Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Syndrom marketingowca

Zima czaiła się za rogiem. Od kilku dobrych dni dawała oznaki, że jest gdzieś blisko, ale wciąż nie wychodziła z ukrycia. Tak było aż do poniedziałkowego wieczoru, kiedy w Alcie zaczął padać śnieg. Kilkucentymetrowa warstwa puchu pokryła wszystko, jak stało: pozostawione na dworze rowery należące do studentów, samochody na parkingu i drogi. Nawet koń, który spaceruje zwykle na jednej z posiadłości widzianej z okien uniwersytetu, zyskał sobie białą pierzynę. Choć sceneria zmieniła się diametralnie, życie ani drgnęło. Nikt w pośpiechu nie zaczął chować rowerów, a koń dalej niewzruszony przechadzał się po ogrodzie. Nawet nie znalazłem żadnej informacji o tym, że "zima zaskoczyła drogowców", więc musiałem sam sobie ją napisać na profilu facebookowym. Jakby tego było mało, w okolicy nie widziałem ani jednego pługa śnieżnego. Ulice stały się więc zupełnie białe. Pod śniegiem zaś zebrał się lód, który normalnie stanowiłby dość spory problem. Jednak wszechobecne opony z kolcami radzą sobie z tym doskonale. A jak ja sobie radzę?

Północny Punkt Widzenia: Syndrom marketingowca "zima zaskoczyła drogowców"
Obrazek pt."zima zaskoczyła drogowców". Tak przy okazji, biała Toyota w prawym dolnym rogu ma polskie rejestracje.
W pierwszych dniach zimowej pogody najlepsze jest siedzenie w domu, popijanie ciepłej herbaty i podziwianie wolno opadających płatków śniegu. A przynajmniej na pewno jest to prawdą, gdy człowiek jest na drodze do wyzdrowienia. Tak więc bez względu na pogodę spędziłem ostatnio sporo czasu siedząc/leżąc jedynie w pokoju. Być może ktoś się zastanawia, jak właściwie wygląda norweski akademik. Widząc w internetach zdjęcia skandynawskich zakładów karnych, można spodziewać się najlepszych możliwych warunków. Nie wiem, czy zabrzmi to dobrze, ale przestrzeń rzeczywiście przypomina jedno z krajowych więzień. Mój pokój to typowe cztery ściany, z regałem, komodą i łóżkiem. Łazienkę dzielę z sąsiadem- Norwegiem. Podobnie jest z małym korytarzem, na którym stoją szafy i suszarka na pranie. Takich "dwójek" jest w sumie 3 na każdej zamkniętej części piętra w budynku. Pokoje te, a właściwie ich posiadacze, dzielą wspólny korytarz oraz kuchnię. To strategiczny obszar każdego piętra w akademiku. Wszystko przez cotygodniowy grafik sprzątania. Krótko mówiąc, każda para pokoi ma przydzielony jeden tydzień, w którym jest odpowiedzialna za utrzymanie czystości we wspólnej przestrzeni. Wywiązywanie się z zadań (bądź nie) jest zwykle kontrolowane przez przedstawicieli administracji. Nigdy ich nie spotkałem, ale zgaduję, że to perfekcyjna pani domu przechadza się po akademickich kuchniach i korytarzach, wykonując test "białej rękawiczki". W razie zastrzeżeń wskazuje, że coś należy doczyścić. Z taką informacją dołączana jest niestety również zapowiedź ponownej inspekcji, po której, w przypadku braku poprawy, może zostać nałożona kara w wysokości 1000 NOK. Każdy cieszy się więc na takie odwiedziny, niczym ateista na księdza z kolędą. Na szczęście dzielenie kuchni z 5 osobami pozwala utrzymywać ją w całkiem dobrej formie przez cały czas. Największy problem mają zwykle mieszkańcy innego budynku, w którym z jednej kuchni korzysta aż 12 osób.

Północny Punkt Widzenia: Syndrom marketingowca "kuchnia w norweskim akademiku"
Prawdopodobnie najczystsza kuchnia wśród akademików (a na pewno nią była w chwili wykonania zdjęcia).
A jak wygląda życie we wspólnocie akademickiej? Wszystko zależy od budynku, piętra i części, w jakiej się mieszka. Wielu mówi, że Norwegowie są z reguły nieco zamkniętymi ludźmi i jest to prawdą. Przykładowo jedna z zagranicznych studentek ma za sąsiadów niemal samych Norwegów, których imion nawet nie zna. Ich kontakty ograniczają się jedynie do "hei" wymienianego podczas losowych spotkań w kuchni, kiedy akurat ktoś wkłada do piekarnika najczęściej wybierany w tym kraju obiad, czyli mrożoną pizzę. Powściągliwość tych ludzi wynika poniekąd z ich natury, lecz również z bardzo powszechnego tu uzależnienia od grania na komputerze i siedzenia w intenetach. Oglądanie streamów i rozgrywanie nieskończonej liczby meczy w każdą z możliwych MMO RPG (nie znam się, jak ktoś wie, w co się teraz grywa, niech mnie poprawi) to ich główne zajęcie poza studiowaniem. Niektórzy nawet szkołę potrafią przez to zawalić. Tym samym po raz pierwszy jestem dumny, że w Polsce czasem zdarzały się przypadki odpuszczenia wykładu z powodu kaca. Bo choć był to wynik jakiejś konkretnej imprezy, to przynajmniej wiązał się z nią aspekt społeczny, którego tu czasem brakuje. Można niby powiedzieć, że po fadderuke wszyscy się znają i rzeczywiście witają się na ulicy, czy w barze. Również na moim piętrze jest dobra atmosfera, wychodząca nawet poza ramy codziennego "hei". Każdy jest jednak na tej samej płaszczyźnie porozumienia. To bez znaczenia, czy jest to sąsiad, czy ledwie znajomy spotkany na ulicy. „Nie ma między nami chemii, choć żyjemy obok siebie, każdy siedzi w swej pustelni”.

Północny Punkt Widzenia: Syndrom marketingowca "zima przychodzi pod koniec października"
Drzewo nie zdążyło się rozebrać przed nadejściem zimy.
Ciągle nie mogę oderwać wzroku od okna. Próbuję chłonąć ten widok, jak tylko się da. W końcu w Polsce, gdy przychodził pierwszy śnieg, nigdy nie utrzymywał się zbyt długo. Północny świat pokryty bielą wydaje mi się nawet trochę dziwny. Nigdy nie kojarzyłem miasta nad morzem z czymś zimowym. Zwykle ta prawdziwa zima jest w górach- wśród oblepionych białymi czapami świerków. I nie ma znaczenia, że te góry są na południu. Czasem Północ nie jest kierunkiem, czy szerokością geograficzną, ale sposobem postrzegania rzeczywistości. Zapominam o tym, gdzie jestem, kiedy widzę pierwszy śnieg. Jego obecność zapowiada mi Święta Bożego Narodzenia, tak samo, jak robiła to w Polsce. I znów nie mogę uwierzyć, że październik się jeszcze nie skończył. Pewnie przypominam teraz marketingowca, który już w listopadzie dekoruje galerie handlowe w Mikołaje i inne bożonarodzeniowe gadżety. A skoro w okolicznych sklepach pojawił się już tradycyjny świąteczny norweski napój Julebrus, to przynajmniej nie jestem nadgorliwy.

