Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Na końcu Europy- Nordkapp

"Nordkapp? Zobaczysz, jak będziecie jechali. Nagle znikną drzewa i wtedy będzie można poznać, że jesteście już naprawdę daleko na Północy."

Autor tej wypowiedzi zapomniał dodać chyba, że razem z drzewami zniknie droga, trawa, kamienie, niebo, morze i generalnie wszystko, co da się zobaczyć. Tego dnia, którego wypadła zorganizowana wycieczka na Nordkapp, czyli (prawie) najdalej wysunięty na północ przylądek Europy, zapanowała bowiem najgorsza mgła, jaką można sobie wyobrazić. Nie była to taka chwilowa, poranna rześkość, której doświadczamy i w Polsce podczas jesieni, tylko prawdziwe mleko rozlane na otoczeniu, które mogłoby odegrać poważną rolę w jakimś horrorze. Co najważniejsze jednak, docierając do punktu końcowego drogi E69, zakończyłem podróż, którą zacząłem w sierpniu. Dalej pojechać się nie da. A skoro mogę już zapisać sobie magiczną szerokość geograficzną 71°10′21″N, to warto się tym doświadczeniem podzielić.

Tuż po wyjeździe z Alty droga zaczęła się wznosić. Patrząc na to miasto, można w pewnych momentach porównać jego położenie do Jeleniej Góry. Tu również większość dróg z miasta prowadzi pod górę, by dostać się na pobliskie płaskowyże. Jedną z takich dróg pokonaliśmy podczas sobotniego wyjazdu. Na początku rzeczywiście znikły drzewa, pozostawiając na widoku rozległe wrzosowisko, podobne do tego, który obserwowaliśmy na szlaku do kanionu. Gdzieniegdzie plątały się renifery, wyjadając jakieś karłowate krzaki. Im bardziej oddalaliśmy się od Alty, tym bardziej sceneria przypominała jakiś film fantasy. Z niektórych większych gór spływały do rzeki potoki, często w widowiskowy sposób przybierając formę wodospadu. Natomiast ponure niebo i ogólna surowość terenu sprawiły, że za wszelką cenę nie chciałbym znaleźć się w takim miejscu zupełnie sam.



Co ciekawe, w niektórych zupełnie oddalonych od cywilizacji miejscach stały zwyczajne domy mieszkalne. Tym razem jednak nie wywoływały one tego samego wrażenia, co w Alcie. Widać było, że tu życie jest całkiem inne. To nawet nie jest ten sam rodzaj osamotnienia, który znamy z Bieszczad. Ci ludzie mają do najbliższego sklepu nawet 40 km, nie mówiąc o szpitalu czy szkole. Właściwie również widok jest taki sam w promieniu kilku kilometrów. Ta sama przytłaczająca wręcz przestrzeń i morze, które akurat dziś wydaje się być nieco złowieszcze. Jakimś cudem mieszkańcy mają dostęp do elektryczności i bieżącej wody. Poza tym, są zależni od natury, która czasem zasypie śniegiem i od zwierzyny, która stanowi zapewne część ich pożywienia. W Norwegii bardzo powszechne jest bowiem wybieranie się na polowanie. Człowiek idzie do dziczy na kilka dni, zabiera broń, trochę jedzenia i jest zdany tylko na siebie. Musi znać jedynie przepisy, do czego może strzelać, a do czego nie. Szczerze mówiąc, chodzenie na grzyby w Polsce w zupełności mi wystarczy. Przynajmniej nie muszę niczego skórować.

Część z mijanych domów była również typową bazą wypadową na polowania, czy wakacje.

W drodze na Nordkapp zatrzymaliśmy się w małym miasteczku Honningsvåg. Jego centrum stanowił port i jedna długa ulica, przy której umiejscowione były rzędem domy. Większość z nich wyglądała po prostu biednie i dość staro. Kilka małych kawiarni i sklepów skupiało życie, które wbrew pogarszającej się pogodzie zdawało się tętnić w tym nieco smutnym mieście. Stąd wypływają średniej wielkości jednostki do portów zlokalizowanych na południu Norwegii. Natomiast turystyczny charakter stwarza fakt, że jest to ostatnie znaczących rozmiarów miejsce przed znanym przylądkiem. W sklepach można kupić więc pocztówki z Nordkappu, właściwie niekoniecznie tam dojeżdżając.
Tego dnia wszystko wyglądało szaro, a aparat nie chciał opuszczać torby. Stąd jedno zdjęcie spod sklepu.
I jedno zdjęcie statku. Gabarytami wyróżnia się spośród reszty obecnej w porcie, lecz jednocześnie ustępuje jednostkom pływającym na połączeniu Tallin - Helsinki.
Im dalej na Północ, tym więcej mgły. Na domiar złego jechaliśmy cały czas pod górę. W pewnym momencie zawitaliśmy na parking. Nie wiem, jak duży on jest. Nawet nie wiem, czy wokół były inne autokary, bo zwyczajnie ich nie widziałem. Sceneria zmieniła się już na stałe z fantasy na horror. Weszliśmy do czegoś, co można nazwać stacją badawczą, połączoną ze sklepem z pamiątkami i muzeum. Znaną atrakcję do robienia zdjęć, czyli statuę w kształcie globusa, znaleźliśmy po wyjściu w kierunku morza. I tak naprawdę ten znak mógłby stać równie dobrze w Międzyzdrojach, to i tak w tych warunkach nie robiłoby większej różnicy.

