Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą EHS. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą EHS. Pokaż wszystkie posty

Takk, Ole Einar!

Marzec. Na pulpicie mojego komputera znajduje się ta sama tapeta, jak każdego roku o tej porze. To stare jak mój biathlonowy świat zdjęcie przedstawiające trzech wielkich konkurentów dawnych czasów. W środku stoi Sven Fischer, po jego lewej Ole Einar Bjørndalen, a po prawej Raphael Poiree. Zachodzące słońce oświetla ich uśmiechnięte twarze, dając wrażenie jakby to wiosna towarzyszyła zakończeniu sezonu na wzgórzu Holmenkollen. Od zawsze ten obrazek kojarzył mi się właśnie w ten sposób, tymczasem okazało się, że były to grudniowe zawody Pucharu Świata rozpoczynające dopiero zimę na dobre. W każdym razie bohaterowie zdjęcia wyglądają dość młodo. Za kilka lat od tego momentu karierę zakończy Francuz. Kto by nie pamiętał jego ostatniego biegu? Sezon 2006/2007, Oslo i bieg ze startu wspólnego. Trójka ze wspomnianego zdjęcia dobiega razem do ostatnich metrów starego stadionu Holmenkollen. Ostatecznie wygrywa Bjørndalen o kilka milimetrów przed swoim wielkim rywalem- Raphaelem Poiree. Norweg zapisuje tym samym kolejne zwycięstwo w swojej bogatej już kolekcji, a Francuz kończy karierę czując gorzki smak przegranej o włos w swoim ostatnim biegu, w co jeszcze długo nie może uwierzyć. Nie pojedzie już do Khanty- Mansiyska by zamknąć sezon. Tak zrobi Sven Fischer, zostawiając po tym już tylko OEB na polu walki. Przyjdą nowi, aby mierzyć się z Królem, który wypełni jeszcze złotymi literami kilka pięknych kart historii biathlonu. Aż w końcu nastąpi ten dzień- 13 marca 2016 roku. Znów bieg ze startu wspólnego, znów Oslo, z tym że 9 lat od ostatniego starcia trzech mistrzów.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Wielcy mistrzowie 2004: Raphael Poiree, Sven Fischer, Ole Einar Bjoerndalen
12 grudnia 2004 roku. Sven Fischer jako zwycięzca biegu pościgowego. Raphael Poiree zajął wówczas drugie miejsce, zaś Ole Einar Bjørndalen stanął na najniższym stopniu podium. Fot.: Thea Liberg
Tego dnia dwaj pozostali mistrzowie są zupełnie inni. Jeden to zdobywca czterech złotych medali w Oslo- Martin Fourcade, zaś drugi to Johannes Thingnes Bø, który po trzech czwartych miejscach ma ogromną motywację do wejścia na podium. Znów wszystko rozstrzyga się na ostatniej rundzie biegowej, która w wykonaniu 22- letniego Norwega jest wprost niesamowita. Gdy odrobił stratę 7 sekund do Francuza, stało się jasne, że będzie atakował po złoto na najważniejszym, ostatnim podbiegu na stadionie, zwanym górką Northuga. Tuż za nimi biegnie Bjørndalen i wydawać by się mogło, że Ole Einar będzie tylko przyglądał się walce o Mistrzostwo Świata, zupełnie jak Emil Hegle Svendsen, który aż zatrzymał się na trasie, by obejrzeć końcówkę. Tymczasem dzięki świetnie przygotowanym nartom niemal złapał głównych zainteresowanych na ostatniej prostej. To jest jednak wszystko i na mecie oglądam już nowego mistrza świata- młodego Bø, pokonującego dominatora Fourcade ku uciesze kibiców. Brązowy medal, który zdobył OEB jest tak cenny jak jeden ze złotych wywalczonych za dawnych lat.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Trzej mistrzowie 2016: Martin Fourcade, Johannes Thingnes Boe, Ole Einar Bjoerndalen
Oslo, marzec 12 lat później. Ole Einar Bjørndalen znów staje na najniższym stopniu podium, które jednocześnie oznacza zdobycie 44. medalu Mistrzostw Świata przez Króla Biathlonu. Nowym mistrzem zostaje Johannes Thingnes Bø, który w momencie wykonania poprzedniego zdjęcia miał zaledwie 10 lat. Srebro przypada Martinowi Fourcade- dominatorowi wszelkich zawodów biathlonowych ostatniego czasu.
Tym biegiem Król w pięknym stylu żegna wzgórze Holmenkollen i swoje ostatnie Mistrzostwa Świata zgodnie z tym, co założył wcześniej. Nie przewidział jednak, jak wiele wydarzy się na przestrzeni tych dni, po których dziś cały biathlonowy świat zapytał, czy Bjørndalen rzeczywiście ma zamiar kończyć karierę. A jest to pytanie jak najbardziej na miejscu, bo wyniki, jakie osiągnął w Oslo, wcale na to nie wskazują. Gdy po dwóch konkurencjach indywidualnych i dwóch srebrach jego całkowity dorobek wyniósł 42 medale w wieku 42 lat, chyba każdy zaniemówił z wrażenia. Później przyszło jeszcze upragnione złoto na norweskiej ziemi wywalczone w sztafecie. Wraz z Emilem Hegle Svendsenem i braćmi Bø osiągnął to, co dzień wcześniej udało się Norweżkom. Oba te biegi przyniosły chyba najwięcej emocji w całych Mistrzostwach, głównie ze względu na dwa wspaniałe sukcesy gospodarzy. Wszystko to miałem okazję oglądać "od wewnątrz" i była to ogromna przyjemność. Norwegowie naprawdę kochają biathlon i swoją reprezentację, o czym świadczyły tłumy, które każdego dnia wypełniały Plac Uniwersytecki w stolicy, by oglądać ceremonię wręczania medali. Nic dziwnego, że celem całej norweskiej kadry było pokazanie się z jak najlepszej strony przed tymi wszystkimi ludźmi. W dodatku pod względem medialnym wszystko było zorganizowane tak, jak na najważniejszą imprezę przystało. Rozmowy z medalistami w studio, koncerty, transmisje nawet z przestrzeliwania broni przed startem i specjalny program Helt Ramm, który późnym wieczorem kończył każdy dzień Mistrzostw w nieco humorystyczny sposób. (Był tam między innymi łoś, który wybierając odpowiednią przekąskę "wskazywał" zwycięzcę nadchodzących zawodów. Jego typ ani razu się nie sprawdził.) Być tak blisko tej atmosfery choćby w sposób korespondencyjny, za pośrednictwem telewizji NRK, to niesamowite uczucie. W takich chwilach miałem wrażenie, że rzeczywiście coś łączy mnie ze świętującymi gdzieś w Oslo Norwegami. Biathlon, z osobą Bjørndalena na czele sprawił, że podczas oglądania zawodów krzyczałem: "Kom igjen, Ole!", a po wszystkim prawie przyłączałem się do śpiewania "Ja, vi elsker dette landet". Pod kątem ogólnie pojętej atmosfery były to najlepsze Mistrzostwa Świata, jakie przeżyłem. Szkoda, że najprawdopodobniej ostatnie tak dobre.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Złota sztafeta norweska: Emil Hegle Svendsen, Johannes Thingnes Boe, Tarjei Boe, Ole Einar Bjoerndalen.
Złota drużyna: Emil Hegle Svendsen, Johannes Thingnes Bø, Tarjei Bø, Ole Einar Bjørndalen. Na tym obrazku wszyscy są jednakowo młodzi.
Niewątpliwie bez Bjørndalena biathlon straci pewną bardzo ważną część. Przynajmniej dla mnie i dla innych fanów, którzy wręcz wychowali się na legendzie Norwega. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale o nim opowiadałem w swoim liście motywacyjnym o przyjęcie na uczelnię. On znalazł się również w kilku moich pisemnych pracach na zaliczenie zajęć z języka norweskiego. I wreszcie to on stanowił symbol całego mojego dzieciństwa, które teraz najwyraźniej dobiega końca. Skoro nawet Król Biathlonu znajdzie sobie "normalną pracę", to i na mnie przyjdzie czas, by zmienić swój system wartości. Odejdą bezpowrotnie czasy, kiedy warto było urwać się z zajęć na oglądanie biathlonu. Czasem uświadamiałem sobie, że niektóre zawody Pucharu Świata śledziłem tylko po to, by mu kibicować. Bo jego występy oznaczają coś więcej niż tylko kolejną liczbę w imponującej karierze. Każdy bieg i sezon jest potwierdzeniem, że sport jest nie tylko sposobem na zarabianie pieniędzy, ale też piękną ideą z wartościami ważniejszymi niż sława. Jego motywacja do startów jest wciąż tak samo wysoka mimo upływu lat. Nic więc dziwnego, że Ole Einar stanowi dobrego ducha drużyny Norwegii, służąc za wzór dla swoich kolegów, co szczególnie było widać podczas minionych Mistrzostw Świata. To prawdziwy przywódca, który wielokrotnie wskazuje drogę do właściwego treningu. Idealnym tego potwierdzeniem jest cały ten sezon, w którym wielokrotnie Bjørndalen widniał w wynikach jako najwyżej sklasyfikowany Norweg.

A najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że gdyby nie istniał Martin Fourcade, to odchodzący na emeryturę Król Biathlonu byłby niekwestionowaną gwiazdą tych Mistrzostw. Aż trudno to sobie wyobrazić, że po tylu latach wciąż stać go na takie przygotowanie do docelowych zawodów. Widząc 42- letniego Bjørndalena na ceremonii wręczania medali dla norweskiej sztafety mam wrażenie, że nie ma żadnej różnicy wieku pomiędzy członkami tej złotej drużyny. To samo przyznał zresztą Ole Einar mówiąc, że teraz wcale nie czuje tych wszystkich lat i znów jest młody nie tylko duchem, o czym świadczy jego wysoka forma. Aż chciałoby się powiedzieć, że on nigdy nie zostawi biathlonu. Kiedy jednak może przyjść lepszy czas na postawienie kropki w tej pięknej legendzie wielkiego Norwega, jeśli nie teraz? Sam się dziwię, że to piszę, ale odchodząc po tak udanych Mistrzostwach Świata, które każdy zapamięta jeszcze na długo, OEB zakończy karierę na własnych zasadach. Nie zmuszą go do tego słabe wyniki i fakt, że już nie mieści się w kadrze. Z drugiej strony gdyby to samo powiedzieć po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, nie przeżyłbym tak wielu emocji w minionym tygodniu. Nikt nie chce jednak widzieć Bjørndalena w roli tła. On chyba też nie widzi dla siebie takiego miejsca, choć też i nie wyobraża sobie innego życia niż to, które wiódł prze te wszystkie sezony, poświęcając dla biathlonu całe swoje życie. A dziś Król wyjeżdża na swój ostatni zaplanowany etap Pucharu Świata w Khanty- Mansiysku i, jak sam twierdzi, stara się żyć teraźniejszością, nie myśląc o czymś, co będzie później. Dobiega tym samym do mety swojej kariery, zamykając jednocześnie wspaniały rozdział w życiu swoich wielkich fanów. Z Holmenkollen odchodzi wielki, tak samo jak wtedy w 2007 roku i na tym prehistorycznym dla mnie zdjęciu, które już zawsze będzie się pojawiać na pulpicie mojego komputera w marcu, choć od teraz prawdopodobnie wszyscy jego bohaterowie będą na emeryturze. Ja, vi elsker denne idretten...

Słońce na wagę złota

"Z góry na dół i odwrotnie i tak w kółko
Przy oknie biurko, patrzę na obce podwórko"

Zdążyłem się już przyzwyczaić do mojego nowego widoku za oknem. Inaczej jest ze scenerią, w którą ubiera się każdego dnia świat po drugiej jego stronie. Późna zima, która nieprzerwanie trwa na Północy, to w większości piękny czas. Dni stają się dłuższe, dzięki czemu można dłużej czerpać korzyści z dobrych warunków na trasach biegowych. Słońce, które coraz chętniej wychodzi za horyzont, w bezchmurne dni nadaje żółtawych barw otoczeniu. Zupełnie tak, jakby przyjście wiosny było kwestią kilku najbliższych tygodni. Myślenie w ten sposób może być jednak zgubne, zwłaszcza tutaj. Nie dalej jak na wczorajszych zajęciach rozmawialiśmy o tym, jak bardzo lubi się zmieniać pogoda w Finnmarku. Podobno szczególnie w marcu i kwietniu widoczne są nawet dzienne wahania pogody, od śnieżycy, do pięknego słońca. Obecnie jest trochę spokojniej, choć nigdy nie można być pewnym tego, że dzień rozpoczęty z pogodą nie zakończy się szarością i odwrotnie. Dlatego gdy po wyjrzeniu zza zasłon o poranku widzi się piękne, błękitne niebo, a termometr wskazuje kilka stopni mrozu, nie sposób tego nie wykorzystać. To coś, co nazywam idealną zimową pogodą.

Do pełni szczęścia brakuje tylko śnieżnych czap na drzewach, które kilka dni wcześniej zwiał silny wiatr.
O wiele łatwiej wyjść z domu przy takich warunkach. Zwłaszcza, że poprzedni tydzień stał pod znakiem egzaminu i wolnych dni, przeznaczonych na przygotowanie się do niego. Właśnie z tych powodów zamiast ciągłego powtarzania słów, które i tak zadomowiły się w głowie, wybrałem się w towarzystwie studentów z wymiany na długi spacer w kierunku lotniska i dzielnicy Elvebakken.

Trzy najlepsze i najpopularniejsze kolory norweskich domów na jednym zdjęciu. Fargerike.
Zaskakujące, że nie byłem jeszcze w tej okolicy z aparatem. Mieszka tu na przykład pastor, którego odwiedziłem ostatnio. Pamiętam też, jak jesienią przebiegaliśmy tamtędy w trakcie sobotniego treningu. Minęło już tak dużo czasu od tamtych dni, że niektóre domy wydają się mi zupełnie nieznajome. I to w sumie dobrze, bo każda przyjemna nowość w tym mieście jest dla mnie na wagę złota. Nic tak nie buduje jak dobre zdjęcie, ładny widok, czy promienie słońca na twarzy, zwróconej w kierunku zamarzniętej rzeki Alty. Właśnie tak było tamtego dnia.

Rzeka Alta jest zupełnie zamarznięta o tej porze. Pokrywa lodowa jest gruba do tego stopnia, że można po niej przejechać na skuterze śnieżnym, o czym świadczą pozostawione ślady.
Most nad rzeką Altą. Stąd już niedaleko do ośrodka Kaiskuru i dzielnicy Tverrelvdalen, w której zamieszkuje Finn Hågen Krogh.
Widok na zabudowania części Alaouta.
Kolejne dwa dni należały do egzaminu z norweskiego na poziomie drugim. Podobnie jak poprzednio składał się on z części pisemnej i ustnej. O pierwszym z nich niewiele można powiedzieć. Po pierwsze, jeszcze nie znam jego wyników, a po drugie nie powinno być jakichś niespodzianek w tym temacie. Ustny egzamin zawsze jest trudniejszy. Wszystko można zepsuć na własne życzenie nawet, jeśli umie się wszystko perfekcyjnie. Tak więc w piątek czekała mnie pewnego rodzaju próba nerwów. W myślach liczyłem, że może przyjdzie mi coś mówić o sporcie. Przed samym wyjściem oglądałem nawet z ciekawości i dla pewnego rodzaju rozluźnienia norweski dokument o przygotowaniach biathlonistów do tegorocznych Mistrzostw Świata w Oslo. I jakież było moje zdziwienie, gdy egzamin rozpoczął się od pytania zadanego przez mojego nauczyciela: "Biegasz na nartach, prawda? Opowiedz nam coś o tym, czy podobają ci się warunki w Alcie". Od razu przypomniałem sobie, po co tak naprawdę tu przyjechałem, z przyjemnością opowiadając komisji o wizycie na Kaiskuru, trasach wokół Komsy i warunkach, na które nie mogę narzekać. W tym wszystkim wspomniałem jeszcze o filmie, który dopiero co widziałem. Naszła mnie przy tym taka myśl, jak wiele wymaga bycie najlepszym w czymkolwiek. Sportowcy potrzebują zwykle tego spojrzenia w lustro i wypowiedzenia zdania: "Jestem gotowy, by tam pójść i zostać mistrzem świata". Ilu z nich na tym etapie odwraca się i przyznaje, że jest zupełnie inaczej, a ilu z nich tak bardzo boi się porażki, co blokuje ich jeszcze bardziej niż fizyczna słabość. Myślę o Svendsenie, jego problemach z motywacją i już wiem, czego mi zawsze brakowało. Nigdy nie patrzyłem w to lustro, bynajmniej nie w celu powiedzenia sobie, że będę najlepszy. Nie potrzebowałem tego nawet, gdy jeszcze musiałem rywalizować. I nagle tego dnia, gdy na egzaminie idzie mi tak dobrze myślę o tym, że mogłoby być jeszcze lepiej. Czuję jakiś niepohamowany głód dążenia do perfekcji. Ewidentnie łapię jednego z norweskich mitycznych bogów za nogi i staję wyżej, gdzieś obok Bjørndalena. Wiem, że jeszcze mogę wiele, wystarczy tylko się postarać, czego potwierdzeniem są słowa komisji pod koniec egzaminu: "flott". Po wszystkim czekała mnie bardzo miła nagroda- wycieczka do lodowego hotelu Sorrisniva wraz z niezastąpionym towarzystwem sąsiadów.

Wejście na teren hotelu wygląda dość skromnie, ale to tylko wrażenie. Środek powala wręcz swoim wystrojem. Drewniany budynek w tle służy za recepcję, z której wychodzi się znów na dwór, by trafić do właściwego igloo.
Cena 200 NOK za wstęp do igloo hotelu zapowiada coś naprawdę dobrego, albo przereklamowanego. W tym przypadku nastąpiła pierwsza z opcji. Po wejściu przez obite skórą renifera drzwi, znaleźliśmy się w nieco zimnym, ale zarazem zaskakująco przytulnym korytarzu. Śnieżne ściany były miejscami ozdobione płaskorzeźbami. W głównej sali aż roiło się od przeróżnych lodowych rzeźb i obrazów. Warto wspomnieć, że tematem przewodnim tegorocznego hotelu jest norweska tradycja pieśni i mitów. Można to poznać po przeróżnych postaciach, które rozpoznajemy w rzeźbach, takich jak: trolle, smoki i skrzaty.

Widok na korytarz od strony wejścia. Zbudowane z lodowych bloków kolumny wywierają największe wrażenie.
Za lodowymi choinkami znajdziemy ławki zbudowane wokół dużego, lodowego stołu, prawdopodobnie jest to typowa jadalnia.
Najlepiej wyglądały chyba zdjęcia zatopione w takich blokach lodowych.
Z głównej sali można przejść do korytarzy ze "zwykłymi" pokojami oraz do kaplicy. Jest ona zdecydowanie najjaśniejszym pomieszczeniem w całym hotelu. Wszystko dzięki wyrobieniu pewnego rodzaju okna, które zapewnia światło z zewnątrz. Jak na prawdziwą kaplicę przystało, są tu ławki, wielkie kolumny i ołtarz. Wszystko oczywiście wykonane jest ze śniegu i lodu. Duże krzesła przy samym ołtarzu wskazują na to, że można zorganizować tu ceremonię ślubu.