Północny Punkt Widzenia: Syndrom marketingowca "Julebrus czerwony"
Julebrus w wersji czerwonej i plastikowej.
Północny Punkt Widzenia: Syndrom marketingowca "Julebrus brązowy"
Julebrus w wersji brunatnej i szklanej.
W końcu uświadomiłem sobie, że przecież śnieg będzie tu tak codzienny, jak dawniej widok Pasażu Grunwaldzkiego przystrojonego w prezent utworzony przez liczne światła choinkowe. Kto wie, może nawet pierwszy opad będzie tym "ostatecznym"? Moje nadzieje/wątpliwości rozwiała kolejna noc, podczas której padający deszcz oznajmił wszystkim, że październik to nie żart. Dzisiejszego ranka wszystko zamieniło się więc w mieszaninę lodu ze śniegiem, z przewagą tego pierwszego. Wyżej pisałem o oponach z kolcami, a bardzo chętnie przygarnął bym buty z takim dodatkiem. Tym razem sypanie solą, którego nie cierpię, mogłoby okazać się całkiem pomocne, bo droga do szkoły autentycznie przypomina lodowisko. Nawet na terenie uniwersytetu sytuacja jest podobna. I aż dziwne, że nikt nie mówi, że to niebezpieczne i nie sypią się skargi. Zwyczajnie taki mamy klimat.

Procedura zahartowania

Przed wyjazdem do Norwegii bałem się tylko kilku rzeczy. Jedną z nich było to, że zachoruję. Dla mnie nie ma nic gorszego niż choroba gdzieś za granicą, kiedy nawet mogę nie być w stanie wytłumaczyć, co mi jest. Ale niestety nawet najmocniejsze zaklinanie losu nie pomoże, gdy coś ma się zdarzyć. W efekcie wylądowałem więc w łóżku z gorączką, bólem gardła i zatkanym nosem. Na szczęście dopadło mnie to w dwa dodatkowe dni wolne, co pozwoliło mi się doprowadzić do stanu używalności i choćby coś napisać.

Procedura zahartowania
Wszystko przez te niedzielne samoloty i stanie na zimnie!
Sam się zastanawiam, co tak szybko postawiło mnie na nogi. Czy to norweskie lekarstwa, czy lekarz- cudotwórca? Nic z tych rzeczy. Lepsza okazała się sprawdzona kuracja herbatą z domowym sokiem malinowym przywiezionym z Polski, mleko z miodem i podobne naturalne rzeczy. Poza tym garść aspiryny i przesłuchanie dość cicho "Wielkiego Ciężkiego Słonia" ostatecznie wygrały z czymś na kształt północnego przeziębienia. A gdybym jednak potrzebował lekarza, to co wtedy? System opieki zdrowotnej w Norwegii jest bardzo prosty. Każdy wybiera swojego lekarza pierwszego kontaktu przez Internet na stronie norge.no. Do tego celu używa się BankID lub MinID. Jako obcokrajowiec nie mam jeszcze żadnej z tych rzeczy. Mogę jednak zamówić MinID za pośrednictwem tej samej strony. Wówczas dane ze swoim numerem PIN do zarejestrowania nowego MinID otrzymuję pocztą. Na to czeka się około dwa tygodnie (jak na wszystko tutaj) i po tym czasie można dokończyć rejestrację. Tak więc zanim zdążyłbym wybrać swojego lekarza, prawdopodobnie bym już go nie potrzebował. A jak jest z BankID? Jak sama nazwa wskazuje, ten rodzaj elektronicznego podpisu otrzymujemy od banku. Ostatnio pisałem o zakładaniu konta w jednym z nich. Proces miał zająć znane już dwa tygodnie. Jednak po tym, jak nie otrzymałem żadnej wiadomości od DNB przez nieco dłuższy czas, postanowiłem sprawdzić, w czym rzecz. Poszedłem do placówki mimo, że jeszcze nie wyzdrowiałem do końca. Na szczęście przy obsłudze klienta siedzi ta sama pracowniczka, która przyjmowała moje dokumenty. Może mnie pamięta? Podchodzę, zaczynam rozmowę i już wiem, że nie zapomniała. Zaczyna bowiem od zdania: "Jeszcze za wcześnie, to trwa od trzech do czterech tygodni". Ale jak to? Przecież wcześniej było, że dwa. Może coś źle zapamiętałem albo pomyliłem? Nie, to niemożliwe, w końcu to ważna rzecz, bez której nie mogę prawie nic załatwić. Pytam więc, czy chociaż wszystko w porządku z dokumentami, skoro tak długo to trwa. Otrzymuję jednak odpowiedź, że wszystko gra, jednak procedury wymagają takiego czasu. PROCEDURY. To słowo wwierca się w mózg, jak dentysta w górną szóstkę. W dodatku przypomina o pewnym problemie jeszcze w Polsce. Pamiętacie zabawę z NFZ? Najwyraźniej tak bardzo im się spodobało, że postanowili zmienić profesję, nazwę i przenieść się za mną do Norwegii. Nawet pani z banku wydaje się nagle podobna do tej za biurkiem w jeleniogórskim oddziale NFZ. Oszołomiony tym wszystkim nie wnikam, jak jest z BankID, bo zapewne do jego wyrobienia potrzebne jest posiadanie konta, a później trzeba jeszcze czekać dwa miesiące albo trzy lata. Ostatecznie nie mam więc pojęcia na ten temat. A "Wielki Ciężki Słoń" okazał się szybszy od służby zdrowia.
Procedura zahartowania
Kiedyś musiałem się tym pochwalić. Większość uważa, że nie umiem rysować. Gdy więc przyszedł mój egzemplarz "Wielkiego Ciężkiego Słonia" postanowiłem odwzorować jego świetną okładkę. Wyszło, że chyba większość ma rację, ale przynajmniej próbowałem. Fisz byłby dumny?

A gdybym jednak chciał iść do lekarza, a za nic w świecie nie mogę czekać? Wtedy muszę udać się do Legevakt, które mieści się zaraz obok akademika. To taki norweski odpowiednik pogotowia ratunkowego. W nagłych wypadkach można więc zadzwonić i poprosić o przyjęcie w Legevakt. Niestety, na wizytę trzeba zwykle czekać nawet do tygodnia. Poza tym, tu nikt nikogo nie przyjmie z przeziębieniem. Mówi się "du er ikke syk, bare forkjølet" i żyje się dalej. Nawet, jeżeli to bardziej takie zapalenie gardła i w ogóle się człowiek beznadziejnie czuje. Takie jest podejście uczące zahartowania, podobne do tych z różnych stronek motywujących do treningów. Więc jak już leżę w łóżku, mam czas na przeglądanie internetów wzdłuż i wszerz. Znajduję mnóstwo tego typu rzeczy, które mają na celu przekazanie jednej, prostej informacji: "ja mam cel, więc biegam w deszczu", albo "inni są słabi, bo pogoda jest dla nich najważniejsza", z czym na końcu spotyka się norweskie przysłowie: Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania. Czytam to wszystko i sobie myślę: fajnie że ktoś tam kogoś motywuje do treningu, bicia rekordów życiowych w warunkach 10 w skali Beauforta, tylko trochę rozsądku by się przydało z drugiej strony. A raczej czegoś, co nazywamy właściwe zarządzaniem energią.