Czarno- białe, czy w kolorze? Taka mała zagadka.
Czerń i biel najbardziej pasuje do pokazania warunków, jakimi przywitał nas Nordkapp.
Tuż obok globusa roztacza się ogrodzenie. Najpewniej tuż za nim jest ostry spadek do morza. Widać to na wszechobecnych widokówkach i zdjęciach w internetach. Widok z klifu musi być spektakularny w normalnych warunkach. Jednak nie był takim w sobotę. Jedyne, co nie jest zależne od pogody to atrakcje w środku budynku. Na parterze mieści się wspomniany już sklep z pamiątkami: od pocztówek po ubrania z wyszytą szerokością geograficzną 71°10′21″N. Schodząc niżej, aż do piętra -3 możemy obserwować różnego rodzaju fakty historyczne, dlaczego akurat to Nordkapp jest uznany za tak ważne miejsce, a nie na przykład Knivskjelodden, który w rzeczywistości jest najdalej wysuniętym na północ przylądkiem Europy. Na najniższym poziomie można zobaczyć prezentację wraz z grą świateł, które prowadzą nas przez zmiany, jakie następują wraz z czterema porami roku. Trudno jednak mówić tu o wiośnie i jesieni, stąd całość zajmuje jakieś 6 minut.

W drodze do Alty niebo przybierało już ładniejszą postać. Było więc co podziwiać w przerwach pomiędzy długimi tunelami. Najdłuższy z nich- Nordkapptunnelen, ciągnął się prawie przez 7 km. Jak później wyczytałem w internetach, pokonując ten odcinek znaleźliśmy się na poziomie 212 m poniżej poziomu morza. Spora część drogi prowadziła przez wybrzeże. W zależności od strony, po której się siedzi, można obserwować morze lub majestatyczne szczyty i wodospady. Tym razem przypadło mi to pierwsze.

Z pewnej perspektywy można oglądać i morze, i pagórki.
Jakieś 40 km od Honningsvåg i 160 km od Alty. Wciąż nie mogę sobie wyobrazić życia w takim miejscu.
Kolejne wcielenie Północy, które poznałem, okazało się być tym najbardziej nieprzyjaznym. Deszcz i mgła, czyli typowo listopadowe warunki nie były idealne do tego typu wycieczki. Takie są jednak uroki pełnego i codziennego życia w tym miejscu. Nigdzie nie może panować wieczne słońce, bo wkrótce również ono utraciłoby swoją wartość, podobnie jak dobro ulega dewaluacji bez zła. Stąd też tak dużą wagę przywiązuje się do "syndromu ostatniego dnia", w którym każdy słoneczny dzień września traktowany jest jak ostatni w roku. Prawda jest jednak taka, że naszym ostatnim normalnym dniem będzie 25 listopada. Później zapanuje już ciemność. Noc, przed którą czuję respekt, jak przed niczym innym dotychczas. Dosyć już nasłuchałem się opowieści o bezsenności, depresji i wiecznym niewyspaniu. Ludzie reagują różnie i nie chodzi tu tylko o niedobór witaminy D w organizmie. To wszechogarniająca zmiana trybu życia na spokojniejszy i nastawiony na przetrwanie tego czasu. Spróbuję się do niej dostosować, a wejście w sezon zimowy z pewnością mi w tym pomoże. Tylko dlaczego już we wrześniu wszystko usypia tak silnie wraz z miarowym uderzaniem kropel deszczu o okno? Z takich myśli wybudza mnie kierowca naszego autokaru. Przez mikrofon dziękuje nam za wycieczkę i wita ponownie w Alcie. W mieście "szklanych domów", które jak na ironię w tych niesprzyjających deszczowych warunkach wyglądają tak samo smutno, jak kamienice we Wrocławiu.

W norweskim domu

Dziś zabiorę Was w kolejną podróż. Tym razem jednak nie ruszymy się do natury i dziczy, bo pogoda w Alcie bardzo się pogorszyła. Za oknem mam obecnie brytyjską odsłonę jesieni. Po jednym dniu takiego czegoś mam już wystarczająco dosyć, by zacząć kopać w pudełku ptasiego mleczka zupełnie tak, jakby na dnie były korony norweskie. A skoro na dworze jest tak nieprzyjemnie, to najlepiej być w środku, w przytulanym domu, na przykład takim typowym norweskim, czyli drewnianym. Właśnie w jednym z tego typu wnętrz znalazłem się pewnego dnia.