Widok na ołtarz kaplicy. Wieczorem oświetlenie zapewnia ten piękny żyrandol.

Jak ołtarz, to i muszą być kwiaty.
W części przeznaczonej na nocowanie dostępnych jest 26 pokoi (są dwuosobowe lub trzyosobowe). Do tego znajdziemy tam 4 specjalne apartamenty, z dodatkowym malutkim salonem. Apartamenty są urządzone wedle odpowiedniej tematyki, przykładowo walentynkowej, która obejmuje lodowe łoże małżeńskie z wyrzeźbionym sercem. Za przyjemność spędzenia nocy w takim otoczeniu należy zapłacić 2250 NOK za osobę. Cena za zwykły pokój jest taka sama, z tą różnicą, że kolejna w nim osoba płaci tylko 300 NOK. Jak zapewniają właściciele hotelu, dzięki skórom reniferów można komfortowo spać w takich warunkach, będąc ubranym w odpowiednio ciepłą (najlepiej wełnianą) odzież.

Wejście do każdego z pokoi ma wysokość najwyżej 1,5 m. Wszystko po to, by zapewnić odpowiednią temperaturę, znaną z prawdziwego igloo. Wewnątrz nie będzie dzięki temu zimniej niż -7 st. C.
Tak umiejscowione są zwykłe pokoje w hotelu. Na próżno szukać tu jakichkolwiek drzwi.
Mimo, że całość wydaje się niewielka, to w igloo spędziliśmy prawie godzinę na zobaczenie i sfotografowanie wszystkiego (więcej zdjęć z tej wizyty można znaleźć tu). Gdy wychodziliśmy, nieliczne chmury zaczęły opuszczać niebo, a zachodzące słońce wypełniło je różem. Jednocześnie zrobiło się nieco zimniej.

Prawdziwie bajkowe grzyby w korytarzu hotelu.
Przybysz ze Svalbardu, czyli niedźwiedź polarny, również znalazł swoje miejsce pośród mitycznych rzeźb z lodu.
A tak wygląda bardzo popularny pojazd na Północy. Większość mieszkańców Alty używa takich sań do przemieszczania się w widoczny na zdjęciu sposób. Wystarczy odpychać się jedną nogą od podłoża i sunąć przed siebie. Podobno to lepsze niż zwykłe chodzenie.
Wieczorem czekał mnie jeszcze ostatni akord tego dobrego dnia. Kiedy na bezchmurnym niebie zabrakło zupełnie słońca, które schowało się za horyzontem, swój koncert rozpoczęła zorza polarna. Gdy zobaczyłem ją z mojego okna, od razu zabrałem narty i wyszedłem na najprzyjemniejszy trening pchania, jaki kiedykolwiek zrobiłem. Kije odbijały się od twardej powierzchni zmrożonego śniegu wydając znany, wspaniały dźwięk, a dobrze jadące narty sunęły po torach szybciej od pociągu ze Szklarskiej Poręby do Jakuszyc. Nawiasem mówiąc odkryłem, że double poling to najlepszy trening nawet na te strome odcinki trasy w okolicy Komsy. Wszystko przez pieszych, którzy sukcesywnie niszczą butami część przeznaczoną do łyżwy, stąd tylko tory do klasyka są w dobrym stanie. Tak, czy inaczej, dzień kończy się zasłużonymi widokami podczas biegania i poczuciem, że nawet minuta nie została tu zmarnowana.

To samo okno, co na początku, ale jakże inny z niego widok. Lepiej być już nie mogło.
Następnego dnia wszystko wygląda inaczej. Słońce ustępuje szarym chmurom, zmaga się nieprzyjemny wiatr, a nieco wyższa temperatura spowodowała, że śnieg zamienił się w szarą skorupę przypominającą o długim stażu zimy. A ja natomiast wyrzucam do śmietnika dwadzieścia bochenków chleba w sklepie, podczas gdy czuję się tak, że najchętniej sam bym się wyrzucił to tego samego kosza. Czasem mam wrażenie, że tutaj nie tylko pogoda zmienia się tak szybko.

P.S: Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na tę nową rzecz, która pojawiła się na samej górze, po prawej stronie. Tak się złożyło, że biorę udział w konkursie na Blog Roku 2015 w kategorii Styl Życia (tak, wiem, bardzo do tego określenia pasuję). Od 23 lutego można na mnie głosować wysyłając SMSy o treści F11547 na numer 7124. Warto dodać, że pieniądze zebrane ze wszystkich głosów zostaną przekazane na rzecz Fundacji Dziecięca Fantazja, dlatego pomogą podwójnie- zarówno mnie, jak i innym. Zachęcam do kliknięcia w tę turkusową grafikę, aby dowiedzieć się więcej na ten temat i zobaczyć pozostałe zgłoszone blogi. I choć nie jest to w jakiś sposób najważniejsze, to na pewno będę wdzięczny za każdy głos potwierdzający, że ktoś lubi czytać te wszystkie historie z Północy.

Transatlantyckie problemy Norwegów

Zostawmy już z tyłu przepychanki z służbą zdrowia i zajmijmy się czymś znacznie przyjemniejszym, czyli biathlonem. Aż dziwne, że tak dawno nie było tu tego tematu. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie podać te wszystkie inne rzeczy, którymi trzeba się zająć przed wyjazdem. Do tego jeszcze dokładam jakieś treningi, wykorzystanie ostatnich dni w Polsce i mamy receptę na zastój twórczy ("twórczy"- artysta się znalazł). Zatem nic dziwnego, że pewne informacje z biathlonowego świata przetwarzam nieco później, niż zwykle. Jedną z ważniejszych w ostatnim czasie, obok mononukleozy Daryi Domrachevej, jest niezadowolenie Norwegów z kalendarza przyszłego sezonu biathlonowego Pucharu Świata. Co tak bardzo im nie pasuje? Zobaczmy.

Chodzi o rozegranie w lutym zawodów pucharowych w Ameryce Północnej, dokładniej w Canmore i Presque Isle. Wybór pierwszej lokalizacji jest pewnie rezultatem udanej wizyty Pucharu IBU w minionym sezonie, zaś druga pojawiała się już dawniej w kalendarzu PŚ, ostatnio w 2011 roku. Emil Hegle Svendsen i Tarjei Bø najgłośniej krytykują pomysł dalekiej podróży na zawody poprzedzające przyszłoroczne Mistrzostwa Świata w Oslo. Według nich, może to zakłócić przygotowania do tej imprezy, szczególnie ważnej dla reprezentantów Norwegii. Ich trener- Egil Gjelland zaproponował nawet Międzynarodowej Unii Biathlonowej przesunięcie północnoamerykańskich zmagań na początek sezonu, zamieniając je tym samym z Oestersund i Hochfilzen. Istnieje jednak zbyt duża obawa, że o tej porze nie będzie dostatecznej ilości śniegu w tamtych rejonach, czego nie można powiedzieć o solidnych miejscach w Szwecji i Austrii. Poza tym, jak dobrze argumentuje prezes IBU Anders Besseberg, przy rosnącej liczbie dobrych zawodników z Kanady i USA, wypada chociaż raz na jakiś czas odwiedzić ich domowe trasy. W zupełności się z nim zgadzam.
Canmore. Dla takich widoków chyba warto udać się na północnoamerykańską część Pucharu Świata. Co ciekawe, również biegi narciarskie zawędrują w te okolice pod koniec sezonu, aby rozegrać kilkuetapowy cykl.
Osobiście bardzo cieszyłem się na powiew świeżości w Pucharze Świata za sprawą rzeczonych dwóch lokalizacji. Nie można wciąż trzymać się tych samych schematów, warto propagować biathlon w wielu miejscach na ziemi, tym bardziej, że w USA i Kanadzie zainteresowanie tą dyscypliną wciąż rośnie. Dla wszystkich sceptycznie nastawionych wyjaśniam: nie jest to taka sama sytuacja jak z Mistrzostwami Świata w Pyeong Chang, kiedy to kierowano się zupełnie innymi, finansowymi kryteriami. Warto również zwrócić uwagę na fakt, że od ostatnich zawodów za oceanem (11 - 14 lutego) do Mistrzostw Świata w Oslo (pierwsze biegi 3 marca) jest całkiem sporo czasu- wystarczająco dużo, aby przestawić organizm na właściwą strefę czasową i przygotować się do startów. To samo twierdzi Max Cobb- przewodniczący Komitetu Technicznego IBU. Dodaje przy tym, że kiedy poprzednio rozgrywano zawody w USA przed Mistrzostwami Świata w Khanty- Mansiysku, czasu na aklimatyzację było tyle samo, a biathloniści musieli pokonać znacznie więcej kilometrów i stref czasowych. Lament Svendsena i Bø wydaje się być zatem nieco przesadzony, tym bardziej że obaj zawodnicy w 2011 roku brali udział w amerykańskich zawodach, po czym odnosili sukcesy na MŚ.

