"I ucicha wiatr, i milknie sowa,
Gdy nadchodzi pora księżycowa."
Na pętlę u podnóża góry Komsa wybieram się innego dnia o nieco późniejszej porze, z księżycem oświetlającym wieczorną okolicę. Temperatura nadal tak samo uwiera- jest nieco cieplej niż graniczne -20 st. C, choć nadal nieprzyjemnie. Narty zakładam tuż za drugim rondem przy głównej drodze w kierunku lotniska. Trasa jest oświetlona podobnie jak Sandfallet. Pojedyncze latarnie w odstępie kilkudziesięciu metrów dają wystarczającą widoczność. Wchodzę więc na świeżo przygotowany śnieg, noszący jeszcze piękne karbowane znaki działania ratraka. Od razu widać, że w tych okolicach trzeba przygotować się na więcej wrażeń, niż miało to miejsce poprzedniego razu. Dynamiczne podbiegi i zjazdy, dodatkowo uzupełniane momentami ciemności na zakrętach, przysparzają nawet nieco problemów. Wijąca się po wzgórzach jedna długa pętla ma, jak się okazało, około 5 km. Po kilku pierwszych zakrętach i podbiegach znalazłem się na najwyższym jej punkcie. Spoglądając na miasto, a w zasadzie jego zachodnią część, widzę coś, czego jeszcze nigdy nie miałem okazji doświadczyć podczas biegania na nartach. Setki świateł zdaje się pulsować w rytm mojego nieco podwyższonego już tętna, rysując ścieżkę aż do samych konturów groźnie wyglądających gór. Gdzieś tam na horyzoncie, w ciemności kryje się najwyższy ze szczytów gminy Alta- Haldde toppen (1149 m.n.p.m.). Zapewne z niego da się już zobaczyć słońce za dnia. Z perspektywy Alty jego względna wysokość równa się bezwzględnej. Dla porównania, Śnieżka względem centrum Jeleniej Góry ma około 1250 m, zatem dla siebie mogę nazwać Haldde jej imieniem. Gdy biegnę dalej, na niebie zaczyna majaczyć nieśmiało zorza polarna. Dziś trudno mi ją odróżnić od małych chmur podświetlonych światłem księżyca. Na zupełnie ciemnych odcinkach, które jak na ironię przypadają na najszybszych zjazdach, upewniam się jednak, że rzeczywiście jest to światło formujące na niebie widoczny, zielonkawy szlak. Tym samym ziściło się jedno z pomniejszych marzeń związanych z tym miejscem. Choć kosztuje ono tego dnia niemal odmrożeniem rąk, to wreszcie biegnę na nartach pod zorzą polarną w Alcie, na północy Norwegii, na moich Premio 9. Zupełnie jakby to było jakąś wymyśloną historią istniejącą tylko w mojej głowie. Teraz staje się to prawdą, która jednak nie zostaje zachowana na pamięci jakiegokolwiek urządzenia. Wiele bym dał, aby można było uwiecznić akurat ten moment na jakimś małym, przenośnym dysku w mojej kieszeni. Nie ma jednak jak zabrać ze sobą aparatu na narty, a o telefonie nawet nie myślę. Tym razem zostaje mi tylko własna pamięć. Chwilę po tym, jak zorza znikła, pokonuję kolejne zakręcone kilometry pętli. Pode mną wciąż znajduje się ten sam, idealnie zmrożony i ubity śnieg, o czym informuje znajomy dźwięk kijów przy każdym odepchnięciu. Po raz kolejny trudno mi uwierzyć, że to mnie pierwszemu przychodzi zostawiać ślady na tej ścieżce. Jest przecież już po zmroku, mniej więcej godzina 17. Jestem już blisko końca pętli, bo właśnie mijam domy mieszkalne i akademik Komsa. Gdybym mieszkał w którymś z tych miejsc, zapewne każdą wolną chwilę pożytkowałbym szybkim wyjściem na trasę. W końcu dzieliłaby mnie od niej ledwie minuta drogi. Na jednym ze zjazdów mijam trochę więcej małych, ośnieżonych drzew. Daleko im co prawda do widoków, które ostatnio można obserwować w Jakuszycach, ale przypominają mi o tym, że również w Polsce zapanowała prawdziwa zima. Tu jest ona jednak starsza o kilka dobrych tygodni. Całe szczęście, że nadmorski wiatr nie zdążył jeszcze zburzyć atmosfery, strącając białe czapy z gałęzi. Na trasie śnieg jest dość specyficzny i wbrew pozorom narty nie chcą ślizgać się tak idealnie w bardzo mroźnych temperaturach. Ich tarcie o podłoże nie generuje wystarczająco dużo mikroskopijnych kropelek wody, które niosłyby je przez kolejne kilometry. Moje jednak na dziś się kończą. Zdejmuję narty w tym samym miejscu, w którym zaczynałem i wracam do akademika. W drodze powrotnej z całych sił staram się zapamiętać każdy metr trasy, aby go tu opisać. Bez zdjęć, bo na to przyjdzie jeszcze czas, zanim "mój ostatni koncert dam w tej sali".
P.S.: Dziś (27 stycznia) Ole Einar Bjørndalen kończy 42 lata. Można śmiało powiedzieć, że w pewnej części to jego legenda zaprowadziła mnie na Północ. Oby trwała jak najdłużej!