Procedura zahartowania

Pamiętacie, jak wstawałem o 6:30 na bieganie w sobotę? Od kilku tygodni już tego nie robię. Po pierwsze, teraz o tej porze jest jeszcze ciemno (i pewnie będzie też po zmianie czasu- ona tu nic nie pomaga). Kilka razy było fajnie, dystans w porządku, tempo bardzo dobre i ładne widoki. Ale po pewnym czasie trzeba usiąść, popatrzeć na swoje notatki z przebytych treningów i zapytać, czy to, co robię jest dobre? Później zadać jeszcze więcej pytań: "kiedy czułem się dobrze?", "jak przebiegała reszta dnia?" oraz "kiedy miałem następny trening i jak na nim reagowałem?" I gdy tak zrobiłem, okazało się, że powoli wykańczałem się na własne życzenie. Forma spadała, a "odhaczenie" sobotniego treningu rankiem zaczęło być jedynym wartościowym treningiem w tygodniu. Na więcej nie starczało mi energii, a czasem zajęcia w tygodniu okazywały się pretekstem do skrócenia, czy porzucenia innych sesji. Ponadto czas zyskany przez wczesny bieg w sobotę okazywał się bezużyteczny, bo resztę dnia i tak zwykle spędzałem na odpoczynku. A skoro to dla mnie dzień wolny, to czemu by nie biegać w innych godzinach, kiedy będę w stanie dobrze się wyspać przed wysiłkiem i odpowiednio do niego przygotować? I tak zrobiłem zmianę, która zaczęła się sprawdzać. Nie muszę już wstawać wcześnie rano, a nadal mogę trenować taką samą liczbę godzin w tygodniu, jak wcześniej. Zmieniła się intensywność na taką, która bardziej mi pasowała i w rezultacie okazała się być efektywniejszą. Poza tym, idzie zima więc wkrótce prawie wszystko zostanie (mam nadzieję) zastąpione nartami.

Najciekawsze jest to, że takie rady dotyczące "dobrego treningu, którego nie zatrzyma pogoda, pora dnia i nalot UFO" udzielają zwykle ludzie, którzy zwykle nie mają czasu na dobre zarządzanie energią lub nawet o tym nie wiedzą. Wciąż powtarzają tylko to swoje: "Białko jedz od razu po treningu, no a sam trening rozpoczynaj zawsze od stretchingu. Potem cardio. Kilka kilometrów biegingu. Życie łap za gardło. Bądź jak bokser na ringu." Ciągle tylko to bicie życiówek i wrzucanie zapisów z Endomondo na fejsa. I do tego jeszcze w deszczu, o piątej rano, nie byle co! A przecież nie zawsze warto iść na 100%. No chyba, że człowiek dopiero zaczyna i każde wyjście na bieganie jest równoznaczne ze zmianą rekordu życiowego. Czasem również rzeczywiście nie da się poukładać treningów wedle własnego upodobania, a chce się ćwiczyć. Wtedy trzeba pójść na pewne kompromisy i nieco przesadzić, ale nie sądzę, by był to powód do wpadania w biegowy narcyzm pod tytułem: "tylko ja jestem wytrwałym biegaczem". A pogoda? Jest ważna z powodu, dla którego leżę teraz w łóżku. Podczas gdy ktoś robi swój bieg życia w lejącym deszczu, komuś innemu wypadł dzień odpoczynku. I gdy ten "prawdziwy biegacz" leczy przeziębienie i traci formę, ten drugi, choć odpuścił raz lub dwa, może iść na trening w lepsze dni. Chyba, że mieszka tam, gdzie ciągle pada deszcz. Wtedy może na przykład wybrać bieżnię na siłowni. Wierzcie mi, że czasem warto dostosować trening tak, by czuć się po prostu dobrze. Jeżeli nikt nie narzuca nam, kiedy mamy ćwiczyć, niech zrobi to nasz organizm. A mówię to ja- ktoś, kto próbował być "prawdziwym biegaczem", ale wybrał bycie rozsądnym zarządcą swojej energii.

Oznaki cywilizacji na Północy

 "Światła ubywa mi co więcej,
Stojąc na ulicy, czy kołysząc się na krześle"

Kiedyś to miejsce nazywało się tak: "blog o biathlonie, transporcie i każdym innym sporcie". O ile biathlon jest oczywisty, patrząc na liczbę tekstów z tym tagiem, o tyle nie mam pojęcia, co miał oznaczać "transport". O czym zamierzałem pisać, tego nie wiem, lecz dziś wrócę do tych korzeni. Nie zostawię tak tego biednego transportu, który pewnego razu zniknął z nazwy, ustępując nowym trendom. Tym razem zabiorę więc Was na coś, co jedni nazywają spottingiem, a inni głupotą. Popatrzymy na lotnisko w Alcie. A najlepszym do tego miejscem jest wzgórze Sandfallet, z którego zwykle widać samoloty podchodzące do lądowania. No właśnie, "zwykle" nie znaczy "zawsze"...

Znacie prawo Murphy'ego? Jeżeli coś ma pójść źle, to pójdzie najgorzej, jak tylko się da. W kwestii moich komunikacyjnych doświadczeń i dumnie nazywanych "wypadów na zdjęcia" jestem wręcz tego książkowym przykładem. Samolot nigdy nie przyleci na czas, kiedy czekam na niego w wypatrzonym miejscu. A jeżeli już to zrobi, to wybierze inną trasę, niż zakładałem, na przykład wyląduje sobie z drugiej strony pasa. Kiedy zaś zupełnie przypadkiem biegnę sobie przez to wzgórze w pięknych warunkach oświetleniowych niczego się nie spodziewając, znikąd pojawi się siedem startujących i lądujących samolotów, z czego jeden zrobi dwa podejścia do lądowania, bo czemu by nie bisować. Mając jednak do dyspozycji ostatnie resztki światła tego roku i dobry widok z Sandfallet, sprawdziłem przyloty, zabrałem swój aparat i wyszedłem na godzinę na nieprzyjemne zimno, podekscytowany niczym Andrzej Poniedzielski.