A ja skupił bym się na czymś innym. Co roku mamy tę samą sytuację, że zawodnik X mówi sobie: "W tym sezonie liczą się dla mnie tylko Mistrzostwa Świata, podporządkuję swoje przygotowania pod te zawody". Odpuszcza tym samym kilka startów, tracąc punkty do takiego Martina Fourcade, dzięki czemu Francuz zapewnia sobie dużą kryształową kulę już na początku lutego. Zdaję sobie sprawę, że niemal niemożliwe jest utrzymanie jednakowo dobrej formy przez cały sezon, jednak ogromnie denerwuje mnie fakt, że przez to cierpią regularne etapy Pucharu Świata. Poza tym, każdy zawodnik może sobie tak założyć i zazwyczaj nic z tego nie wyniknie, bo nagle okazuje się, że wszyscy celowali w medale MŚ. Czy są rozwiązania tego problemu? Rozsądne wydaje się organizowanie imprez mistrzowskich co dwa lata, tak jak to ma miejsce choćby w biegach narciarskich. Wtedy byłaby też możliwość odpowiedniego dostrojenia kalendarza, żeby na przykład tak dalekie podróże trafiały się w "pustym" sezonie. Innym wyjściem, trochę podpatrzonym w kolarstwie przez Krzysztofa Wyrzykowskiego i Tomasza Jarońskiego, jest przesunięcie Mistrzostw Świata na sam koniec każdego sezonu. Wówczas może inaczej byłyby ustawiane przygotowania. Trudno tylko przewidzieć, jakie są szanse na idealne warunki pogodowe w środku marca w miejscach innych od Syberii. Chociaż jak tak ostatnio patrzę, to nie mogę się nadziwić, że piękniejszą zimę mamy w kwietniu, niż w grudniu. To wszystko jest dość ryzykowne i raczej nie do spełnienia w najbliższych latach. Norwegom pozostaje chyba tylko zacisnąć zęby i opracować odpowiedni plan przygotowań do domowej imprezy, najlepiej biorąc pod uwagę starty za oceanem. Rozumiem, jak ważne dla nich będą medale zdobyte na Holmenkollen. Podobnie jest z Rosjanami i Mistrzostwami Europy w Tyumieni. Najlepsi zawodnicy z tego kraju mogą nawet nie wystartować w Oslo, chcąc w pełni zabłysnąć na własnym podwórku. A może tu chodzi o obawę przed słabymi rezultatami, które ostatnio dręczą rosyjską kadrę? Może dla nich najbardziej liczy się zdobycie jakichkolwiek medali, a to właśnie na ME będzie o nie najłatwiej? Tego chyba nie da się wytłumaczyć i zrozumieć.

Bardzo chwytliwy tytuł

Muszę się przyznać, że ostatnio coś utrudnia mi pisanie, zabierając jednocześnie mnóstwo czasu. To coś to Biathlon Mania i nie mam tu na myśli ciągłego przeglądania wszystkich możliwych tekstów na temat biathlonu. Coś znacznie gorszego- coraz popularniejsza w internetach gra. Miałem zamiar sprawdzić, co to takiego, skoro większość biathlonistów zachęca do gry na swoich profilach facebookowych. I to był błąd, bo test zamienił się w "ciągłe nabijanie kolejnych leveli i ekspienie". Zgroza, ale jak ktoś ma dużo wolnego czasu, to polecam, całkiem fajna zabawa i wreszcie coś o biathlonie.

Wracając do rzeczy ważniejszych, to jesteśmy już po Mistrzostwach Świata w Kontiolahti. Niewątpliwie pięknych i udanych mistrzostwach, które przyniosły ze sobą wiele niespodziewanych rozstrzygnięć. Bo kto z Was mógł przypuszczać, że najwięcej medali zdobędzie Tarjei Bø? Kto spodziewał się medalu dla Kanady? Kto obstawiał, że liderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata- Darya Domracheva, nie zdobędzie w Finlandii ani jednego medalu? Nie wymieniłem wśród niespodzianek dwóch medali Weroniki Nowakowskiej- Ziemniak, ale nie jest to wynikiem niedopatrzenia. Osiągnięcia reprezentantki Polski były w pełni zasłużone, patrząc na to, jak często bywała w ścisłej czołówce. Podium uciekało z wielu przyczyn, czasem niezależnych od jej samej. Tak, czy inaczej na najważniejszej imprezie sezonu nic nie zawiodło, czego efektem był srebrny medal w sprincie i brązowy w biegu pościgowym. Mimo wszystko, podsumowując prawie dwa tygodnie zmagań, trudno znaleźć jakiś jednoznaczny punkt odniesienia, który nadałby im myśl przewodnią. To tak jakby pisać artykuł do jakiegoś pisma i szukać pomysłów na tytuł. Taki tytuł, który od razu dałby do zrozumienia, czym odbiły się na kibicu minione Mistrzostwa Świata w Kontiolahti.

Zastanówmy się więc wspólnie, co brać pod uwagę, aby było i prawdziwe, i chwytliwe, jak to mawiają spece od dziennikarstwa. Może by tak skupić się na tym, że Martin Fourcade skończył z "tylko" jednym złotem za bieg indywidualny? Słabe, przecież wspomniana wcześniej Domracheva wyjeżdża z niczym, poza tym każdemu życzę tak "nieudanych" mistrzostw. O, to może właśnie Darya, którą idącą za rękę z Bjørndalenem uchwycił ostatnio na swoim zdjęciu jakiś biathlonowy paparazzi? Zdjęcie krążyło w internetach i chyba stanowiło większą sensację od nieco słabszej postawy Białorusinki. Tak więc pomysł wyrzucamy do kosza. A Bjørndalen? Też bez medalu, a był blisko. Po 19. miejscu w sprincie, przyszło 5. w pościgowym, 6. w indywidualnym i wreszcie 4. ze startu wspólnego. Król mimo swojego wieku nadal potrafi zachwycać nie tylko świetną techniką biegu, ale także rezultatami. Niestety, trudny profil trasy w Kontiolahti nie sprzyjał biegowej formie Ole Einara, co wymownie pokazał ostatni występ na 15 km. Bjørndalen jako jedyny był w nim bezbłędny, a mimo to skończył bez medalu. Wcześniejsze wolne tempo grupy prowadzącej nie pozwoliło Norwegowi na ucieczkę w gronie innych bezbłędnych, przez co na rozstrzygającej rundzie znalazło się czterech chętnych do trzech medali. Taka sytuacja nigdy nie jest dobra, zwłaszcza że dwoje z nich to bardzo dobrzy biegacze- Jakov Fak i Ondrej Moravec. Chorwat w barwach Słowenii zrobił w końcu "fak dem ap" i zgarnął złoto, zaś Czech sięgnął po srebrny medal. Tarjei po swoich świetnych mistrzostwach przypomniał sobie najlepsze czasy i szybką końcówką odstawił 41- letniego Króla Biathlonu. Szkoda, znów zabrakło niewiele.
Ole Einar Bjørndalen po biegu ze startu wspólnego.
Podobnie może powiedzieć Simon Fourcade, który próbował zdobyć choćby jeden medal indywidualnie i wyjść z cienia młodszego brata. Widać, że forma przyszła we właściwym momencie, ale wystarczyło to tylko na 4. miejsce w sprincie i 4. w biegu indywidualnym. Od podium za każdym razem dzieliły go sekundy stracone w biegu. Ogromnie szkoda było oglądać tego sympatycznego biathlonistę gdy musi pogodzić się z faktem, że znowu przypada mu to najgorsze dla sportowca miejsce. Na pocieszenie zdobył z drużyną brąz w sztafecie, ale to nie to samo.

Zostawmy więc Simona w spokoju, a skoro wcześniej pojawił się starszy z braci Bø, to może by tak wykorzystać jego historię. Oczami wyobraźni widać tytuł "Po chorobie wróciłem silniejszy", czy coś podobnego, ja tam się nie znam. W każdym razie Tarjei rzeczywiście powrócił do siebie i choć w biegu nadal odstaje od najszybszych, to strzelanie było na bardzo wysokim poziomie. W swoich indywidualnych występach na tych MŚ spudłował tylko 4 razy. Dla porównania polecam wrócić do postu o Tiril Eckhoff i zobaczyć, ile niecelnych strzałów oddała ona lub Emil Hegle Svendsen. Bø do spółki ze swoim bratem rozniósł te mistrzostwa i chwała mu za to. Życzę mu jeszcze lepszego przyszłego sezonu.

Jeszcze inaczej wślizgnęła się na podium Ekatarina Yurlova. Rosjanka nie była nawet przewidziana do startu na MŚ, do składu wcielono ją w ostatniej chwili, zaś w biegu indywidualnym, w którym zdobyła złoty medal, startowała z dalekim numerem i nikt nie przypuszczał, jak wielką niespodziankę sprawi. Udało jej się to, aż za bardzo. Zrzuciła z podium Doro Wierer ku mojemu niezadowoleniu, zamieniła srebrny medal Makarainen, wywalczony w pięknej, heroicznej walce na ostatniej rudzie, na brązowy. Jednym słowem jakoś mi nie po drodze z radością z takiej niespodzianki. Poza tym, tytuł w stylu "Ostatnich gryzą psy" to numer stary jak sam świat. Zresztą, taka jest natura biegu indywidualnego, więc sensacji w czyimś bezbłędnym strzelaniu bym nie szukał. A ostatnia runda biegowa Karin Oberhofer w mass starcie? Wyprzedzić Domrachevą w walce o medal to było coś. Ale wciąż za mało, żeby trzymać się tego pojedynczego wyczynu w odniesieniu do całych mistrzostw. Włoszki ogólnie bardzo dobrze się spisały, o czym najlepiej świadczy brązowy medal w sztafecie.
Karin Oberhofer podczas konferencji prasowej po biegu ze startu wspólnego.
O dobrym strzelaniu Niemców też nie ma co mówić. Jak nie mogli drzwiami, to weszli oknem. Znaczy się, że przy słabym biegu ratowało ich szybkie i celne strzelanie. Różnie im to wyszło. Simon Schempp spróbował na przykład zrobić odwrotnie, dzięki czemu nie zakwalifikował się nawet do biegu pościgowego. Lesser postąpił według planu i wystrzelał sobie tytuł mistrza świata w biegu pościgowym. Jeszcze w sztafecie udało się przełamać dobrą passę Norwegów do wygrywania na MŚ, ale to tak jakby wbić mi nóż w plecy. Z przyczyn oczywistych dalej tematu nie rozwinę.