W norweskim domu

Pewnego wieczoru razem z moim sąsiadem wyprowadzaliśmy psy. Dwa ogromne owczarki podhalańskie, należące do pani w średnim wieku. Do takich dwóch wulkanów energii nie potrzeba smyczy, tylko specjalnej uprzęży przymocowanej do pasa, aby zachować choć minimum kontroli. Dla mnie, a raczej dla mojej wagi, i tak było to za mało, przez co raczej pies wyprowadzał mnie, a nie ja jego. Wyobraźcie sobie jednak bieganie na nartach w podobnym ustawieniu i towarzystwie równie silnego zwierza. Prawdziwie ekstremalne wydanie biegówek, prawda? Ciemność na dworze spowodowała, że większość okolicznych domów przyciągała swoim niesamowitym oświetleniem. Małe latarenki przy wejściu albo subtelne LEDowe żarówki to najwidoczniej słabość Norwegów. Słabość, która przyciąga także mój wzrok, podobnie jak standardowy zestaw każdego norweskiego podwórka. Na próżno szukać wysokich ogrodzeń i bram. Nie ma też specjalnie wielkich ogrodów, a przynajmniej nie w tej dzielnicy. Jest natomiast ogromna przyczepa kempingowa i samochód, zwykle jakiś Marcedes. Niekiedy obok stoi również rower, czy po prostu różnego rodzaju sprzęt codziennego użytku. I choć brak tu wspomnianego wcześniej ogrodzenia, nikt nie obawia się tu kradzieży. W oknach nie ma firanek i zasłon, jedynie żaluzje zamykane najwidoczniej podczas dnia polarnego, czy wyjazdu na dłuższy czas. Chcąc nie chcąc, łatwo zajrzeć do środka, który kryje sobie bardzo przyjemny obraz. Gdzieniegdzie widać zapalone świeczki w oknach przestronnych salonów. Jaką kryją atmosferę, kto mieszka w środku i co robi? Te pytania męczyły mnie przez dłuższy czas. Wkrótce jednak poznałem na nie odpowiedź. Po spacerze właścicielka psów zaprosiła nas bowiem do środka.

Od samego wejścia powitał nas zapach świeżo upieczonych bułeczek. Trzeba zaznaczyć, że wypiekanie własnego pieczywa jest bardzo popularne w Norwegii. Wszystko dlatego, że ludzie mają czas i mnóstwo chęci do prowadzenia zdrowego trybu życia. Jednak bułeczki to nie wszystko. Wchodzimy do kuchni łączonej z niewielką jadalnią. Na stole stoi ogromna misa świeżo zrobionego dżemu żurawinowego. Pani domu zachęca nas do spróbowania tych wspaniałych wyrobów. Siadamy więc na chwilę, aby delektować się tym, co daje norweska ziemia. Nigdy wcześniej nie próbowałem żurawinowego dżemu. Jego kwaśno- cierpki smak przełamuje delikatna, ciepła bułeczka. Pani z dumą tłumaczy, czego użyła w swoich wyrobach, a są to rzeczy zdrowsze niż jakikolwiek eko- produkt ze sklepu. Ja jednak wciąż nie mogę oderwać się od wnętrza domu. Z jednej strony jest proste i zwyczajne, a z drugiej strony doskonale przemyślane. Kuchnia przechodzi zgrabnie w jadalnię z małym stolikiem, przystrojonym świecznikiem. Na stole zauważam Biblię. której obecność zdaje się mącić stereotyp o raczej ateistycznym życiu Norwegów. Światło jest ciepłe, wzmocnione dodatkowo przez wszechobecne świeczki. Podobnie jest w pobliskim salonie. Na białych ścianach wiszą zdjęcia i inne pamiątki rodzinne. Uzupełnienie wnętrza dekoracjami w stylu vintage tworzy bardzo przytulną atmosferę. To samo można powiedzieć o małej kanapie przy ścianie przystrojonej kapą i ręcznie szytymi zabawkami. Wszędzie dominuje drewno w postaci rustykalnych mebli. Nie przeszkadza to jednak w zachowaniu pewnej nowoczesności. Całość tworzy spokojny, skandynawski design. Różni się on od tego minimalistycznego rodem z Ikei czymś, co przyciąga na dłużej. Pozwala porwać się wnętrzu i przenieść do najbezpieczniejszego miejsca na ziemi, wśród tych wszystkich zabawek. Kiedyś marzyłem o właśnie takim domu i zestawie na podjeździe w postaci przyczepy z Mercem. I choć dziś wiem, że są rzeczy od tego ważniejsze, norweskie wnętrze daje prawdziwe poczucie długo poszukiwanego "świętego spokoju", nawet podczas jesiennej słoty. A wspomniany spokój to pierwszy z nieodłącznych elementów dobrego życia, które dotychczas widywałem gdzieś w filmach. Tymczasem tu jest ono realne. Wystarczy jedynie przejść się po jednej z dzielnic nieopodal Komsy lub wybrzeża.

Wizyta dobiega końca. Za pomoc w wyprowadzeniu psów otrzymujemy piękną nagrodę w postaci dwóch pudełeczek świeżego dżemu żurawinowego. Tym samym zabieram ze sobą choć cząstkę norweskiej dobroci, która często mnie tu spotyka. Za każdym razem zadziwia mnie tutejsza gościnność. Szczególnie, że wcale się jej nie spodziewam i nie oczekuję. Wracając do akademika spoglądam raz na swoje pudełko dżemu, a raz na mijane domy. Dookoła jest już zupełnie ciemno, a z każdego wnętrza bije wciąż to samo ciepło. Czuję się trochę jak Kevin sam w domu, zmierzając do pustego pokoju i widząc to spokojne życie w środku. I choć dziś nie jest ono moje, to być może kiedyś właśnie tak będzie wyglądało. Potrzeba tylko odrobiny cierpliwości...