Oznaki cywilizacji na Północy
Warunki może nie jak z bajki, ale ten widok nie potrafi się znudzić.
W ostatnich dniach światło wygląda bardzo dziwnie. Niezależnie od pory dnia jest tak samo. Barwy przypominają coś z pogranicza wschodów i zachodów słońca. Już około 15 wydaje się, że jest wieczór. Noc zapada natomiast przed 17. Ranki również potrafią zwieść do tego stopnia, że budząc się właściwie nie wiem, która jest godzina. "Przecież wczoraj tak wyglądała 7 rano"- stwierdzam z niedowierzaniem widząc godzinę 11 (sic!) na zegarze. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się tylko w wolne dni, bo kiedy trzeba iść na zajęcia, nieuniknione jest korzystanie z pomocy budzika. Poleganie na słońcu się tu nie sprawdza. Przez to również zdjęcia nie mogą być spektakularne. Widok z miejsca rzeczywiście zachwyca, ale pogoda wszystko potrafi obrócić w nic specjalnego. Pierwszy z oczekiwanych samolotów miał przylecieć z Vadsø. Do tych mniejszych miast, oddalonych od Alty o najwyżej 500 km, latają małe linie lotnicze Widerøe. Ich flotę stanowią turbośmigłowe maszyny o chęci wzbicia się w powietrze z energią wspomnianego już pana Poniedzielskiego. Z drugiej strony na takie odległości nie potrzeba więcej. Pamiętam, jak każdego wieczora słyszałem przelatujący nad Jelenią Górą tego typu samolot na trasie z Wrocławia do Monachium. Z tej dygresji wybił mnie znajomy dźwięk lotu z Vadsø. Oczywiście wylądował z drugiej strony pasa i jedyne, co zobaczyłem przez drzewa, to jego kołowanie na płycie lotniska. Wspaniały początek, taki typowy dla mnie! Ale nie poddaję się. Choć czeka mnie ponad pół godziny czekania, postanawiam spróbować uchwycić lądowanie maszyny z Tromsø. Taka rozpiętość czasu między samolotami i tak jest luksusem, a zwłaszcza w niedzielę.
Oznaki cywilizacji na Północy
Widok z tego samego wzgórza, lecz w nieco szczerszej perspektywie.
W dni powszednie wczesnym rankiem wylatują stąd duże linie, takie jak SAS i Norwegian, w kierunku Oslo. Oba loty dzieli nieco ponad pół godziny. Później ruch maleje na rzecz Widerøe. Czasem jeden taki kurs potrafi mieć nawet cztery międzylądowania, jak przykładowo ten o 15:44 do Vadsø, który ląduje dodatkowo w Bråtsfjord, Mehamn, Honningsvåg i Hammerfest. Podróż tym połączeniem pewnie przypomina rollercoaster. W ciągu dnia mamy jeszcze trzy połączenia do Oslo: Norwegian w południe, SAS o 14:40 i ostatni Norwegian po 19. Razem mamy więc całkiem dobre zestawienie 13 lotów dziennie. Ktoś może zapytać, po co taki ruch w mieście liczącym nieco ponad 20 000 mieszkańców. Wszystko dlatego, że samolot jest praktycznie jedynym łącznikiem Alty z resztą świata. Nie ma tu kolei, a podróż autobusem po wijących się drogach zajmuje mnóstwo czasu. Stąd ten środek transportu wybiorą raczej ci, którzy chcą pooglądać ładne widoki lub boją się latać. Mieszczę się w obu kryteriach, więc może kiedyś pojadę w długą podróż norweskim pekaesem. Najpierw muszę się tylko dowiedzieć, gdzie tak naprawdę on jeździ. Na pewno nie do jakichś małych wiosek, bo najzwyczajniej w świecie ich tu nie ma. Jeżeli zaś chodzi o pociągi, to ich brak zaraz obok sygnalizacji świetlnej, stanowi powód, dla którego można zwątpić w obecność cywilizacji w Alcie. W każdym razie mam do tego prawo jako człowiek, który raz okrążył całą Polskę w jeden weekend podróżując wyłącznie koleją.

Oznaki cywilizacji na Północy
W międzyczasie zacząłem robić zdjęcia "szklanych domów"...
Oznaki cywilizacji na Północy
...i małych jednostek pływających.
Powoli zaczynam się nudzić i przemarzać. W dodatku chyba lot z Tromsø się spóźnia. Pewnie głupio wyglądam, stojąc tak w jednym miejscu przez dość długi czas. Widocznie pomyślałem to w złą porę, bo z daleka zauważyłem nadjeżdżającą zieloną terenówkę z napisem: Militær Patrulje (czy coś podobnego). "No to mam problem", zażartowałem z myślach. Samochód jednak zatrzymuje się tuż po minięciu mnie. "Nie no, na serio mam problem", teraz już całkiem poważnie mózg do mnie zakrzyczał. Zachowuję spokój i czekam, co się wydarzy. Z samochodu wysiada żołnierz, a właściwie pani żołnierz, raczej nawet młoda pani żołnierz, NO DOBRA!- młoda i ładna pani żołnierz. Zadowoleni? Nadal zachowuję spokój, bo tak na dobrą sprawę są tylko trzy wyjścia: albo po prostu się upewniają, że nie strzelam do samolotów z wyrzutni rakiet, albo to dziwny kraj, w którym robienie zdjęć samolotom jest zabronione, albo nagle znalazłem się na planie filmu pornograficznego, w którego akcję mnie wciągnięto (gorzej tylko, że w samochodzie siedzi może z 10 mężczyzn żołnierzy). Tak, czy inaczej, zawiązuje się dialog (po norwesku):
Pani Żołnierz: Hei. Robisz tu zdjęcia?
Ja: Tak.
PŻ: A czego zdjęcia?
J: A fiordów, ogólnie widoku, no i samolotów. Czekam teraz na lot z Tromsø. To są te linie Widerøe, prawda?
PŻ: Tak, zgadza się. I czekasz na ten lot?
J: Tak, ma być o 14:40, ale wygląda na to, że się spóźnia. W sumie to nie wiem, czy w ogóle przyleci.
PŻ (patrzy na zegarek): To masz jeszcze 8 minut, powinien przylecieć, bo jeszcze nic nie było.
J: Ale to jest dozwolone, że ja sobie tak tu stoję i robię zdjęcia?
PŻ: Tak, jest dozwolone. My tylko mamy ćwiczenia tam na lotnisku i akurat przejeżdżaliśmy sprawdzić okolicę. Jesteś turystą?
J: Tak...to znaczy nie, nie. Studentem zagranicznym.
PŻ: A skąd?
J: Z Polski.
PŻ: Mamy zwykle dużo studentów zza granicy, ale z Rosji. W ogóle bardzo dobrze mówisz po norwesku.
J: Dzięki. Uczę się dopiero dwa miesiące na kursie.
PŻ: No to świetnie. To rób sobie tu zdjęcia, miłego dnia. 
J (z wypisanym na twarzy zdziwieniem):...dzięki i również.
Wygląda to na pierwsze wyjście. Żołnierze zabrali się i pojechali. Mój aparat okazał się być tylko aparatem, a nie zamaskowaną bronią do zestrzeliwania samolotów. Chwilę później na szczęście przyleciał ten nieszczęsny lot z Tromsø, dzięki czemu nie wyszedłem na idiotę. Jak się dowiedziałem od sąsiada, ćwiczenia, o których była mowa, są podobno prowadzone w związku z działaniami Rosji. Najbardziej jednak mnie nurtuje, czy rzeczywiście przypadkiem tamtędy przejeżdżali, czy ktoś może wypatrzył z dołu podejrzanego gościa z czymś na kształt aparatu w ręce. W takim wypadku reakcja wcale by mnie nie dziwiła. Tym bardziej, że lepiej zapobiegać, niż zbierać szczątki. Całe szczęście, że rozmowa była jedynie sprawdzeniem moich umiejętności norweskiego, a nie wszystkich możliwych dokumentów. Mimo wszystko, robienie zdjęć samolotom chyba znów sobie odpuszczę na jakiś czas...