Czas leci, niedługo w Khanty- Mansiysku skończy się sezon Pucharu Świata, a ja wciąż nie będę miał tytułu dla podsumowania Mistrzostw Świata w Kontiolahti. Jeszcze chwila, a zapomnę szczegółów, pomylą się miejsca i tyle z tego będzie. I chyba tak to zostawię. Tytuł nie zawsze musi być "chwytliwy", bo to nie gazeta do kupienia w kiosku za rogiem. Trudno, pomysł nie przyszedł, a powody mogą być dwa. Albo te mistrzostwa były tak ciekawe, wielobarwne i zmienne, albo jestem idiotą. Wybór zostawiam Czytelnikowi i wracam grać w tę nieszczęsną Biathlon Manię...

Skąd się wzięły łzy Tiril Eckhoff?

Mistrzostwa Świata w Kontiolahti są już na ostatniej prostej. Dziś rozdano medale w biegu indywidualnym mężczyzn, zaś wczoraj tę samą konkurencję rozegrały panie. W pierwszym przypadku Emil Hegle Svendsen przełamał złą strzelecką passę, nękającą go dotychczas na tegorocznych mistrzostwach i zdobył srebrny medal. Niestety tego samego nie może powiedzieć inna gwiazda norweskiego zespołu- Tiril Eckhoff. W biegach, w których brała udział, na 16 wizyt na strzelnicy, popełniła aż 17 błędów. Skutkowało to oczywiście dalekimi miejscami: 19. w sprincie, 18. w pościgowym i 52. w biegu indywidualnym. Co się stało z tą zawodniczką?
Problemy zaczęły się już od fatalnego strzelania podczas sztafety mieszanej, co skutkowało karną rundą dla Norwegii.
Jak można łatwo zauważyć, większość pudeł Eckhoff padło podczas strzelania w postawie stojąc. Sama przyznaje, że stromy podbieg tuż przed strzelnicą i związane z jego pokonaniem zmęczenie, bardzo utrudnia jej utrzymanie prawidłowej pozycji na strzelnicy. To prawda, że trasa w Kontiolahti odznacza się właśnie tym wzniesieniem, z którym jednak mierzą się wszystkie zawodniczki, potrafiące później strzelać bezbłędnie. Pełniący obecnie rolę eksperta norweskiej telewizji NRK były biathlonista Halvard Hanevold wyjaśnia, że być może problem leży po stronie złego przygotowania do takich warunków. Według niego, najlepszym rozwiązaniem byłby trening strzelecki przy wyższym tętnie, niż zazwyczaj. Wszystko po to, aby możliwie najwierniej odwzorować sytuację, w jakiej znajdują się zawodnicy wbiegając na strzelnicę w Kontiolahti. Ostatecznie rozważane było również wolniejsze strzelanie. Tak postąpił Emil Hegle Svendsen w dzisiejszym biegu długim i najwyraźniej mu się to opłaciło. Tiril będzie mogła się jeszcze poprawić w jutrzejszej sztafecie oraz niedzielnym biegu masowym.

Innym problemem młodej Eckhoff może być presja, z którą najwyraźniej nie może sobie poradzić. Jeszcze przed mistrzostwami udzieliła długiego wywiadu telewizji NRK, podczas którego ze łzami w oczach mówiła o problemach związanych z byciem w centrum uwagi kibiców. Po zakończeniu kariery przez Torę Berger, większość namaściła właśnie Tiril na jej następczynię. Zwłaszcza po udanych Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, na których zdobyła złoto w sztafecie mieszanej, brąz w biegu masowym oraz brąz w sztafecie. Na początku obecnego sezonu również mogło się wydawać, że kolejna Norweżka na stałe zadomowiła się w czołówce Pucharu Świata. Po świetnych występach w Oestersund (m. in. zwycięstwo w sprincie) i dobrych w Hochfilzen pojawiły się problemy zdrowotne, po których wróciła na trasy jakby trochę zgaszona. W drugiej części sezonu było już nieco gorzej, aż w końcu na ostatnich zawodach przed Mistrzostwami Świata, czyli w Oslo, nastąpiło załamanie formy. Potwierdzeniem było 36. miejsce w biegu indywidualnym. W sprincie było już lepiej, bo zajęła 8. pozycję , choć nadal daleko od komfortu psychicznego przed najważniejszą imprezą sezonu. Jak przyznała podczas wywiadu: "Koniec z pokerową twarzą", ocierając jednocześnie łzy.

Problemy i łzy Tiril Eckhoff nie wzięły się znikąd. Jest to związane z obawą przejęcia odpowiedzialności przed kibicami za swoje wszystkie wyniki. Przy Berger, dobre wyniki "anonimowej" Eckhoff były miłą niespodzianką. Tymczasem nagle stało się to normalnością i wręcz obowiązkiem. I nawet, jeżeli nie jest tak w rzeczywistości i nikt nie chce wywierać presji na zawodniczkę, w jej głowie wygląda to właśnie w ten sposób. Ponadto nawet sama historia pokazuje, jak kolejne norweskie zawodniczki przejmowały po sobie pozycję najlepszej w reprezentacji. Pod koniec epoki świetnej Liv Grete Poiree (Skjelbreid), mistrzynią świata w 2005 roku została Gro Marit Istad Kristiansen. Później w 2007 przyszedł czas na sukcesy Lindy Grubben (Tjørhom), po której na piedestale znalazła się Tora Berger. Swojej pozycji nie opuściła przez wiele lat, mimo różnych problemów, o czym już kiedyś pisałem. Mam nadzieję, że zdolność do poradzenia sobie z przewodnictwem w kadrze pojawi się u Tiril Eckhoff. Nie musi to wcale nastąpić od razu. Takie rzeczy przychodzą po prostu z wiekiem i chyba w jej przypadku będzie tak samo. A jeżeli nie teraz, to za rok, bo Mistrzostwa Świata odbędą się wówczas w Oslo.

Najmłodszy mistrz świata i jego brat

Skoro zmiana nazwy wywołuje takie zdarzenia w biathlonie, to będę ją przeprowadzał codziennie. W dzisiejszych biegach sprinterskich na Mistrzostwach Świata w Kontiolahti nastąpiło tyle pięknych i historycznych chwil, że do opisania każdej z nich potrzebny by był osobny post. Trudno jednak pozostać wobec tego obojętnym i choćby drugie tyle wydarzyło się jutro, już teraz postanowiłem o tym napisać.

Zacznę od biegu mężczyzn, który odbył się jako pierwszy. Jeżeli ktoś nie przewidywał żadnej dramaturgii i twierdził, że kandydat do zwycięstwa jest tylko jeden, został zawiedziony przez pogodę. To właśnie warunki atmosferyczne dodały trochę dramaturgii do zawodów, czyniąc strzelanie tak trudnym, że równie dobrze biathloniści mogliby je wykonywać w pozycji tzw. "na Schwarzeneggera", nie patrząc w przyrządy celownicze. Odbiło się to na takich znakomitościach, jak Martin Fourcade, Ole Einar Bjoerndalen, czy Emil Hegle Svendsen. Dwaj pierwsi zakończyli rywalizację z trzema karnymi rundami, zaś ostatni z czterema w pakiecie z "naiwnie" wyglądającym upadkiem (film poniżej).



Trzeba przyznać, że trasa w Kontiolahti też nie należała dziś do najprzyjemniejszych. Wszystko razem złożyło się na selektywność, która jest ogromnie istotna podczas zawodów rangi mistrzowskiej. Dyspozycja dnia, wyśmienite przygotowanie, a czasem szczęście decyduje tu o sukcesie. Wszystkiego nie zabrakło dziś młodszemu z braci Boe. Johannes Thingnes nigdy nie przegrał w Kontiolahti przed dzisiejszym startem i na razie nie wygląda na to, aby miało się to zmienić. Dziś stał się najmłodszym w historii biathlonowym mistrzem świata. Jego starszy brat Tarjei zatroszczył się o inny rekord. Zdobywając brązowy medal wpisał rodzinę Boe jako pierwszych w historii braci na podium w indywidualnej konkurencji MŚ. Tomasz Jaroński jeszcze dawno temu powiedział, że Boe to skrót od "Bjoerndalen Ole Einar" i stąd bierze się talent tych zawodników. Dziś do tego wracam i odnoszę wrażenie, że w tej niewinnej grze słów kryje się jakaś prawda.
Szczęśliwi bracia na konferencji prasowej.
Ten, który znalazł się pomiędzy dwójką Boe, długo czekał na swoje pierwsze podium w karierze. Tym lepiej się złożyło, że nastąpiło ono na Mistrzostwach Świata. Nathan Smith, jak sam przyznał na konferencji prasowej, nigdy nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. A niepotrzebnie, bo już kilkukrotnie, nawet w tym sezonie, kręcił się blisko podium. Również rok temu na IO w Sochi notował dobre wyniki dla Kanady wraz ze swoim kolegą Jean- Philippem Leguellec. Dziś jego starania zostały ukoronowane srebrnym medalem, pierwszym w historii dla Kanadyjczyka. Wcześniej bowiem podobne sukcesy odnosiła tylko biathlonistka z tego kraju- Myriam Bédard. Od dziś również mężczyźni mogą się pochwalić wynikami na wielkich imprezach.
Nathan Smith podczas konferencji prasowej.
Bieg pań przebiegał w jeszcze trudniejszych warunkach. Do wiejącego wiatru dołączył padający śnieg. Pudeł na strzelnicy było więc jeszcze więcej, zwłaszcza podczas prób w postawie stojąc. Podobnie jak u panów, zupełnie pogubiły się faworytki. Darya Domracheva i Kaisa Makarainen zaliczyły po pięć karnych rund i zajęły dalekie miejsca. Nikt, oprócz jednej zawodniczki, nie był w stanie strzelać bezbłędnie. Na nasze szczęście tą jedyną celną biathlonistką była Weronika Nowakowska- Ziemniak. Wyśmienite strzelanie oraz dobry bieg, wbrew niechęci do trasy w Kontiolahti, przyniosły jej pierwsze podium w karierze, czyli srebrny medal Mistrzostw Świata. Historia podobna do Smitha, ale znacznie nam bliższa. Na konferencji prasowej zaznaczała, że być może jest najszczęśliwszą z medalistek. Wcześniej przypuszczała, że będą to jej ostatnie Mistrzostwa Świata. Tymczasem przy tym sukcesie może zmieni zdanie. Z pewnością liczy na to teraz każdy kibic biathlonu.

