Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Koniec

Rok 2016 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś zakończenia i nadzwyczajne zdarzenia. Ja też zawsze powtarzałem, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak było z pobytem w Alcie, działalnością The Very Polish Cut Outs i Ptaków. Ten rok już teraz odznaczył się pasmem zakończeń czegoś, co warto będzie pamiętać. Dorzucę więc swoje skromne kilka groszy do tych pożegnań, bo w takim gronie aż miło odchodzić. Ten post będzie ostatnim na blogu o nazwie Północny Punkt Widzenia. Nie zmienię jednak nazwy na Południowy, czy cokolwiek podobnego. Teraz przychodzi czas na nowe wyzwania, którym nie będzie już po drodze z tym miejscem. Historie zostały napisane, przeczytane i za to dziękuję wszystkim, którzy na przestrzeni tych długich lat odwiedzili to miejsce chociaż raz. Oczywiście nadal będzie można tu wpadać, choć nic nowego się tu już nie pojawi.

Ale spokojnie, nie ma powodów do smutku. Zobaczcie, ile razem zrobiliśmy. 230 napisanych tekstów, niektóre lepsze, inne gorsze. Z czasem wszystko się zmieniało, w tym również wygląd strony. Poza tym, kto by pomyślał 1 kwietnia 2013 roku, że za trzy lata teksty będą pisane z jakiegoś końca świata na północy Norwegii? Sam tego nawet nie planowałem, a wszystko jakoś tak się ułożyło, że spełniłem swoje marzenia i mogłem Wam wszystkim o nich opowiedzieć. A co najważniejsze, czerpałem z tego pisania ogromną frajdę, od pierwszego do ostatniego tekstu. Za to wielkie dzięki raz jeszcze, że napędzaliście tę radość przez czytanie.

Pobyt w Alcie pozostawił za sobą wiele tekstów, dotykających tematów, do których nigdy bym się nie zbliżył nie będąc w tym miejscu. Tego typu życie, które wiodłem na północy, jest rzeczywiście nie do podrobienia. Wszystko tam przeżywa się silniej, czerpie się z tego więcej, ale to pewnie przez tą "inność", którą trudno ogarnąć. Tam nawet codzienność była wyzwaniem i chyba widać to w tych niektórych tekstach, szczególnie ryjących banię czytelnika. Dlatego zostawmy już metafory, drugie, a nawet trzecie dna, poukrywane gdzieś tam w każdym pojedynczym słowie i zróbmy coś prostego. Choćby specjalnie tylko na ten ostatni raz. A tak się składa, że to da się zrobić. Tak więc po raz ostatni stawiam kropkę w poście i zapraszam (po raz pierwszy i ostatni) na krótki film z północy. Do zobaczenia gdzieś na świecie!


Krótka rozmowa o życiu

"Niech przyśnią się wakacje, co wiecznie będą trwać.
Leżysz w samym słońcu, mam dwanaście lat."

Pierwszy dzień nocy polarnej (zestawienie wyrazów trafne jak Jeleniogórska Kolej Aglomeracyjna), srebrny samochód przebija się przez pełne śniegu drogi Finnmarku. Wybierając się do Finlandii pożegnaliśmy wtedy słońce. Na naszej drodze powrotnej jest już więc całkiem ciemno i spokojnie, choć koleżanka Finka z krwią kierowcy rajdowego jedzie dość szybko jak na te warunki, przecinając nieskończony mrok. W tle leci jedna z piosenek znanej Susanne Sundfør, która swoim charakterystycznym głosem wwierca się w głowę, w której kwitło pytanie, czy ucieczka od problemów może być jednocześnie pogonią za szczęściem. Obraz tak odległy pojawił się w pamięci ostatnio zupełnie niezapowiedziany. Senny koszmar, czy nostalgia? Trudno stwierdzić.