Oznaki cywilizacji na Północy
Prawie zapomniałbym o pokazaniu efektów czekania. Oczywiście samolot wybrał nie taką ścieżkę, jakiej się spodziewałem.
Oznaki cywilizacji na Północy
Ujęcie drugie i ostatecznie. A teraz kurtyna milczenia na ten smutny, mały samolot, lądujący w szary dzień.

Północna względność czasu

Czas to pojęcie względne, jak powiedział kiedyś pan Einstein. I choć porzuciłem naukę rzeczy mądrych na korzyść realizowania się w Norwegii, to doskonale widzę działanie tej teorii (albo przynajmniej jej metafizyczną stronę). W chwili, gdy piszę tego posta myślami jestem już przy końcu semestru, do którego pozostało już niewiele ponad dwa miesiące. Na środowych zajęciach miałem już pierwszy próbny egzamin, mający za zadanie pokazać nam, jak wygląda jego formuła oraz przekonać się, ile już umiemy, a co mamy powtórzyć. Podoba mi się taka formuła nauki. Żadnych kolokwiów, żadnego straszenia, po prostu rzeczy same płyną do głowy, a że jest ich dużo, to trzeba je przyswajać i używać w życiu codziennym.

Północny Punkt Widzenia: Północna względność czasu
Av og til er det veldig godt å se på nordlys ;)
Tymczasem moi koledzy z PWr być może nie zdążyli jeszcze na dobre ogarnąć swojego planu i zdecydować, na które wykłady zupełnie nie opłaca się chodzić, a na których czasem warto się pojawić. Oni do pierwszych kolokwiów mają jeszcze ładnych kilka tygodni. Różnica jest więc dość spora, co wraz z panującą na Północy pogodą potrafi całkiem mnie oszukać. Bo choć jest październik, pamięć wraca do miesięcy, gdy we Wrocławiu mieszkałem jeszcze na ulicy o nazwie wziętej od jednego z krajów sąsiednich (ha, i się teraz zastanawiajcie, o co mi chodziło). Były to zgoła inne czasy i inne życie. Nagle moją teraźniejszość widzę tak, jak tam grudzień, może nawet styczeń. Pamiętam, jak dużo się wtedy działo. Pierwszy koncert Tworzywa i ich przed chwilą wydanego "Mamuta", wizyty w ulubionych miejscach na piwo i zarywane noce. Pamiętam, jak później odkrywałem na nowo polską muzykę, za co będę sobie dozgonnie wdzięczny. Płytę "Głupi" Ørganka, którego interpretacja "Tej naszej młodości" potrafiła grać u mnie nawet około trzeciej nad ranem, kiedy to miałem chwilę na pisanie postów. Norwegia była wtedy tylko nadzieją, co do której spełnienia nie byłem nawet do końca pewien. Czekałem na wyniki rekrutacji, korzystając w tym samym czasie z uroków studenckich przywilejów. Teraz, z pozycji spokojnej Alty, wracanie myślami do tamtych miesięcy jest tyleż sentymentalne, co niewyobrażalne. Owszem, tu też robi się imprezy. Jest nawet kilka klubów, ale to nie ten sam klimat (i nie te same ceny). Poza tym, nie tego szukam na Północy. Imprezy są tam, gdzie jest do nich najlepsze towarzystwo. A tak się złożyło, że dla mnie był to właśnie Wrocław i tamten okres, który zostawił po sobie ślad. Wtedy działo się aż zbyt dużo, by się nauczyć na kolokwia z analizy matematycznej, ale odpowiednio dużo, by poznać życie i z niego korzystać. Dziś po tym czasie pozostaje mi kolekcja płyt i "Honyszke kojok" Łony i Webera- pewnego rodzaju hymn mojego pokoju w bloku nr 42.

Natomiast w bloku B w Alcie jest inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, po prostu inaczej. Gdy na lekcjach zadają pytanie: "Trives du i Alta?", co znaczy mniej więcej tyle, czy dobrze mi się tu żyje, odpowiadam twierdząco. Mam czas na naukę, trening, ewentualną pracę i jej poszukiwanie. Powietrze jest zdrowe, widoki piękne, a w systemie nie ma nic, co by mogło mnie choć na moment wyprowadzić z równowagi. No, może poza jedną rzeczą, która raczej bardziej mnie zdziwiła, niż zdenerwowała. A jest ona również związana ze względnością czasu, o której tu sobie piszę. Mam na myśli zakładanie konta bankowego w dowolnym z norweskich banków. Z powodu mojego zagranicznego pochodzenia, procedura złożenia wniosku o udzielenie konta trwa co najmniej dwa tygodnie. Do tego potrzebuję oczywiście wcześniej otrzymanego pozwolenia na pobyt stały w Norwegii i norweskiego numeru personalnego, na który również czekałem prawie 3 tygodnie.

Północny Punkt Widzenia: Północna względność czasu
Widok na centrum Alty z nieco innej strony.
Załóżmy więc taką sytuację, że idę do banku z zamiarem założenia konta. Jednym z największych i najbardziej znanych banków w Norwegii jest DNB. Jego placówka mieści się również w samym centrum Alty, więc z tego powodu udaję się właśnie tam. Wchodzę do środka przygotowany na znane mi z Polski podejście do klienta typu: "zrobimy wszystko, bylebyś chciał u nas zostawić swoje pieniądze". Tymczasem, choć pani tam pracująca jest bardzo miła, to na dobrą sprawę nie proponuje miliona różnych kont itp. Muszę wypełnić "aplikację" o konto, podając przewidywany cel jego używania oraz swoje dane osobowe. Nie mogę jeszcze podpisać żadnej umowy, bo na to przyjdzie dopiero czas, gdy bank zweryfikuje moje dane. Dodatkowo potrzebne jest dostarczenie mojego paszportu, dokumentu z uczelni (listu przyjęcia), pozwolenia na pobyt stały wydanego przez policję i numeru personalnego wraz z zaświadczeniem o miejscu zamieszkania, które otrzymałem od urzędu rejestracji ludności. Po wszystkim słyszę informację, że na dalsze kroki muszę poczekać około dwa tygodnie. Nieco zdziwiony postanawiam sprawdzić, jak sprawa wygląda w polecanym mi przez wielu znajomych banku SpareBank 1. Tam jest rzeczywiście inaczej. W informacji (kasie) dowiaduję się, że aby w ogóle rozpocząć proces zakładania konta, muszę się umówić na spotkanie z doradcą. Zajmie to więc jeszcze więcej czasu. Powód? Nie mają wystarczająco dużo ludzi w pracy. OK, myślę i sprawdzam w Nordea Bank. Tam również podobnie. Gdy kończą mi się opcje w Alcie, szukam w internetach. Znajduję kilka mniejszych banków, które umożliwiają założenie konta bez wizyty w placówce. Taka opcja wymaga zwykle posiadania wyrobionego wcześniej tzw. Bank ID, czyli czegoś w rodzaju elektronicznego podpisu. Inaczej jest w przypadku Skandiabanken, który akceptuje paszport. Po procesie rejestracji i tak trzeba jednak czekać na otrzymanie pocztą danych do założenia konta, co może trwać wspomniane już dwa tygodnie. Koniec końców czekam więc na DNB. Mijają już prawie dwa tygodnie i mam nadzieję, że wkrótce będę mógł cieszyć się swoim norweskim kontem. W zasadzie to nie byłoby mi ono potrzebne, gdyby pracodawcy nie wymagali jego posiadania. Pensja może być wypłacona tylko w taki sposób, żeby odprowadzanie podatków mogło być kontrolowane. Jest więc kilka warunków, by nauczyć się "trives i Alta".

