuzja kolana nie pozwoliła na utrzymanie dobrej formy, co chyba stało się ostatecznym powodem podjętej decyzji o zakończeniu kariery.

I wreszcie odpowiedź na pytanie ze wstępu, na którą pewnie wszyscy czekali. Czym zajmie się Lars Berger po zakończeniu tak bogatej przygody ze startami w Pucharze Świata? Zostanie trenerem biegaczy narciarskich oraz biathlonistów, którzy będą startować na Igrzyskach Paraolimpijskich w Pyeong Chang. Tak więc znów Korea. Miejmy nadzieję, że okaże się ona tak samo szczęśliwa dla naszego bohatera, jak była poprzednim razem.

Lars Berger mimo wszystko nie przestanie biegać. Pamiętam, jak od razu po zawodach w Novym Mescie założył narty i udał się z powrotem na trasę. Właśnie takiego zapamiętam "pędziwiatra"- jako kogoś, komu sport sprawiał prawdziwą radość, bez względu na wynik. I jeszcze tak na koniec, choć wcale nie bez związku dodam, że jeden rok potrafi zmienić wszystko. Przypomnijcie sobie o tym w maju 2016, kiedy nawet Ole Einar Bjørndalen odwiesi swój karabin.