(Nie)zwykły północny weekend

Poniższy post zaczynam pisać w piątek. To zwykle jedyny dzień tygodnia, kiedy znajduję trochę czasu, by w części przenieść się do Polski. Wszystko przez rutynowe już wieczorne słuchanie Trójki. W tej kwestii nic się nie zmieniło od ponad roku, niezależnie od miejsca. Siłą rzeczy czasem i wiadomości się usłyszy. To aż dziwne, jak przyłapuję się na tym, że nie mam pojęcia, co się dzieje i o czym się mówi nad Wisłą. I szczerze powiedziawszy wcale mi to nie przeszkadza. Co więcej, nawet dobrze jest zrobić sobie detoks od męczących, codziennych tematów. To nie jest obojętność, ale takie proporcje zdecydowanie mi odpowiadają, czego nie można powiedzieć niestety o procentowym udziale dnia i nocy. Światła słonecznego ubywa tu jak benzyny w baku Bugatti Veyrona. Średnio tracimy 10 minut słońca każdego dnia. To nie jest miłe, nie jest dobrze, jest źle o tyle, że przyszła jesień znowu, ja ją znowu przeoczyłem.

Jesień nie musi być straszna. Gdy tylko pogoda jest dobra, a taką mamy w ostatnim czasie, warto korzystać możliwie najbardziej ze światła słonecznego, bo wkrótce odczujemy jego niedobór. To brzmi okrutnie, ale trzeba stawić temu czoła, co jest jednym z elementów życia na Północy. Dlatego w piątek wybraliśmy się z sąsiadami na pobliski szczyt(ek) Komsatoppen, by zobaczyć jeden z ładniejszych zachodów słońca w ostatnim czasie.

(Nie)zwykły północny weekend
Motorówka zakłóca spokojną jak zwykle taflę morza.
(Nie)zwykły północny weekend
Na Komsie byłem już wiele razy, ale tej drogi nie pamiętam. Jest bowiem nieskończenie wiele wariantów dostania się na górę- nie ma jednego konkretnego szlaku.
(Nie)zwykły północny weekend
Znany już widok staje się trochę inny przy zachodzie słońca.

(Nie)zwykły północny weekend
Ostatnie sekundy ciepła.
(Nie)zwykły północny weekend
Przypomniał sobie Sadur, jak spotterem chciał być.
(Nie)zwykły północny weekend

Sobota. Pobudka o 6:30 jest już normalnością. Tym razem wita mnie jednak mgła- typowa poranna, jesienna mgła. Wraz z nią temperatura jest bardzo niska. Trudno wybrać ubranie na długi bieg, bo z polskiego doświadczenia wiem, że taki poranek oznacza bardzo ciepłe przedpołudnie. Ostatecznie wybieram jednak długie spodnie, bluzę i bieliznę termiczną. Wolę ewentualne przegrzanie niż zamarznięcie. Gdy wyruszamy, słońce się przebija, choć wcale nie robi się gorąco. Mijamy te same krajobrazy, które poprzednio wyglądały zupełnie inaczej. Minęło tak niewiele czasu, a żółto- czerwone barwy liści zdążyły już przystroić wiejskie drzewa, czyli głównie spotykane tu brzozy. Wszystko to miesza się z surową zielenią bliżej mi nieznanych sosen lub świerków. Na polach pozostałości mgły, gdzieniegdzie doskonale nam znane babie lato. Prawie każde miejsce oblane jest już wschodzącym coraz wyżej słońcem. Pewnie gdybym się zatrzymał i zrobił zdjęcie jednego z widoków, byłby to najpiękniejszy obraz z dotychczasowych. Z lustrem jednak nie biegam, a i telefonu nie wyciągam przy takim tempie. Pozostaje mi więc zachować te widoki w pamięci. Dzięki temu po raz kolejny przekonuję się, że choć poranki wymagają wczesnego wstawania, to są piękniejsze, niż wieczory. Wszystko przypomina polski październik albo początek listopada. Pamiętam przecież, jak męczyły mnie te wysokie dzienne amplitudy temperatur, przez co człowiek zawsze wracał z uczelni z płaszczem w ręku. Tutaj jest to jednak wrzesień i prawdopodobnie tylko ten jeden tydzień. Przez to ciężej jest wszystko podziwiać, uchwycić. Taka właśnie jest złota norweska jesień.

I w sumie to ten tekst miał się skończyć tutaj, bo nie planowałem nic więcej na miniony weekend. Jednak na Północy to pogoda planuje za Ciebie. Tak więc wieczorem zabrałem się w najbardziej epicki wypad, w jakim kiedykolwiek brałem udział. Niemieccy studenci z wymiany oraz programu arktycznej turystyki postanowili nocować na zupełnym odludziu (polecam sprawdzić: 69°47'00.7"N 23°32'28.0"E), pod gołym niebem. Dokładnie, nie przewidzieliście się- żadnych namiotów, campingów, czy spania w samochodzie, tylko śpiwory i ciepła odzież. To wydało się świetnym pomysłem również dla moich sąsiadów z akademika. A skoro takim propozycjom się nie odmawia, to niedługo potem znaleźliśmy się gdzieś, gdzie jedynym źródłem światła było rozpalone ognisko i kilka małych pochodni. Gdy przyjechaliśmy, słońce było już dawno za horyzontem, a zorza polarna powoli rozpoczynała swoje przedstawienie. Jak się okazało, to, co widziałem kilka dni temu nad akademikiem i wrzuciłem na swój profil facebookowy, było zaledwie jego prologiem.