Weronika Nowakowska- Ziemniak na pierwszej konferencji prasowej dla podium.
Szybsza od reprezentantki Polski, mimo jednego pudła na strzelnicy, była tylko powracająca po przerwie macierzyńskiej Marie Dorin- Habert. Francuzka miała koszmarny poprzedni sezon. Przystępowała do niego w bardzo wysokiej formie, jednak złamana kostka podczas treningu przed pierwszymi zawodami w Oestersund pogrzebała wszelkie plany na starty. Kontuzja umożliwiła jej zajęcie się rodziną. I tak oto, niedługo po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, pojawiła się informacja o ciąży. Marie urodziła córkę we wrześniu, zaś do startów powróciła w tym sezonie w styczniu, nastawiając się przede wszystkim na Mistrzostwa Świata. Opłaciło się, co widać po złotym medalu wywalczonym w sprincie. Z pewnością takie "zadośćuczynienie" za odniesioną kontuzję ją usatysfakcjonuje. Tytuł mistrzyni świata jest jej pierwszym takim osiągnięciem w karierze. Francja tym samym ma kolejną zdobywczynię tego tytułu po Sylvie Becaert i Florence Baverel.
Marie Dorin- Habert.
Brązowy medal w sprincie zdobyła Valj Semerenko. Można powiedzieć, że to nazwisko tradycyjnie już zameldowało się na podium wielkiej imprezy. Zmienia się tylko imię, bo czasem jest to właśnie Valj, a czasem Vita. Tym razem pod nieobecność Vity, swoje zadanie wykonała druga z sióstr. Warto odnotować również 5. miejsce Krystyny Guzik z jedną karną rundą oraz 7. miejsce Magdaleny Gwizdoń z dwoma karnymi rundami. W pościgowym będzie się działo...

Tyle się działo, że nawet prawie zabrakło dnia na podsumowanie. Jeżeli dalej mają tak wyglądać Mistrzostwa Świata w Kontiolahti, to choćbym miał umrzeć z przepracowania, chcę takich emocji, o których warto pisać. A przecież jutro jeszcze ciekawsze biegi pościgowe i legendarny Bieg Wazów (Vasaloppet) o nieludzkiej porze (8 rano). Najwidoczniej dobre rozstrzygnięcia zapadają wtedy, gdy się ogląda biathlon z byłym zawodnikiem ;-)

Io amo l'Italia

Po tragicznych warunkach śniegowych w Oberhofie oraz dość nieprzyjemnej i zmiennej pogodzie w Ruhpolding, włoska Anterselva przywitała biathlonistów w pięknym stylu. Temperatury poniżej zera oraz świecące słońce to coś, czego było trzeba zarówno kibicom na trybunach, jak również biathlonistom. Można by rzec, że wreszcie oglądaliśmy biathlon w prawdziwej zimowej odsłonie. W takich okolicznościach, na pięknych trasach w Tyrolu Południowym, przyszło się ścigać tego weekendu zawodnikom i zawodniczkom. Jak się jednak okazało, nie tylko biathlonem żyły tego weekendu Włochy.

Chyba nie trzeba ukrywać, że lubi się Anterselvę. To samo powie Król Biathlonu Ole Einar Bjoerndalen, który odnosił tam najwięcej ze swoich licznych zwycięstw. Podobnie powiedzą też ci, którzy po prostu dobrze czują się na dużych wysokościach. A wśród takich zawodników z pewnością możemy wskazać Evgenya Garanicheva, Simona Schemppa oraz Jakova Faka. Trzej panowie zakończyli zmagania w czwartek na podium, co w sumie było do przewidzenia. Schempp najwyraźniej w ostatnim czasie złapał bardzo wysoką formę, co potwierdzał już w Ruhpolding. Ponadto rok temu zwyciężył w Anterselvie, wówczas uzyskując taki sam czas jak faworyt gospodarzy- Lukas Hofer. Trudno więc było oczekiwać innego rozwiązania tego roku. Evgeny Garanichev też bywał we Włoszech na podium i to również na drugim miejscu w sezonie 2011/2012. Sezon później natomiast na "swoim" stopniu podium zameldował się Jakov Fak. Historia zatoczyła więc koło, zabierając ze sobą różnych znajomych zawodników. Osobiście natomiast bardzo cieszę się ze świetnej postawy Ole Einara Bjoerndalena, który w swoich indywidualnych startach tego weekendu chybił tylko raz na trzydzieści oddanych strzałów. Skuteczność imponująca nawet jak na Króla, co wystarczyło jednak tylko na 9. miejsce w sprincie i 4. na dochodzenie. Poziom był więc wysoki, o czym przekonali się również: Emil Hegle Svendsen i Martin Fourcade. Oboje zajęli pozycje w trzeciej dziesiątce. 

U pań, można by rzec, po staremu. Darya Domracheva zaliczy z pewnością weekend w Anterselvie do udanych. W piątek wygrała sprint z imponującą przewagą, zaś w sobotę w biegu pościgowym powiększyła ją do niemal półtorej minuty. Tak dużej różnicy czasowej pomiędzy pierwszą a drugą zawodniczką nie potrafię sobie przypomnieć, podobnie jak komentujący ten bieg panowie Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński, którzy też już wiele widzieli. Dzień później, podczas sztafety, swoich celów nie widziały natomiast zawodniczki. Tuż po rozpoczęciu drugiej zmiany zaczął wiać tak silny wiatr, że strzelanie stało się loterią. Gwałtowne podmuchy podrywały śnieg, co wyglądało tak, jak na poniższym screenie. 

Pogoda rozdała więc karty, zmieniając sytuację na trasie, jak w kalejdoskopie. Najwięcej szczęścia miały w tym wszystkim Niemki, które zwyciężyły z dorobkiem dwóch karnych rund, przed Czeszkami (0 karnych rund) i Ukrainą (3 karne rundy). Rekordzistkami w niecelnym strzelaniu były Koreanki z wynikiem aż 11 karnych rund. Nabiegały się, bidusie... Warto również wspomnieć, że nie po raz pierwszy pojawiły się problemy na strzelnicy podczas sztafety kobiet w Anterselvie. Rok temu ta sama konkurencja została przerwana i odwołana właśnie z powodu wiatru i braku widoczności. Najwyraźniej w tym miejscu zdarzenia lubią się powtarzać.

Nawet zsumowany dystans wszystkich Koreanek z niedzielnej sztafety nie może równać się z tym, co pokonali uczestnicy 42. edycji włoskiego maratonu Marcialonga. Przyznam, że wcześniej nie przywiązywałem większej wagi do biegów maratońskich (FIS Marathon Cup i Worldloppet), uznając je (jakże mylnie!) za zbyt długie, a przez to nudne do oglądania. Dziś chętnie przywaliłbym sobie samemu w twarz za takie podejście. A oto dlaczego. W niedzielę po raz pierwszy udało mi się obejrzeć całą transmisję Marcialongi. Dla tych, którym ta nazwa jest obca, śpieszę z wyjaśnieniem. To jeden z legendarnych maratonów zaliczanych do Worldloppet, obok Vasaloppet i Birkebeinerrennet, rozgrywany techniką klasyczną. Trasa ma zazwyczaj 70 km, ze startem w Moenie i metą w Cavalese. Przebiega przez najpiękniejsze miejsca Trydentu, zahaczając między innymi o znane z organizacji Tour de Ski i MŚ Val di Fiemme. W tym roku, z powodu gorszych warunków śniegowych, skrócono dystans do 57 km z Mazzin do Cavalese (link do mapy), co i tak stanowiło nie lada przeprawę dla licznie zgromadzonych zawodników. Wśród nich można było znaleźć kilka znajomych nazwisk, jak na przykład Øystein Pettersen, czy Katerina Smutna. A co, oprócz nazwisk, czyni Marcialongę godną zobaczenia? Odpowiedź jest prosta i brzmi: Trydent. Jak napisałem wcześniej, trasa wiedzie z jednej miejscowości do drugiej, przez co mamy do czynienia z obserwowaniem czegoś podobnego do etapu Tour de Ski z Cortiny d'Ampezzo do Toblach. Dostajemy więc piękne widoki, obserwowanie zawodników ze skutera śnieżnego i helikoptera oraz coś bardzo unikatowego- trasę w samym środku miasta. Podobnie jak w przypadku Vasaloppet, Marcialonga kończy się w mieście. Nie inaczej było w niedzielę, co oglądałem z przyjemnością. Do tego warto dodać, że większość stawki poruszała się na nartach bez smarowania "na trzymanie", przez co na całej długości trasy preferowaną techniką był dobrze nam już znany double poling. Przy tym, ostatni podbieg do położonego na wzgórzu Cavalese był wręcz morderczy. Od razu lepiej oglądało się walkę o zwycięstwo pomiędzy wspomnianym już Pettersenem, Andersem Auklandem oraz Tord Asle Gjerdalenem. Ten ostatni okazał się najmocniejszy i osiągnął swoje pierwsze zwycięstwo we włoskim maratonie. Drugi przybiegł Aukland, zaś trzecie miejsce zajął popularny "Pølsa". Wśród pań najlepsza była Katerina Smutna. Teraz już wiem, co można zrobić, gdy Puchar Świata przestaje już tak emocjonować. Wystarczy przerzucić się na maratony. Polecam, zaś do Trydentu muszę się kiedyś wybrać, choćby nawet na Marcialongę...