Nie tęsknię za Altą, dziś jest to co najwyżej relacja podobna do syndromu Sztokholmskiego. Ten rok nauczył mnie wiele, zostawiając po sobie lekcję życia, jakiej nigdzie indziej nie mógłbym doświadczyć. Nadal z niej korzystam i pamiętając o skomplikowanej codzienności na północy inaczej traktuję to, co zastałem po powrocie. "Nie masz poczucia, że oczekiwania związane z powrotem były zbyt wyidealizowane i wszystko rozczarowało?"- ktoś mógłby zapytać. Rzeczywiście, patrząc tak zwanym trzeźwym okiem, zamiana spokojnej perspektywy życia w Norwegii na niepewność jutra w Polsce, to krok samobójczy. Z tym, że o ile czytacie tego bloga dostatecznie długo, by zrozumieć, że nie jestem w pełni normalny, nie powinno Was już nic dziwić. Trochę mnie tu nie było, fakt, ale trzeba było odpocząć i nabrać siły, by wrócić nawet w najmniej spodziewanym momencie. O ile w ogóle jest do czegoś tu wracać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to pasmo niepowodzeń. Naturalnym stanem człowieka jest dążenie do czegoś lepszego, ciągłe poszukiwania odpowiedniego miejsca/czasu/ludzi/pracy, ogólnie czegokolwiek, bo z dumą móc powiedzieć: teraz to żyję jak chciałem. I tak czekasz na to COŚ, jak zwykle wszyscy czekają na wielkie góry podczas Tour de France, upatrując w nich szansy na spektakularne rozstrzygnięcia. Te jednak, zarówno we francuskim wyścigu, jak i w życiu, wcale nie muszą nastąpić, a przynajmniej nie w taki sposób, jakiego oczekujemy. A nawet gdy wszystkie warunki się spełnią, o co każdy tak bardzo się stara, pojawia się zwykle coś, co powoduje zachwianie tego wewnętrznego spełnienia. Może to być najmniejsza rzecz zamieniająca momentalnie wygryw w przgryw. Bo na przykład jeśli masz jakiś drogi samochód, na który wreszcie uzbierałeś i od zawsze chciałeś go mieć w wiadomym celu zrywania asfaltu z drogi oraz spódniczek z dziewczyn, to wszystko zamienia się w koszmar, gdy zauważysz na nim pierwszą rysę. I w taki sposób właśnie wymagania ideału, a w zasadzie sytuacji pełnej harmonii, po raz kolejny się podwyższają, nie tylko za sprawą początków nerwicy natręctw. Wychodzi po prostu na to, że tak naprawdę dążenie do tego celu (w tym przypadku zakupu) dało nam najwięcej frajdy. Proces planowania, snucia fantazji dał nam więcej niż sam cel, po którego osiągnięciu szybko pojawił się następny. Skądś to znamy? No właśnie. Nie chodzi o samą niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, lecz raczej o nasze co najmniej dziwne do tego podejście. Zewsząd atakuje nas sukces, głośny i dający iluzję, że pierwszy rzut od razu musi trafić w sam środek, po czym przynieść tyle a tyle koła. Nie ma miejsca na wycofania ani kalkulacje. A wreszcie wszystko musi wyjść idealnie, niezależnie czy dotyczy to naszej ulubionej dziedziny życia, czy całokształtu. To staje się trudniejsze, gdy pojawia się taka wewnętrzna lub co gorsza zewnętrzna presja posiadania więcej, radzenia sobie lepiej, a już w ogóle perfekcyjnie. W dodatku nigdzie pomocy nie znajdziesz, bo wszędzie ci sami eksperci od wszystkiego i niczego. Tutaj też nie ma co liczyć na poradnik pod tytułem "jak żyć". Więc po co to czytać? Tego nie wiem, ale zapewniam, że warto, bo będą ładne obrazki tam dalej.

Powrót z Norwegii jest taki niepopularny, wydaje się niezrozumiały. Kraj pieniędzy, uśmiechniętych ludzi i wszystkiego innego, czego doświadczyłem na przestrzeni minionego roku, zostawiłem (przynajmniej na razie) za sobą. To tam miało się spełnić marzenie, właśnie na północy wszystko miało stać się jasne i proste. Niestety Alta to nie kraina "Muminków" i ta cała niepewność mi pozostała, burząc jednocześnie fantastyczny, jak mi się wtedy wydawało, plan na przyszłość. Nie wiedząc jeszcze, że bez względu na miejsce, nie wszystko jest idealne. Zawsze znajdzie się przecież coś, co podkopie poczucie wszechobecnego wygrywu. Dawniej mnie to martwiło, dziś też pewnie powinienem załamywać ręce nad dalszymi planami, ale tego już mam dość. Bo nie ma czasu do stracenia, ale nie dlatego, że przyszłość czeka, ale dlatego, że ta teraźniejszość jest warta naszej uwagi. Tak jak mówiłem wcześniej, przez zbyt namiętne wpatrywanie się w wielkie przyszłościowe plany, można zgubić teraźniejszość bardzo łatwo. A przecież wystarczy tylko rzadziej używać zwrotu "byle by do..." i żyć tak zwaną chwilą (cukier spływający po tym zdaniu aż mnie gryzie w zęby). I nie ma co zarzucać, że to nierozsądne, bo jest subtelna różnica pomiędzy zwykłym zadowoleniem a hedonizmem. Ja tego tłumaczyć nie będę, są od tego inni. Po prostu, jak ktoś jeszcze nie załapał, zapytajcie siebie, kiedy ostatnio coś przyniosło Wam poczucie niczym nie skrępowanego szczęścia lub zwyczajnej radości. I nie mówcie, że do tego trzeba wiele. Może to być cokolwiek, nawet zmiana języka na fejsie na ślōnskŏ gŏdka. Przaja tymu!