(Nie)zwykły północny weekend
Gotowy na przedstawienie. Akt pierwszy.
(Nie)zwykły północny weekend
W takiej sytuacji nie potrzebujesz dużo: kilka warstw ciepłych ubrań, równie ciepły śpiwór (pożyczony), ognisko i jakieś norweskie piwo. Tutaj wersja luksusowa, bo z małymi pochodniami.
(Nie)zwykły północny weekend
A tak wyglądało to z szerszej perspektywy.
(Nie)zwykły północny weekend
Gdy widzisz takie coś na niebie po raz pierwszy, ustawiasz aparat z obawą, że drugiego podejścia już nie będzie...
(Nie)zwykły północny weekend
...tymczasem przedstawienie trwa, a im ciemniej, tym wyraźniejszy kolor.
(Nie)zwykły północny weekend
Szutrowa droga, przy której nocowaliśmy, rzeczywiście prowadziła dokądś, choć wcale nie wyglądała na taką, jakie można spotkać na przykład w Finlandii. Jak sprawdziłem w internetach, ciągnie się ona przez kilkadziesiąt dobrych kilometrów. Ale i tak najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że w nocy, w zupełnej ciemności, widzieliśmy samochody przemierzające tę drogę. Na zdjęciu uchwyciłem "ślad" jednego z nich.
W pewnym momencie każdy po prostu wpatrywał się w górę, leżąc już w swoim śpiworze. Mimo, że zorza zakończyła już swój występ, ogrom gwiazd roztaczający się na naszym "suficie" był niesamowity. Jedynie czasem jakaś pojedyncza iskra z ogniska lub dym zakłócały podziwianie tego, co przecież tak samo było widać w tej chwili w każdym miejscu na ziemi. Ale tu było inaczej, podobnie jak z patrzeniem na scenę w teatrze po naprawdę dobrym spektaklu, gdy już umilkną ostatnie oklaski i aktorzy schowają się za kulisami. Możesz czasem przyjść i zobaczyć tę samą scenę, ale nie pomyślisz o niej w ten sam sposób. Tej nocy niebo było również naszym jedynym dachem, którego łaskawość świadczyła o powodzeniu całej wyprawy. Całe szczęście, że burze prawie nie pojawiają się w Finnmarku. Równie świetny jest fakt, że w Norwegii w ogóle można nocować w dowolnie wybranym miejscu bez zapłacenia mandatu za włóczęgostwo. Każdy ma taki sam dostęp do dobrodziejstw natury. I jeżeli już z nich korzysta, to mam nadzieję, że nie zostawia po sobie śmieci. Gdy tak sobie patrzyłem i myślałem, zmęczenie z długiego dnia wzięło górę. Przyszedł czas na sen.

Niedzielny poranek był zimny, podobnie jak w sobotę. Przywitała nas mgła, tworząc całkiem ciekawe warunki do zdjęć. Tak więc, mimo ogromnej niechęci, opuściłem swój ciepły śpiwór i zrobiłem kilka zdjęć, w głowie mając przysłowie o korzyściach wczesnego wstawania. Chyba było warto.
(Nie)zwykły północny weekend
Około godziny 8 mgła nie ustępowała.
(Nie)zwykły północny weekend
Złota norweska jesień.
(Nie)zwykły północny weekend
Rzut oka na nasze miejsce i dogorywające ognisko.
(Nie)zwykły północny weekend
Warto było wcześnie wstać. Zwłaszcza, gdy ma się wtedy takich gości.
(Nie)zwykły północny weekend
Renifer zauważył Polaka z aparatem, więc postanowił się schować wśród roślinności.
(Nie)zwykły północny weekend
Rzut oka na piękną rzekę Gargia. Przez całą noc było słychać jej nurt pokonujący jeden z niewielkich wodospadów.
(Nie)zwykły północny weekend
Złota norweska jesień vol. 2.
Po powrocie do domu i niezbyt przespanej nocy czekało mnie pranie wszystkich ubrań, pachnących jak wędzona szynka z Siedlęcina. Trudno to sobie wyobrazić, ale tego dnia czekała mnie następna piesza wycieczka. Skoro pogoda wciąż jest piękna, trzeba ją wykorzystać. Tym razem z inną ekipą wybraliśmy się na oglądanie Kanionu Alta, co oznaczało powrót w to samo miejsce, w którym dopiero co nocowałem. Stamtąd musieliśmy przejść jakieś 7 km, aby zobaczyć największy kanion północnej Europy. Zmęczenie? Nie, przecież to tylko zwyczajny słoneczny weekend na Północy. Droga na kanion przypomina pewną część tras w Jakuszycach, dokładniej okolice Chatki Górzystów. Różnicą jest ogrom równych wrzosowisk, przeplatanych bagnami i małymi jeziorkami.