Różnica "czasu" pomiędzy Altą i Wrocławiem to nie tylko tryb życia i nauki. Wydawać by się mogło, że człowiek był całkowicie dorosły, jak chodził sobie po Kontynuacjach i ZUPach. Tymczasem tu, na obczyźnie, ta dorosłość wkracza w inny etap. Nagle okazuje się, że w pakiecie jest również planowanie budżetu, które w Norwegii potrafi przyprawić o siwe włosy. Dodatkowo wszystkie formalności potrzebne do funkcjonowania w społeczeństwie, jak wspomniany już numer personalny, czy konto w banku. Nieunikniona nieznajomość tych rzeczy sprawia trudności przy ich załatwianiu, ale w końcu po to też tu przyjechałem, by nauczyć się życia. Trochę innego życia niż te, które, choć pełne było wrażeń, na dłuższą metę nie mogło tak wyglądać. W końcu nie można wiecznie liczyć, że czas poczeka (chyba).

Polowanie na zorzę polarną

Dni tak zimne i bezchmurne, jakie panują ostatnio w Alcie, zapowiadają zwykle noce przepełnione pięknymi pokazami zorzy polarnej. Choć widok tańczących na niebie świateł jest mi już dość znany, to jednak za każdym razem ich ruch jest inny i przyciąga wzrok. Ponadto sam kolor jest wspaniały, w zależności od temperatury. Wystarczy spojrzeć na obrazki z niedawnych nocy, kiedy aktywność była na tyle duża, że pozwoliła zobaczyć to zjawisko w północnej Polsce. Nie zawsze da się zrobić dobre zdjęcie, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że nigdy nie uchwyci się go wyraźnie. Wszystko przez długi czas ekspozycji, którego użycia wymaga wieczorna pora. Tym samym ruch rozmywa się, zostawiając jedynie smugę z tego, co praktycznie żyło przed chwilą nad nami. W dodatku, gdy widzisz takie przedstawienie, zawsze masz wrażenie, że zaraz się ono skończy. Stąd wciąż próbujesz uchwycić to jedno najlepsze ujęcie, które zmiecie wszystkie inne. I dlatego czasem nie warto gonić za zorzą. Gdy zobaczyłem ją ostatnio przez okno, jedyne co zrobiłem, to wyszedłem na balkon i po prostu delektowałem się tym widokiem. Tak na prawdę po raz pierwszy nie zależało mi na zrobieniu zdjęć, dzięki czemu mogłem skorzystać w pełni z tego przedstawienia. W końcu sama zorza już pojawiła się na blogu, więc warto poszukać jakichś motywów, na przykład ująć ją na drugim planie z katedrą noszącą jej nazwę (Nordlyskatedralen). Swój plan postanowiłem wcielić w życie w czwartek wieczorem. Zabieram Was więc na podróż po Alcie, podobną jak ostatnio, tylko tym razem w poszukiwaniu dobrego zdjęcia zorzy polarnej.

Polowanie na zorzę polarną
Wtorek. Wówczas było na co popatrzeć, a nawet zdjęcie udało się zrobić na szybko.
Kompletnie ciemno jest już po godzinie 19. Aktywność zorzy jest z początku zachęcająca, więc niedługo przed 21 wychodzę na ulice miasta. Kieruję się w stronę Aronnes skrótem przez uniwersytet. Schodzę trasą biegową, która na szczęście jest oświetlona. Wokół panują bowiem kompletne ciemności. Lampy działają tu bardzo sprytnie. Normalnie ich LEDowe żarówki świecą niezbyt jasno. Gdy jednak czujniki ruchu wykryły, że się zbliżam, automatycznie zrobiło się jaśniej. I właśnie przez ten system nie mogłem zostać w tym miejscu na dłużej. Ewentualne zdjęcia byłyby przez niego zepsute. Wracam więc w kierunku uniwersytetu i idę dalej w kierunku szkoły średniej i ogromnej hali sportowej Finnmarkshallen. Na drodze nie spotykam żywej duszy. Jedynie pojedyncze samochody świecą swoimi jasnymi, ogromnymi światłami, przejeżdżając obok. Warto wiedzieć, że większość tutejszych kierowców używa świateł drogowych bardzo często, nawet w mieście. Podobnie jest z dodatkowymi lampami, przymocowanymi do maski. Wszystko po to, by w trakcie nocy polarnej i totalnej ciemności móc dostrzec na drodze renifery w oddali. Okolica wydaje się być już w głębokim uśpieniu, choć wcale nie jest tak późno. Może to dlatego, że ludzie nie mają po co wychodzić? Może jeżeli już gdzieś są poza domem, to w mieście? Pomyślałem, że sprawdzę to później, idąc do centrum. 