Zmęczenie psychiczne i nie tylko

Wbrew tytułowi nie będzie tu nic z psychologii sportu. Zakończyły się ostatnie zawody biathlonowego Pucharu Świata w 2014 roku. Czeka nas więc odpoczynek od zmagań, co najbardziej cieszy zapewne Martina Fourcade. Francuz przyznawał jeszcze przed zawodami w Pokljuce, że czuje się już zmęczony psychicznie. Nie za wcześnie na takie deklaracje? Wszystko wyczuli zapewne jego rywale, którzy nie pozwolili mu odnieść ani jednego zwycięstwa w ten weekend. Mówi się o kompleksie niewygrywania Martina na słoweńskiej ziemi, a raczej robi to namiętnie Patryk Mirosławski, który komentował ostatnie zawody w Eurosporcie. Na szczęście nie był sam...

A teraz do rzeczy. Co działo się w ten weekend na trasach w Pokljuce? Nic, bo nie było Ole Einara Bjoerndalena. Żartuję, choć fakt, że zabrakło króla biathlonu (powodem było przeziębienie), odebrał mi część widowiska. O resztę zatroszczyli się jednak Emil Hegle Svendsen oraz Anton Shipulin. Ten pierwszy wyjechał ze Słowenii jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Po 3. miejscu w sprincie i fantastycznym zwycięstwie w biegu pościgowym, wyszedł na prowadzenie przed Martina Fourcade, lecz stracił je przez 17. miejsce w mass starcie. Zakończenie roku w żółtej koszulce jest zawsze czymś wyjątkowym, na czym zależało Martinowi. Z tego samego faktu może cieszyć się Kaisa Makarainen, która zaimponowała szczególnie świetnym biegiem w niedzielę, kiedy to na ostatniej rundzie odrobiła 18- sekundową stratę do Anais Bescond i zdołała wygrać.
Emil Hegle Svendsen
Królem Pokljuki można jednak nazwać Antona Shipulina. Po zwycięstwie w sprincie, był drugi w biegu na dochodzenie i ponownie wygrał w starcie wspólnym. Końcówka ostatniego z biegów przysporzyła dużo emocji i kontrowersji. Na finałowej rundzie w walce o zwycięstwo liczyło się aż pięciu zawodników. Na ostatnim podbiegu zaatakowali Francuzi- Martin Fourcade i Jean Guillaume Beatrix. Z nimi utrzymał się jedynie Shipulin, który skontrował na szczycie wzniesienia. W tym momencie wywrócił się Beatrix, zatrzymując praktycznie Fourcade. Nikt nie zdołał dogonić Rosjanina na zjeździe i prostej do mety. Martin przybiegł po wszystkim na drugim miejscu, zaś jego kolega z reprezentacji skończył na piątej pozycji. Można by powiedzieć "shit happens" i pójść dalej, jednak Francuzi postanowili złożyć protest. Umotywowali to faktem, że podobno Shipulin wykonał niebezpieczny manewr i podciął Beatrix, powodując jego upadek. Sędziowie sprawę oddalili, co jednak nie zakończyło kontrowersji wokół niej. Shipulin odpowiedział na wszystko, że być może było w tym trochę jego winy, ale w końcu sportu nie można odciąć od takich zdarzeń. Najbardziej poszkodowany Beatrix dodał, że Rosjanin nie powinien mimo wszystko atakować w taki niebezpieczny sposób. Fourcade załagodził sprawę stwierdzeniem: "Anton nie zrobił tego specjalnie. (...) Za całą sytuację mogę obwiniać tylko siebie". Ciekawą rzecz natomiast powiedział Tarjei Boe: "Ostatnie 100 metrów trasy jest po prostu parodią. Mógłbym na mecie wyprzedzić nawet Pettera Northuga, gdybym był pierwszy na ostatnim podbiegu. (...) Ten, kto będzie tam pierwszy, ma zwycięstwo w kieszeni". W sumie to chciałbym zobaczyć taki pojedynek Boe vs. Northug. Wracając jeszcze do nieprzyjemnych zdarzeń, to Pokljuki nie będzie dobrze wspominać Darya Domracheva. Podczas wbiegania na karną rundę w niedzielnym biegu masowym, zahaczyła o inną zawodniczkę i upadła w spektakularny sposób. Karabin został uszkodzony, przez co dalsza walka była niemożliwa i bezsensowna. Po raz kolejny: "shit happens".

Pamiętacie może moje wywody na temat kombinowania w biegach klasykiem? W skrócie chodzi o używanie sprzętu do łyżwy w takich wyścigach, czyli zdanie się tylko na siłę pchnięcia (double poling). Okazało się, że nie tylko ja zainteresowałem się tym tematem. Po ostatnim wyścigu na 15 km w Davos, sprawie postanowili się przyjrzeć studenci z filii Finnmarksfakultetet Arktycznego Uniwersytetu w Tromsø. Ich badania mają wskazać, jak wiele siły i wytrzymałości górnych partii ciała wymaga przebiegnięcie takiego dystansu w ten sposób. Dzięki temu, będziemy mogli sprawdzić, czy czasem warto zaryzykować i nie smarować nart na trzymanie, zyskując na zjazdach i płaskich odcinkach.

Biegi narciarskie pozostały w Davos. Jednego dnia zmieniono tylko styl na dowolny. Panie ścigały się na 10 km, zaś panowie na 15 km. Tym razem wszystkich zaskoczył Anders Gloeersen, uchodzący raczej za sprintera. Dobre rozłożenie sił pomogło mu jednak odnieść zwycięstwo na dystansie. Drugi był Petter Northug (wreszcie coś pokazał), zaś trzeci Chris Andre Jespersen. Szkoda jedynie Dario Cologni, który po raz kolejny nie wygrał przed własną publicznością. Trudno wciąż znaleźć jakąkolwiek formę u Legkova i Poltoranina, stąd też nie dziwi kolejne norweskie podium. Sytuacja zmieniła się w niedzielę, kiedy rozegrano sprinty techniką łyżwową. Najlepszy okazał się Włoch Federico Pellegrino (po raz pierwszy w karierze), wygrywając przed Alexeyem Petukhovem. Jedynym Norwegiem na podium był Finn Haagen Krogh. W ogóle tylko dwóch reprezentantów tego kraju znalazło się w finale. Oprócz Krogha biegł również Sondre Turvoll Fossli. Widocznie reszta postanowiła nie przemęczać się przed przerwą świąteczną i Tour de Ski lub posłuchała rozpaczliwych apeli o "skończenie dominacji". Tak czy inaczej, wszyscy sfrustrowani telewidzowie mogą wrócić do oglądania biegów męskich. Chociaż w sumie to i tak pewnie nikt ich nie oglądał wcześniej, bo nie ścigała się tam Justyna Kowalczyk, a dobrych zawodników przecież nie mamy (Maciej Staręga w ćwierćfinale sprintu to widocznie za mało). Patrząc w tej kategorii, to nikt już chyba nie ogląda jakichkolwiek biegów, bo przecież Kowalczyk startuje gdzieś w niższej rangi zawodach FIS. Jakby tego było mało, wygrywa Marit Bjoergen, która ustrzeliła w Davos dublet. Już widzę tę lawinę "hejtów" spadających na Norweżkę, koniecznie z wciśniętym Caps Lockiem i nielimitowaną liczbą wykrzykników (i jedynek też, jak kogoś nadzwyczajnie poniosą emocję). W sumie, jeżeli ktoś taki czyta ten post, niech wyleje na mnie swoją garść frustracji, podobno to pomaga. Radzę jednak pamiętać o jednym: nikogo to nie obchodzi, naprawdę.

To skoro nam się taka atmosfera zrobiła, rozładuję ją życzeniami z okazji Bożego Narodzenia. Oczywiście po norwesku: God Jul!!!!!!!1111111stojedenaście.

Pierwsze strzały

Choć oficjalnie sezon 2014/2015 biathlonowego Pucharu Świata jeszcze się nie zaczął, to większość czołowych biathlonistów oddała już pierwsze strzały na zawodach międzynarodowych. Tradycyjnie w Sjusjoen zawodnicy rozpoczęli zimowe zmagania biegami sprinterskimi oraz ze startu wspólnego. Oprócz szerokiej kadry Norwegii, na starcie stanęło wiele innych mocnych ekip, m. in. Francja z braćmi Fourcade na czele. Te zawody zawsze są okazją do sprawdzenia formy i wytypowania nazwisk, które wystartują w trzech pierwszych odcinkach PŚ. Jak spisali się Norwegowie i jaka jest forma Martina Fourcade? Oto, co wydarzyło się na trasach w Sjusjoen.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na to, że reprezentacja Norwegii po raz pierwszy pokazała się w nowych strojach. Stare wzory od Odlo zostały zastąpione przez markę Swix. Trzeba przyznać, że nowy design bardziej nawiązuje do barw narodowych.

Oprócz nowego stroju, Ole Einar Bjoerndalen zaprezentował swoje wygięte kije od Exela, o których pisałem wcześniej. Faktycznie wygląda to dość niecodziennie. Przejdźmy jednak do sedna, czyli biegów. W sobotę odbyły się sprinty. Wśród kobiet mieliśmy bardzo ładne podium i umyślnie używam tego określenia, bo zwyciężyła Włoszka Dorothea Wierer, przed Tiril Eckhoff i swoją rodaczką Karin Oberhofer. Kto choćby raz widział te biathlonistki, zrozumie, o co chodzi. Zaskakujące może być to, że wśród tak zapełnionej Norweżkami stawką, udało się zmieścić na podium aż dwóm reprezentantkom Włoch.
Dorothea Wierer przepytywana przez reporterów NRK.
Bieg mężczyzn zakończył się małą niespodzianką. Kolejny raz przekonaliśmy się, że nie można skreślać weteranów. Alexander Os, który był zmuszony przygotowywać się do sezonu poza kadrą A Norwegii, zwyciężył w imponującym stylu. Bezbłędne strzelanie i szybki bieg, pozwoliły mu wyprzedzić Simona Fourcade oraz Vetle Sjåstad Christiansena. 
Leworęczny Alexander Os w trakcie drugiego strzelania.
Patrząc na wynik Osa i Simona Fourcade, cieszy mnie dobra postawa biathlonistów, którzy byli trochę mniej widoczni w ostatnich sezonach. Klasyfikację pierwszej dziesiątki biegu mężczyzn możecie zobaczyć poniżej.
\Kliknij, aby powiększyć.