(Nie)zwykły północny weekend
Zaczynamy niedzielne popołudnie. 7 km marszu w jedną stronę
(Nie)zwykły północny weekend
Gdzieś po drugiej stronie płynie sobie rzeka Gargia.
(Nie)zwykły północny weekend
Równina jak okiem sięgnąć.
(Nie)zwykły północny weekend
Jedno z malowniczych małych jeziorek. 
(Nie)zwykły północny weekend
A tu coś większego, czyli nasz cel- Kanion Alta. Widok świetny i przerażający zarazem. Tuż przede mną znajdowała się bowiem ogromna przepaść.
(Nie)zwykły północny weekend
Rzut oka na drugą stronę, równie niebezpieczną i malowniczą.
(Nie)zwykły północny weekend
W drodze powrotnej słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, rozpoczynając "złotą godzinę" na zdjęcia.
(Nie)zwykły północny weekend
Na przykład takie...
(Nie)zwykły północny weekend
...albo takie.
(Nie)zwykły północny weekend
Starczy nam dnia na powrót?
(Nie)zwykły północny weekend
Światła wystarczyło, więc radość po 14 km jak najbardziej wskazana.
Po tym wszystkim wróciłem do pokoju, zrzuciłem zdjęcia na komputer i po prostu padłem na twarz zasypiając. Jak tak wygląda typowy Północny weekend, to właśnie stałem się Człowiekiem Północy. Bo najwyraźniej jest coś, o czym dotychczas nie napisałem w zasadach "How to be nordic". Mam na myśli zasadę: korzystaj ze słońca, kiedy tylko to możliwe. Tak przy okazji dodam, że dzisiaj zamiast pełnych zajęć na uniwersytecie, poszliśmy z panią D na Komsę. Przecież w drodze też możemy porozmawiać po norwesku, a jak wyłączą nam naturalne światło, zdążymy się nasiedzieć w klasie. Takie podejście to ja rozumiem.

Gdy tak patrzę na zdjęcia podczas obróbki, do głowy przychodzi mi jedno. Te najbardziej egzotyczne widoki są najlepsze, bo nie porównuję ich do tych znanych od lat. Po prostu robię zdjęcie, myślę: "super" i ogromnie się cieszę, że tu jestem. Korzystam z tego, jak z zabawek, które widzisz u tego lepszego, zamożniejszego kolegi, gdy go odwiedzasz i chcesz zostać jak najdłużej. Inaczej jest z tymi, które swoją zwyczajnością i jednoczesnym urokiem, przypominają mi okolice domu. Przyciągają, choć zwykle tylko przez chwilę, w danym oświetleniu, podobnie jak jedno z gospodarstw na naszej sobotniej pętli. Coś, co nie pozwala patrzeć na nie obojętnie. W końcu świeżo skoszona trawa pachnie tak samo w Finnmarku, jak na Dolnym Śląsku. Również krowy są podobne. Wszechobecne sroki kraczą jakby po polsku. I pewna część cieszy się, że ma coś znanego w tym obcym kraju, a w każdej chwili może sobie na to popatrzeć. Druga jednak ciągle podpowiada: "tam masz wszystko znane, nie musisz szukać...". Nie lubię jej, jest wredna i wyrachowana, przez co czasami jej słucham. Ale taki już jestem. Skrzyżowanie romantyka, myśliciela i idioty.

Jeżeli ktoś ma ochotę na jeszcze więcej zdjęć, może je zobaczyć tu.

Miesiąc na Północy

Siedzę sobie spokojnie w pokoju, ciesząc się długo oczekiwanym dniem wolnym od treningów. Ostatni tydzień był wyjątkowo dobrze i ciężko przepracowany. Warto korzystać z pogody, póki jest w miarę dobra, bo jak wszyscy wokół mówią, idzie zima. Podobno pojawiały się już jakieś oznaki zorzy polarnej, ale norwescy sąsiedzi twierdzą, że jeszcze jest za ciepło i od października widok tych majestatycznych świateł na niebie będzie praktycznie codzienną rozrywką. I gdy tak sobie siedzę, spoglądam też na kalendarz i widzę, że właśnie minął miesiąc odkąd jestem w Norwegii. Kolejne dni mijają tak szybko, że trudno wyczuć, że to już tyle czasu mieszkam w Alcie. Co udało mi się do tej pory zrobić? Wystarczająco dużo, że jeżeli spojrzeć na to z tej strony, miesiąc na Północy zdaje się być całym rokiem.

Miesiąc na Północy
Okolice Hjemmelufttoppen. W oddali widok na kanion Alta.
Co najważniejsze, w ostatnich dniach uzyskałem pozwolenie na pobyt stały w celu studiowania od urzędu imigracyjnego (UDI). Mogłem tym samym aplikować od razu o przydzielenie norweskiego numeru personalnego, który jest potrzebny w wielu sprawach, na przykład przy wizycie u lekarza lub w zatrudnieniu się. I teraz zaskoczenie, które zmiecie Was wszystkich z nóg. Tu na Północy pracownicy urzędów są mili! Niebywałe. Aż nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że tam ktoś rzeczywiście chciał mi pomóc w wypełnianiu formularza. Poza tym zero kolejek, na nic nie musiałem czekać. Sytuacja po raz kolejny iście abstrakcyjna. Myślę sobie: "no nie, to pewnie pozory, zaraz pewnie przyjdzie jakiś facet z psem, stwierdzą że mam jakieś niedozwolone nie wiadomo co i deportują mnie do Polski". Ale tak się nie stało. Pan w urzędzie rejestracji mieszkańców powiedział zamiast tego, że wszystko się zgadza i jest w porządku, a teraz mogę oczekiwać na swój numer. Zbity z tropu poszedłem do domu. Załatwienie formalności zajęło mi pół godziny, czyli mniej więcej tyle, ile czas oczekiwania do wizyty w placówce NFZ. Pomyślałem: "co ja z tym czasem zrobię? Na uczelnię nie pójdę, bo mam dzień wolny...". Więc zrobiłem kebab dla swoich sąsiadów, który wyszedł naprawdę wspaniale. Nie będę zarzucał przepisu, bo się z tego bloga zrobi poradnik kucharski. Dobra tego strona jest zapewne taka, że może wyświetleń by przybyło.