Polowanie na zorzę polarną

Na mojej drodze mijam mały sklep. Gdy jest ciemno i nie widać dokładnie budynków i napisów, okolica niskich drewnianych domów przypomina trochę obrazy z amerykańskich filmów. Mały sklep ze wszystkim możliwym, choć pewnie niekonkurencyjny z Kiwi i Rema1000, dodaje klimatu, podobnie jak fakt, że w środku jest może jeden kupujący. We wszystkich mijanych domach świeci się światło. Przez ogromne okna bez zasłon widać, co robią jego mieszkańcy. Ktoś ogląda mecz, choć nie widzę żadnych szczegółów. Podobno tego wieczora gra Polska. Nie wiem, jaki jest wynik, na pewno dowiem się później na każdym z możliwych portali, których nagłówki będą mówić tylko o tym. W moim pojedynku jest dziś jeden do zera dla zorzy polarnej, która sprytnie się przede mną chowa. Idąc zahaczam o dzielnicę (a jakże inaczej) "szklanych domów" mijając między innymi ten, w którego wnętrzu byłem wcześniej. Wieczór znów gra na korzyść tej okolicy. Nie mogę się powstrzymać przed kilkoma zdjęciami, choć wciąż na niebie nie ma nic ciekawego.
Polowanie na zorzę polarną
Tak ciemno jest zaledwie kilka kroków od mojego akademika. 30 sekund (przy niestety ISO 200- mój błąd) naświetlania dało taki efekt.
Choć na dworze jest zimno, około 0 st. C, decyduję się jeszcze zajść do miasta. Ulice są jeszcze bardziej puste, niż w niedzielę. W City Scene odbywa się koncert, na który na pewno przyszło kilkudziesięciu, jak nie kilkuset widzów. W barach widać pojedyncze zajęte stoliki. Również w drogiej i wystawnej restauracji Du Verden siedzi kilka osób, racząc się tamtejszymi daniami. Jest już grubo po 22, a moim ostatnim celem jest katedra. 
Polowanie na zorzę polarną
Tego dnia nie będzie zorzy polarnej. Wracam do akademika.
W czwartek nie pojawiło się nic. Najwyraźniej pora była nieodpowiednia. Wracam więc w to samo miejsce w piątek. Tym razem jestem dużo wcześniej, kilkanaście minut po 19. Ponownie jest mroźno. W oddali widać już pierwsze nieśmiałe przebłyski zorzy. Powoli kończy pracę przykościelna świetlica dla młodzieży, w której opiekunem jest mój sąsiad. W tym miejscu, od 14 do 19:30, każdy do 19 roku życia może przyjść i spędzić czas z rówieśnikami. Do dyspozycji są: bilard, piłkarzyki, instrumenty muzyczne, dwie konsole PlayStation z olbrzymią liczbą gier i lodówka wypełniona jedzeniem i piciem. Korzystanie ze wszystkiego oczywiście nic nie kosztuje. Dzięki temu młodzi ludzie mogą choć na chwilę oderwać się od codziennych zajęć, bez znaczenia czy jest to nauka, czy siedzenie na fejsie. Z tego, co wiem, frekwencja na świetlicy bywa różna. W szkolne dni, w ciągu całego czasu pracy świetlicy, pojawia się tam 30- 40 osób. Jednak w trakcie ferii jesiennych, które trwały na przestrzeni tego tygodnia, chętnych było już znacznie mniej. Zastanawiam się, jak to by było z takim czymś w Polsce. Pamiętam, że kiedyś funkcjonowała świetlica w budynku dworca kolejowego w Jeleniej Górze. Mieli tam nawet kółko modelarskie. Przyszły jednak inne czasy i świetlicę zlikwidowano, tworząc jakże słynny Orient Express. Niestety, otoczenie trzeba było dostosować do "potrzeb" młodzieży, a tymi najwidoczniej było najebanie się, zamiast zrobienia czegoś kreatywnego. Użycie tu jakiegokolwiek eufemizmu po pierwsze nie wyraża tego, co zwykle się tam dzieje, jak i zwyczajnie nie pasuje. Co miałem napisać? "Upija się"? Upić to się może pan Stanisław na imprezie integracyjnej, ale nie gimnazjaliści w Oriencie. Za daleko odjechałem od tematu tym całym Expressem. Z tych myśli na szczęście wybija mnie zorza polarna, która poważnie nadchodzi nad upatrzone miejsce. Czas na zdjęcia!

Polowanie na zorzę polarną
Taki znak z odległościami do różnych stolic stoi sobie pod hotelem Scandic. Ale że Warszawa jest napisana z błędem, to karygodne.
Polowanie na zorzę polarną
Przedstawienie czas zacząć.
Polowanie na zorzę polarną

Polowanie na zorzę polarną
Rzut oka na tyły katedry. Tam też jest ciekawie.
Polowanie na zorzę polarną
Nordlyskatedralen wreszcie zasłużyła na swoją nazwę.
Gdy po godzinie 20 jest już praktycznie po wszystkim, a ja zamarzam na kość, wracam do akademika. Coś mi jednak podpowiedziało, by pójść na chwilę w stronę uniwersytetu. Jak się okazało, była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Wieczorne przedstawienie przewidziało bowiem niesamowity i kolorowy epilog.
Polowanie na zorzę polarną
Zawsze mnie zastanawia, co dokładnie przedstawia ta rzeźba. Jakieś sugestie?
Polowanie na zorzę polarną
Rzut oka na zorzę polarną nad budynkiem uniwersytetu.
Polowanie na zorzę polarną
Na tym zdjęciu widać największą wadę prób uchwycenia zorzy polarnej. Poza przybrudzonym obiektywem jest to ruch, który całkowicie rozmywa się na obrazie. W tamtym momencie światła tańczyły na niebie, zmieniając kolory i wirując co jakiś czas. Tu tego oczywiście nie widać, poza widocznym śladem.
Spacerując po Alcie i robiąc zdjęcia czuję się naprawdę bezpieczny. Choć wokoło nie było żadnych ludzi (szczególnie w czwartek), trudno jest mi twierdzić cokolwiek innego. Nie muszę patrzeć właściwie gdzie idę, bo w sumie wszędzie jest tak samo spokojnie. To nawet trochę dziwne uczucie, zwłaszcza że pochodzę z kraju, w którym trzeba wybrać odpowiednią stronę ulicy, by nie wpaść na grupę dresów chcących "obić jakichś leszczy, bo nuda". A skoro już chcę przechodzić przez pasy, to tu w Norwegii jak tylko znajdę się w pobliżu przejścia dla pieszych, od razu wszyscy kierowcy zatrzymują samochody, by umożliwić mi przeprawę. Tutejsze bezpieczeństwo bardzo mi odpowiada, ale z drugiej strony gdzieś z tyłu uwiera, jak niechciana metka w swetrze. Bo skąd mam wiedzieć, gdzie jest granica, przy której ktoś nie zacznie mi się podejrzliwie przyglądać. Człowiek z aparatem, tak w nocy, spaceruje pomiędzy domami? A co on chce tu robić, po co i w ogóle czemu teraz? Już widzę oczami wyobraźni ten moment, w którym policja zatrzymuje się obok mnie i nakazuje: "Proszę otworzyć neseser, proszę nam podać swój pesel". Z drugiej strony, gdybym sam stanął obok siebie i popatrzył na tego kogoś z aparatem, też trochę bym się zdziwił. W każdym razie (i mam nadzieję, że się nie mylę) trzeba mieć ogromnego pecha, żeby w okolicy szklanych domów stało się coś złego. Owszem, w mieście, gdzie leje się alkohol, a zwłaszcza w sobotę, zdarzają się nawet bójki. Policja, by dmuchać na zimne, zwykle odwiedza kluby i sprawdza, czy wszystko jest w porządku. Wciąż jednak każdemu przypadkowi i tak nie da się zapobiec. Poza takimi sytuacjami jest bardzo spokojnie, stąd jedynym problemem w trakcie nocnego spaceru jest zimno, które powoli przedostaje się nawet przez grubą kurtkę. A to przecież dopiero październik...

Zima idzie do Alty

"Idzie zimno, chytro z lodem
Kurze łapki chowa w kieszeń
Bez niespodzianek, fajerwerków
Kieszeń pełna ludożerców"