Zamek Corvinilor w Hunedoarze (Rumunia). Oto pierwszy z obiecanych ładnych obrazków. Nie spełnia oczekiwań? Dalej będzie jeszcze lepiej.
To wyjaśnię później...
Sighisoara i jej stare miasto.
Wspominałem wcześniej o odpoczynku. Wziąłem sobie wolne nie tylko od pisania oraz internetów. Potrzeba było przede wszystkim kontrastu dla nieco chłodnego norweskiego klimatu, jak i polskiej zmiennej aury. Nie mogło jednak zabraknąć tak lubianego elementu wyzwania. Zatem w lipcu wybraliśmy się do Rumunii na poszukiwanie czegoś zupełnie innego niż w zeszłorocznej podróży do Norwegii. Podobnie jak wtedy całość została pokonana samochodem, lecz tym razem z jego okien wypatrywałem raczej koni i osłów w miejsce reniferów i łosi. Kraj tak odmienny okazał się być strzałem w dziesiątkę pod względem rzeczy koniecznych do zwiedzenia. Od Timisoary po Braszów co chwila pojawiało się coś, co przyciągało wzrok, a wraz z nim obiektyw aparatu. W dodatku piękne pensjonaty gdzieś na uboczu przybliżyły pojęcie rumuńskiej gościnności oraz prawdziwego spokoju, którego od dawna nie zaznałem. Nie przedłużając, czas na zdjęcia.

Densus.
A to już okolice najpiękniejszej drogi w Europie.
Transfagarasan, czyli wspomniana piękna droga.
A może szczęście przynosi odnalezienie swojej roli w życiu, znalezienie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i już na zawsze robienie tego, czego najbardziej się chce? Pytanie tylko, skąd wiadomo, że dane zajęcie jest na pewno TYM. Niektórym odpowiedź przychodzi wręcz za łatwo, a inni mają z tym większe problemy. Zwłaszcza gdy ktoś, podobnie do mnie, chce najbardziej tego, czego mieć nie może. Coś, co w danej chwili jest niemożliwe, zwykle staje się celem, do którego uparcie bym dążył, choćby to miałby być własny upadek. Można jednak zgadywać, że po osiągnięciu tego "niemożliwego" wszystko się uspokaja? Otóż nic bardziej mylnego, zastana sytuacja już tak nie kusi, może czasem nie odpowiada oczekiwaniom opisanym powyżej, a najczęściej już na horyzoncie maluje się coś innego, co wydaje się tym razem jeszcze bardziej nienormalne, sprzeczne z logiką i tym samym cholernie kuszące. To jeszcze i tak jest lepsze od sytuacji, gdy generalnie nie chce się robić nic, ale tak ekstremalnych przypadków nie bierzmy pod uwagę. Nie zawsze jednak, mimo szczerych chęci, udaje się żyć z czegoś, co lubi się robić. I to jest powód, dla którego zakładamy popularne tak maski. Gąbrowiczowe gęby są więc ponadczasowe. Nie tylko na północy ludzie grają swoje role, tu także znajdzie się coś podobnego: od samotnej matki, dla której codzienne mycie włosów jest pojęciem nieznanym, aż po korpoczłowieka, który dziesiątą już kawą i sushi rozpoczyna spotkanie biznesowe na szczeblu wyższym niż przyjazd papieża do Polski. I te wszystkie gęby chcą już zostać zamienione na twarz, bo w głębi też gonią za tym prostym, niczym niezmąconym szczęściem, które znają tylko z dzieciństwa. Bo wtedy wszystko było w porządku, a teraz to podobno nic nie jest. Nikt nie wie, jakiego życia chciałby tak naprawdę dla siebie. Czasem wygrywa opcja najwygodniejsza, najbardziej opłacalna, a przede wszystkim przeczucie, że cudów nie ma. A to przecież tak bardzo kontrastuje z tą kulturą sukcesu. Ucieczka ze skrajności w skrajność to chyba nasza specjalizacja. Ale to też wynika z przypisywania do słowa "sukces" konkretnej kwoty lub liczby obserwujących. Nie ma nic pomiędzy.

Po jednej stronie chmury, po drugiej słońce. To znów Transfagarasan.

Braszów wieczorem.
Wyrwany ze snu obudziłem się znowu w jednym z tych najpiękniejszych miejsc na ziemi, a nadchodzący dzień miał być tym kolejnym najlepszym w życiu. Z oddali słychać było dzwony miejscowego kościoła, które na chwile zmąciły poranną ciszę, zapowiadając kolejną godzinę upalnego dnia. Może dziś przyjdzie mi usłyszeć, jak brzmi Parco Degli Acquedotti w Rzymie, przetańczyć całą noc na patio do grania Ptaków, a może przejechać się najpiękniejszą drogą Europy, czyli rumuńską Transfagarasan. Wybór należy do mnie. I nie zastanawiam się, czy warto. Też nie robię kalkulacji, bo pomaga mi w tym myśl, że to się może nie powtórzyć za rok, czy lat dwadzieścia pięć oraz że mam prawie wszystko, czego brakowało mi na północy. Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest pasmem niepowodzeń. Ten ktoś był idiotą.