Miesiąc na Północy
Widok na lotnisko z często używanej przeze mnie trasy.
Pierwszy miesiąc upłynął pod znakiem przełamywania barier, które kiedyś wydawały mi się nie do przeskoczenia. Ciarki przechodzą po plecach, gdy pomyślę, że ten sam człowiek, który kiedyś obawiał się swojej szkoły gdzieś w Jeleniej Górze stojąc na jej boisku podczas rozpoczęcia roku szkolnego, teraz stoi na dziedzińcu UiT w Alcie i rozmawia sobie swobodnie po angielsku ze studentami z różnych stron świata. To dowodzi, że czasem nie warto myśleć za wiele, a po prostu spróbować. Jak widać nadal żyję, jakoś to idzie i nikt mnie nie zamordował za przypadkowo złe skonstruowanie zdania. Inną przełamaną barierą są pochłaniane kalorie. Nigdy tego nie liczę, ale patrząc na to, jak przywykłem do delektowania się dwoma śniadaniami dziennie i ogromnym obiadem, wychodzi, że na pewno jest tego więcej, niż wcześniej. Skoro znany norweski brązowy ser przypadł mi do gustu, nie ma już dla mnie ratunku, a fakt wymagających treningów również zwiększa zapotrzebowanie na te dobrodziejstwa.

Miesiąc na Północy
Komsatoppen po raz któryś. Tym razem było wbieganie.
Odhaczenie pierwszego miesiąca na Północy nie oznacza jednak, że zapomniałem, o czym Wam tu pisałem podczas moich pierwszych dni. Czas powoli działa na moją korzyść, czyniąc większość miejsc znajomymi i lubianymi. Przywykłem do tego, że mogę wejść na przejście dla pieszych bez zawahania, że ktoś mnie rozjedzie. Ale wystarczy na przykład taki drobiazg, jak tir na polskich rejestracjach w Alcie, by przywołać dobre wspomnienia z Polski. I to chyba najważniejsze, że większość rzeczy, które mi się przypominają, jest przyjemna. Nie myślę o NFZ, o zatłoczonym Placu Grunwaldzkim o 7:30 w grudniowy dzień, o bezśnieżnej zimie i tłoku w tramwaju. Zamiast tego mam w głowie raczej ciepły wieczór nad jeziorem Rospuda, bieganie wokół Góry Szybowcowej, rower w Borowicach i poranki w Bieszczadach. Do tych rzeczy warto czasem wrócić. A później znów myśleć o trasach wokół Komsy, skoczni narciarskiej w Aronnes i plaży Tollevika. Bo największą sztuką jest uczynić z codzienności przyjemność, zaś tam, gdzie każdy dzień przynosi coś nowego, powinno być to łatwiejsze.

Arktyczny uniwersytet

Sobota, pobudka o 6:30. Z własnej nieprzymuszonej woli wstaję tak wcześnie. A nie jest to łatwe, gdy w tygodniu najwcześniejsze zajęcia mam na 10:15, co przyzwyczaiło mnie do spania do oporu. To całe poświęcenie jest po to, by dołączyć do grupy Norwegów podczas porannego 20- kilometrowego joggingu. Rozpoczyna się on o nieludzkiej ósmej rano. Mimo tej pory, musiałem spróbować. W końcu nie zawsze trafia się taka okazja. Naładowałem się więc o 7 rano porcją śniadania dla maratończyków według przepisu Holly Brooks i wyruszyłem na zmierzenie się z długą pętlą wokół Alty. Z tempem poniżej 6 minut na kilometr nie było łatwo, czego zresztą spodziewałem się po towarzystwie ludzi doskonale obytych z długimi dystansami. Nie spodziewałem się natomiast, że tak dobrze to wszystko zniosę. Najwyraźniej morskie powietrze mi służy. Dane z treningu i całą trasę możecie obejrzeć tu. Jak dobrze pójdzie, to właśnie tak będzie wyglądać każda moja sobota.

Rozmawiamy jednak tak tu sobie o wszystkim: głównie o wolnym czasie, imprezach i sporcie, ale właściwie nie przyjechałem do Alty tylko dla tych rzeczy. Jak wspomniałem już wcześniej, jestem studentem UiT, czyli Arktycznego Uniwersytetu Norweskiego. Być może chcielibyście zobaczyć chociaż, jak wygląda taka uczelnia na Północy. Zatem proszę bardzo, zabieram Was w zdjęciowy spacer po okolicy budynku.