Idzie zima. Dzienna temperatura przestała przekraczać 5 st. C. Wciąż nie mogę się nadziwić, że pogoda w Alcie tak szybko się zmienia. We wrześniu miałem przekrój trzech polskich miesięcy jesiennych: od prawdziwie ciepłego końca lata, przez złoty październik, aż do smutnego listopada. Czekam więc na grudzień w październiku, który powinien trwać aż do maja. W prognozie pogody co jakiś czas pojawiają się nieśmiałe zapowiedzi opadów śniegu, który już przyprószył wyższe okoliczne szczyty. Na ulicach powoli zaczyna panować charakterystyczny dźwięk opon z kolcami, których używanie jest zalecane w tym regionie od 15 października do 1 maja. Wszystkie znaki zapowiadają więc przyjście prawdziwej zimy, a wraz z nią możliwości biegania na nartach. Aż dziwnie wygląda perspektywa rozpoczęcia sezonu tak wcześnie, choć jednocześnie bardzo kusi. W końcu lepsze to, niż ostatnie deszczowo- zimne dni. Na szczęście weekend był w miarę znośny, a zasada o korzystaniu z ostatnich promieni słońca wyciągnęła mnie w niedzielę na krótki spacer po Alcie.
"Kristian Birkeland (1867 - 1917) fizyk, który rozwiązał zagadkę zorzy polarnej".
Powietrze było zupełnie jak w Polsce w czasie późnego listopada lub grudnia. Choć nie miałem pod ręką termometru, to odczuwalna temperatura wahała się z pewnością w okolicach 4 st. C. Słońce co pewien czas wychodziło zza niewielkich chmur. Natomiast puste ulice Alty zdawały się być jakby zmęczone tym, co działo się sobotniej imprezowej nocy. Jednocześnie życie na nich panujące, a raczej jego brak, odsłaniało kolejne oblicze miasta. Z katedry zorzy polarnej (Nordlyskatedralen) wychodzili elegancko ubrani Norwegowie. Przed momentem zakończyła się tam msza. Choć nie są to tak liczne tłumy, jakie widuje się w Polsce, nie można powiedzieć, że Norwegia jest krajem ludzi zupełnie niewierzących. Większość stanowią tu protestanci, którzy w każdą niedzielę gromadzą się w katedrze.

Nordlyskatedralen od strony wejścia głównego.
Nordlyskatedralen raz jeszcze, tym razem od strony popiersia Birkelanda.
Wystarczy oddalić się nieco od centrum, by trafić między "szklane domy". W takich leniwych niedzielnych okolicznościach najlepiej chodzi się właśnie po tych dzielnicach. Wtedy nie widać w nich tego, co wcześniej tak bardzo przyciągało. Tym razem przysypane żółtymi liśćmi podwórka wyglądają trochę zaniedbanie. Gdzieniegdzie miniaturowe płoty lub uginające się siatki wyznaczają przestrzeń ogrodu, który i tak jest w zasadzie tylko trawnikiem. Reszta oznacza swoją przestrzeń roślinnością albo dekoracjami, na przykład w postaci drewnianej werandy. Wszystkie z nich nie opierają się jesieni, przykryte przez cienką warstwę brązowych liści.
Blok mieszkalny po norwesku. W okolicy jest kilka podobnych apartamentowców, które wyglądają jeszcze lepiej od tego egzemplarza.
Dopiero przy obróbce tego zdjęcia zauważyłem, że tak naprawdę zaprzecza temu, co pisałem powyżej. Na przykład drzewa i krzewy jeszcze trochę zielone.
Typowe podwórka. W tle część morza i pokryte śniegiem szczyty.
Niedaleko jest również niewielki cmentarz. Tu zdecydowanie widać praktyczność i estetykę. W dodatku jesienna aura dodaje uroku. Podobnie jest u nas, gdy przychodzi Wszystkich Świętych. Na cmentarzu stoi niewielka kaplica. Nie wiem, jakie tym razem jest to wyznanie, lecz jej wygląd, tak bardzo różny od nowoczesnej katedry w centrum, doskonale komponuje się z okolicą.

Przyjść tu w Halloween w nocy, to by było coś. Choć i nawet bez tego gołe drzewa dodają klimatu.
Podczas gdy tak spaceruję po Alcie, patrzę na domy i nie spotykam na swojej drodze praktycznie nikogo, uświadamiam sobie, że przecież w Polsce zaczął się dopiero rok akademicki. Kiedy Wrocław i PWr zapełniają się tysiącami studentów, z moimi znajomymi na czele, tu życie toczy się tak samo spokojnie, jak przed tygodniem. A może nawet jeszcze spokojniej. W dodatku im będzie ciemniej, tym tempo będzie zwalniać jeszcze bardziej. I choć do rozpoczęcia Pucharu Świata w biathlonie i biegach narciarskich pozostało jeszcze trochę czasu, to mimowolnie, wraz z chwilą spadania liści na trasę ostatniego kolarskiego klasyka Il Lombardia, gdzieś w głowie budzi się chęć zobaczenia zmagań Bjørndalena i reszty. Takie już są uroki Północy, które szybko przypominają o zimie. W końcu tego chciałem i o tym marzyłem. To właśnie tu sporty zimowe rozkwitają i dają szansę młodym talentom na zostanie drugą Therese Johaug. Z ciekawości postanowiłem się więc dowiedzieć, ile kosztuje przynależność do jednego z klubów narciarstwa biegowego w Alcie. Otóż, w cenę 3000 NOK (około 1500 zł) zawartych jest 26 treningów grupowych, 2 tygodniowe szkolenia, wyścig sprawdzający, testy w laboratorium UiT, opieka trenera i własny program treningowy. W to wchodzi również posiadanie nart klubowych i odzieży. Czy to drogo? Jak na takie zaplecze raczej nie, biorąc pod uwagę, że w Polsce za podobny serwis trzeba by było zapłacić zapewne zbliżoną, jeśli nie wyższą cenę. Klub organizuje również zgrupowania wyjazdowe, zwykle odbywające się w weekendy. Udział w nich kosztuje zwykle 1000 NOK, jeżeli oczywiście jest się już jednym z członków. System jest więc całkiem przemyślany. Używa się w pełni tego, co ma się pod ręką: centrum testowego na uniwersytecie, tras wokół miasta i mnóstwa innych rzeczy. Niczego nie brakuje. Gdyby tak wprowadzić podobny system szkolenia dla juniorów w nawet małych klubach w Polsce, wystarczyłoby to do zrównania się z Norwegami. Oczywiście do tego potrzeba też chęci i jednak całej masy pieniędzy. Nie każdy klub stać na zakup dobrego sprzętu dla zawodników. Nie każdy zawodnik może sobie pozwolić na pokrywanie wszystkich kosztów samemu i tak koło się zamyka. Zresztą, o czym ja mówię, skoro na Polanie Jakuszyckiej planuje się wybudować boisko do piłki nożnej, zamiast przeznaczyć więcej miejsca na trasy. Tak właśnie miałoby wyglądać nowoczesne centrum narciarstwa biegowego według wizualizacji inwestycji, czego moja głowa nie potrafi pojąć już od kilku dni. Nie mam pojęcia, czym się kierowano przygotowując ten projekt, ale na pewno nie rozsądkiem. Przecież równie dobrze te same pieniądze można by było przeznaczyć na przykład na złote toalety w ośrodku i zaryzykuję stwierdzenie, że wciąż byłby to pożyteczniejszy wydatek. W tym (nie w złotej toalecie) tkwi powód, dla którego Ole Einar Bjørndalen ma swoją własną ciężarówkę w roli centrum treningowego, a my tysiące intencji, z których ostatecznie nie wynika nic dobrego. Po prostu zajmują się tym nieodpowiedni ludzie. Dlatego też mam wrażenie, że to właśnie w Alcie muszę szukać miejsca do uczenia się i pracowania przy sporcie, zamiast robić to samo w Polsce. Całe szczęście, że przynajmniej Jamrozowa Polana, której odpowiednikiem jest tu Kaiskuru, nie ma zamiaru zmienić profesji na piłkarską. A tak na marginesie, chcecie zobaczyć ciężarówkę Króla Biathlonu? Wygląda imponująco, choć najprawdopodobniej nie ma złotych toalet. Reportaż do obejrzenia tu.