Na niedzielę przypadły biegi masowe. Do startu dopuszczana była najlepsza czterdziestka biegów sprinterskich. Nie pomyliłem się. W Sjusjoen jest naprawdę 40 stanowisk na strzelnicy. Wśród kobiet podium ze sprintu prawie się nie zmieniło. Jedynie Karin Oberhofer zamieniła inna Włoszka- Nicole Gontier. Eckhoff i Wierer pokazały, że są w bardzo dobrej formie na początku sezonu. Należy jednak pamiętać, że wszystko to miało miejsce pod nieobecność dwóch znakomitych zawodniczek, bowiem zarówno Darya Domracheva, jak i Kaisa Makarainen, nie startowały. Na pewno więcej wyjaśni się w Oestersund. Tak, czy inaczej wierzę w ogromne możliwości Tiril Ekchoff, zaś cała kobieca kadra Włoch może nas mile zaskoczyć w nadchodzących zawodach Pucharu Świata.
Znany już napis wśród norweskich kibiców dodawał siły Królowi biathlonu.
Bieg ze startu wspólnego mężczyzn był pięknym przypomnieniem siły Ole Einara Bjoerndalena. Król pokazał, o ile smutniejsza byłaby rywalizacja bez niego. Podobnie jak rok temu, zwyciężył w Sjusjoen, wyprzedzając Larsa Helge Birkelanda oraz Emila Hegle Svendsena. Wszystko rozstrzygnęło się na ostatnim strzelaniu, kiedy to tylko Birkeland i OEB byli bezbłędni. Warto zaznaczyć, że podczas tej próby Martin Fourcade spudłował aż trzy razy. Być może forma Francuza nie jest optymalna, choć tego weekendu pokazał, że pod kątem szybkości na trasie nie odstaje od reszty. Bjoerndalen natomiast fantastycznie pobiegł ostatnią rundę. Odrobił 9 sekund straty do Birkelanda, a potem zdołał go zaatakować na ostatnim podbiegu i odnieść pewne zwycięstwo. 

Najprawdopodobniej żadnego innego biathlonisty nie będzie stać na takie wyczyny w wieku 40 lat. Za każdym razem muszę sobie o tym przypominać, bo przecież dla mnie ma on wciąż te trzydzieści kilka lat. Można pójść za redaktorem portalu biathlon.pl i porównać OEB do "Mody na sukces", która nigdy się nie skończy. Jest jednak pewna znaczna różnica- jego zawsze będziemy chcieli oglądać...
Każdy biathlonista zostawił swój podpis na tablicy. Również Ole Einar Bjoerndalen, który potrzebował na to całej kartki ;) Nieskromnie dodam, że mam taki sam na czapeczce.

Aby dopełnić jeszcze formalności odnośnie biegu ze startu wspólnego mężczyzn, poniżej wrzucam klasyfikację pierwszej dziesiątki. Kto nie oglądał transmisji, może nadrobić zaległości na kanale Emila Hegle Svendsena na YouTube.
Kliknij, aby powiększyć.
Po zawodach w Sjusjoen można powiedzieć już nieco więcej na temat formy poszczególnych zawodników i zawodniczek. Do startu Pucharu Świata pozostało już nieco mniej niż dwa tygodnie, więc czas najwyższy, aby przygotować się w pełni do rywalizacji. Cały biathlonowy teatr rusza 30 listopada tradycyjnie sztafetą mieszaną w Oestersund. Następnie biegi indywidualne, sprinty i pościgowe. Wtedy na starcie zobaczymy już wszystkich i okaże się, kto tak naprawdę będzie walczył o najwyższe lokaty. Tak więc, do zobaczenia!

Stres niejedno ma imię

Było już o motywacji, depresji i modelu katastrofy. Teraz czas na coś, co niejako łączy się ze wszystkimi tymi aspektami. Chodzi o stres. Wiemy, że jest on wszędzie, więc także i w sporcie. Potrafi zmobilizować człowieka, ale również go zniszczyć. Jakie oblicze przyjmuje wobec sportowców i jak na nich wpływa? Postaram się to Tobie wyjaśnić, Drogi Czytelniku, w tym poście.

Na pomysł takiego tekstu wpadłem po usłyszeniu wiadomości o braku motywacji Emila Hegle Svendsena. Co prawda ten temat poruszyłem już wcześniej. W ogóle, jak się przyjrzeć, to w tekstach z psychologią sportu w tle często pojawia się EHS. Widocznie tak sobie go upodobałem, jak dobry przykład sportowca trapionego różnego rodzaju problemami. Poprzednio zabrakło jednak tego czynnika sprawczego, którym zazwyczaj jest stres. Można go wiązać z rolą pobudzenia, które opisywałem w modelu katastrofy. Lecz również można odnieść do reszty tematów, a nawet do depresji. Wszystko zależy od indywidualnego podejścia sportowca i reakcji jego organizmu. Czasem może z tym być naprawdę ciężko.


Logiczne jest, że im większa popularność, tym większy stres. Przykładowo z występami Emila Hegle Svendsena związane są ogromne oczekiwania. Tak było na przykład na Igrzyskach Olimpijskich w Sochi. Nie twierdzę, że tylko to doprowadziło do pamiętnego zawalenia sztafety męskiej na ostatniej zmianie. Tak samo również nie mam zamiaru wmawiać nikomu, że w obecnej sytuacji EHS zwyczajnie boi się kontaktu z wizją zawodu na następnych IO. Myślę, że tak ceniony sportowiec nie ma z tym problemu. A gdybym jednak się mylił? Wtedy cała historia nabiera innego obrotu dobrze znanego dla każdego, kto zna stres jak swojego brata...

Stres zablokował Svendsena w Sochi podczas ostatniego strzelania sztafety. Pewny medal dla Norwegii został zamieniony na najgorsze możliwe czwarte miejsce. Takie coś jeszcze nie wydarzyło się w jego karierze. Zwykle panował nad sobą, utrzymując optymalny poziom pobudzenia, a tym razem wszystko poszło nie tak. Nie wiedział, dlaczego sprawy tak się potoczyły i za nic w świecie nie chce, żeby sytuacja się powtórzyła. Wciąż powtarza sobie w myślach: "Jeg er SuperSvendsen...", lecz umysł podpowiada raczej: "Det var min feil". Koledzy jakoś stawiają EHS na nogi, kończy się sezon, więc wszyscy udają się na imprezę, gdzie rzeczywiście odreagowuje. Przychodzą letnie treningi z kadrą. Patrząc na króla Bjoerndalena podziwia jego niesłabnącą motywację, mimo tylu lat startów. Już wie, że nie będzie taki, jak Ole Einar. Co więcej, boi się jego odejścia. Wtedy przewodnictwo kadry spadnie na niego, tak jak wzrok całej Norwegii. Jako najbardziej doświadczony nie będzie już "rozgrzeszany" ze słabszych występów, a tym bardziej nie zatuszuje ich zainteresowanie postacią OEB. Ma obok siebie kolegów, ale ciągłe współzawodnictwo o miejsce w kadrze nawet dla Emila Hegle nie jest wesołą perspektywą. I tak oto w lecie, kiedy dużo mówi się o planach na przyszłość, on nie chce wcale tego czynić. Jest ambitny, dlatego nie odpuści, ale stres związany z zainteresowaniem jego osobą odbiera mu motywację. Biathlon, który uwielbiał od najmłodszych lat stał się uosobieniem presji udowadniania samemu sobie, że jest najlepszy. Każdy następny start widzi więc jak rutynę tych samych czynności z lękiem przed porażką w tle. Aż wreszcie psychika powiedziała nie...

Poniosło mnie, prawda? Drastyczny przykład niszczenia sportowca przez stres i tak nie został dokończony. W ekstremalnym wydaniu pojawiłyby się reakcje obronne przeciążonego organizmu, prowadzące do kompletnej blokady w chwilach zwiększonego lęku. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo są one nieprzyjemne. Ta w większości dopisana w myślach historia z życia Svendsena miała tylko jeden cel. Ukazać, że takie problemy mogą dotknąć każdego. Równie dobrze może je mieć jakiś młody sportowiec, którego potencjał miał zaprowadzić do światowej czołówki. A przez "jedynie" stres to wszystko zostaje przekreślone. Z tego stanu wraca się zwykle po terapii, pracy nad sobą, zmianie stylu życia i przede wszystkim myślenia. Tak więc nie jest to niemożliwe. Mimo wszystko, nie życzę nikomu podobnych problemów, bez względu na to, czy jest zawodowcem, czy nie. Nie wierzysz? To polecam obejrzeć sobie film "Całkiem zabawna historia" ("It's kind of a funny story"). Pamiętaj o tym, Drogi Czytelniku. A wracając do samego Svendsena mam nadzieję, że wszystko będzie z nim w porządku. Odzyskanie motywacji będzie łatwiejsze, niż pokonanie własnej presji. A przede wszystkim liczę, że problemy EHS i Martina Fourcade nie przysłonią nam ich pięknych pojedynków w nadchodzącym sezonie.