Oto wejście zachodnie. Zwykle tędy wchodzę na zajęcia.
Wejście główne. Tutaj znajdziemy się od razu przy informacji (Servicetorget).
Wejście wschodnie. To tu znajduje się najważniejsze w mojej opinii miejsce- centrum testów sportowych. Właśnie w tym pomieszczeniu po prawej swoje badania o double polingu wykonywali studenci, o których kiedyś pisałem.
A co jest obok? Zielony las i początek trasy nartorolkowo- rowerowo- biegowej. Trudno w to uwierzyć, prawda? Przecież to uniwersytet, więc gdzieś musi być jakieś ksero kasujące całą masę pieniędzy za jedną stronę, kafejka i piekarnia. Otóż, prawie wszystko jest w środku. Ksero jest darmowe, można korzystać z niego używając legitymacji studenckiej. Kafeteria sprzedaje zapewne również jakieś pieczywo, zatem można powiedzieć, że nic więcej nie potrzeba. A jeżeli ktoś nadal nie wierzy, że kilka kroków od wschodniego wejścia zaczyna się trasa biegowa, niech spojrzy na zdjęcie poniżej.

Trasa biegowo- nartorolkowa ze świetnym asfaltem a w tle wejście wschodnie.
Zejdźmy kilkadziesiąt kroków w dół, aby zobaczyć jakie krajobrazy znajdują się w pobliżu.

Tam, gdzie lampy, jest kolejna odnoga trasy biegowej. Tam, gdzie ten garb, są góry ;)
Widoczny kawałek skoczni narciarskiej to Aronnes. Tam biegamy interwały po schodach.
Można wybrać również przeciwną stronę i pobiec gdzieś pod oknami akademików.
Pierwszy wieczór, w którym zrobiło się tak jakby jesiennie. Zima będzie tu wcześniej, niż się spodziewam.
Zdjęcie gratis. Jak widać w prawym dolnym rogu, ktoś korzysta z dobrego asfaltu i trenuje na nartorolkach. Nie zawsze trzeba więc wybierać się aż do Kaiskuru, gdzie znajdują się trasy wyczynowe. 
Skoro mowa o uniwersytecie, to powiem coś na temat uczenia się. Jestem na intensywnym kursie językowym, co oznacza, że jak normalny student mam zajęcia prawie codziennie. Jedyną różnicą jest to, że zawsze jest to język norweski. Zajęcia zwykle trwają do trzech godzin, z tym że w trakcie robimy sobie przerwy. W sytuacji, kiedy w klasie jest 13 osób, wszystko idzie bardzo sprawnie, więc czas płynie szybko. Poza tym, ciągła koncentracja nie pozwala na spoglądanie na zegarek. Tu się po prostu dobrze uczy. "Wykłady" odgrywają znacznie większą rolę w stosunku do pracy w domu, szczególnie w porównaniu do polskich studiów. Nie oznacza to, że nie ma zupełnie nic do zrobienia poza lekcjami. Uczę się języka, więc powinienem używać go możliwie najwięcej poza uniwersytetem. Od czego ma się jednak norweskich sąsiadów. A nawet, jak coś sprawia problemy w ogarnięciu, każdego tygodnia mamy jeden dzień wolny. Zwykle jest to czwartek lub środa. Wtedy można nadrobić ewentualne braki i przygotować się na resztę. Trudno więc mówić o przepracowaniu. 

Kto nas uczy? Dwie lekcje tygodniowo mamy z panią D, a dwie z panem T (tak będzie łatwiej ich nazwać). Pani D nie mówi po angielsku, więc zwraca się do nas tylko po norwesku, choć pochodzi z Litwy. Gdy coś sprawia problem ze zrozumieniem, wówczas jedynym ratunkiem jest przedstawienie tego w taki sposób, jak małemu dziecku. Według mnie, ta metoda jest jedną z lepszych, jakie można zastosować przy nauce języka. Tak więc z panią uczymy się wielu nowych słówek i wcale nie potrzeba do tego godzin wbijania ich do pamięci. Pan T to rodowity Norweg. Umie angielski i dzięki Bogu, że tak jest, bo z nim zwykle uczymy się gramatyki, która nie jest taka łatwa w norweskim. Wszystkie zasady używania danych konstrukcji jest więc w stanie nam przekazać w przystępny sposób. W przypadku ewentualnych problemów, pan T tłumaczy po rosyjsku specjalnie dla rosyjskojęzycznych osób w grupie. Nie ukrywam, że czasem i mnie coś się rozjaśni, jak usłyszę jakieś znajomo brzmiące rosyjskie słowo. Na razie trudno napisać więcej o samym kursie, bo jest to dopiero trzeci tydzień. Jednak jestem pozytywnie nastawiony do faktu, że w maju mamy być w stanie mówić po norwesku tak samo dobrze, jak teraz po angielsku. Wyzwanie nie lada, ale Alta to ogólnie miejsce wyzwań, więc czemu i to miałoby się nie udać. Na koniec mogę jeszcze w ramach informacji dodać, że korzystamy z książki "Norsk på 1-2-3", która kosztowała w księgarni bagatela 470 NOK. I niech ktoś mi powie, że polskie podręczniki szkolne są drogie... to dostanie nią prosto w twarz