Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narciarstwo alpejskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narciarstwo alpejskie. Pokaż wszystkie posty

Dwa osiem trzy cztery

Dokładnie tyle kilometrów pokonaliśmy, aby dotrzeć do Alty. Była to wspaniała podróż, której poszczególne etapy mogliście już śledzić na moim profilu facebookowym. Dziś jestem już drugi dzień na miejscu, które od lat wydawało mi się być pewnego rodzaju życiowym celem. Cel osiągnąłem, jadąc przez Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię, po wielu godzinach bez odpoczynku i tylu samo wrażeniach. Nie da się tego wszystkiego opisać w jednym poście, ale też trudno rozdzielić każdy etap na pojedynczy tekst. To nie miałoby sensu, bo podróż wydawała się być jednym niekończącym się dniem, który na dobrą sprawę trwa do teraz. Wszystko dlatego, że pisząc te słowa o 23:30 na dworze wciąż jest jasno. Białe noce trwają sobie w najlepsze, powodując totalne rozregulowanie dla przybysza z Południa. Do tego, jak i późniejszej niekończącej się ciemności trzeba się będzie po prostu przyzwyczaić, aby móc tu normalnie funkcjonować. Tak więc oprócz nauki czeka mnie takie oto wyzwanie, ale i też bardzo ciekawe doświadczenie. Postaram się wszystko uwieczniać na zdjęciach i filmach, jak zacznie się dziać więcej, a wszystkie rzeczy będą już zupełnie wypakowane. Wróćmy więc do podróży, czyli pięciu ciężkich, ale jakże ciekawych dni.

Wszystko zaczęło się 2.08 wyjazdem z Jeleniej Góry. Pierwszym zaplanowanym przystankiem był Augustów, gdzie mogłem zobaczyć nieznaną mi dotąd część Polski, czyli między innymi Dolinę Rospudy. Jak zapowiadałem wcześniej, w tych okolicach zostaliśmy dłużej, bo po pierwsze było warto, a po drugie dobrze było wypocząć nad jeziorem przed najtrudniejszymi etapami podróży. 3.08 przenieśliśmy się jedynie do miejsca bliższego litewsko- polskiej granicy. W ten sposób, Polska pożegnała mnie piękną pogodą i krajobrazami, które na długo zapamiętam. A przecież najlepsze miało dopiero nadejść.

Na dzień dobry kaczka udająca bociana.
Kolejny dzień nad jeziorem. Chłodny poranek, idealny na kąpiel w spokojnej wodzie.
Rejs katamaranem do Doliny Rospudy. Warto było walczyć o budowę obwodnicy Augustowa w innym miejscu niż to. 
Ostatni zajazd na Litwie... yyy przepraszam, jeszcze w Polsce. Takim wieczorem pożegnał mnie kraj. Za tym już się tęskni.
Litwa, Łotwa i Estonia. Ta trójka była przewidziana na dzień 4.08. Niby nic, bo wszystkie z tych krajów są dość niewielkie, ale razem dało to całkiem sporą dawkę prawie 700 km. W dodatku krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, w miarę mijania kolejnych granic. Na początek biedna Litwa, z remontami dróg, obszernymi polami i kilkoma kilometrami dróg szybkiego ruchu. Od razu zapał do podróży został ostudzony i zaraz potem znów powrócił za sprawą Łotwy. Nagle skończyły się remonty, a zaczęła prawdziwa, płynna jazda. W dodatku widoki zaczęły się zmieniać, przypominając litewskie krajobrazy i zapowiadając Estonię.

Po drodze spotkaliśmy samochód kolarskiej drużyny CCC Sprandi Polkowice. Trzeba przyznać, że zobaczenie jakiegokolwiek akcentu podczas zagranicznej podróży potrafi dodać otuchy.
Łotewska plaża, bardzo podobna do tych w Polsce. Tylko ludzi mniej, ale to zapewne z powodu znacznego oddalenia od jakiejkolwiek miejscowości.
Estonia zaś wprowadziła zupełnie inną atmosferę. Rozległe pola ustąpiły miejsca nieprzeniknionym lasom. Drogi stały się jeszcze lepsze i szybsze, zaś ruch zmalał. Mniej więcej tak mógłbym sobie wyobrażać Finlandię, ale nie okolice Tallina. Z drugiej strony Estonii zupełnie sobie wcześniej nie wyobrażałem. Ogólnie rzecz biorąc cała ta trójka z tego dnia była zupełną nowością, dotychczas nieodkrytą i niedocenioną. Gdy już dojechaliśmy do Tallina, uwagę zwrócił rozmiar tego miasta, jak i niespotykana architektura.

Na przykład takie połączenie. Nowoczesny szklany wieżowiec, obok którego znajduje się klimatyczny drewniany dom.
Dopiero stare miasto potwierdziło, że Tallin rzeczywiście można nazwać Pragą Północy (nie mylić z Pragą Północ). Przynajmniej mi tak się kojarzyły te budynki i ogólna atmosfera. Miłym zaskoczeniem była również polska ambasada umiejscowiona w samym centrum starówki.





Wieczorem, o 22:30, czekała na nas podróż promem do Helsinek i odrobina snu. Wszystko dzięki temu, że Tallink Silja Line oferuje bilety z noclegiem na jedynie 2 godzinnej trasie. Pasażerowie zostający na noc mogą najzwyczajniej w świecie opuścić prom o godzinie 6 rano, zamiast zrywać się tuż po północy. Tak też zrobiliśmy i o poranku wyruszyliśmy na najtrudniejszy odcinek naszej podróży. Czekało na nas prawie 1200 km po drogach Finlandii, o których wiele ciekawego można usłyszeć z różnych źródeł. Łosie, renifery i inne zwierzęta na drodze to tam podobno normalność. Początkowo w to nie wierzyłem, zwłaszcza, że nic się nie działo podczas dość monotonnej i pustej pierwszej części naszej drogi.

Wschód słońca nad portem w Helsinkach. Jak się okazało, był to ostatni wschód słońca, który widziałem. Następny będzie za kilka tygodni.
Puste drogi, ograniczenie do 100 km/h. Nic tylko jechać przed siebie.
Początkowo nie brałem tego znaku zupełnie poważnie. W końcu u nas też ostrzegają o jeleniach i sarnach.
Po drodze zatrzymaliśmy się w bardzo ważnym miejscu. Przekraczając granicę koła podbiegunowego trzeba koniecznie wstąpić do Rovaniemi. Tylko tam, w wiosce najprawdziwszego Świętego Mikołaja, można zobaczyć tę granicę fizycznie, o czym informują stosowne znaki. Natomiast sam dom Mikołaja robi ogromne wrażenie. Można wejść do środka i poczuć klimat Świąt Bożego Narodzenia nawet w lecie, gdy słońce nie zachodzi za horyzont. Z głośników lecą kolędy, zaś w sklepie z pamiątkami można kupić pocztówki z wizerunkiem Świętego. Za dodatkową opłatą istnieje również możliwość wysłania takiej pocztówki do bliskiej osoby ze specjalnym stemplem pocztowym z koła podbiegunowego. Wrzucając kartkę do odpowiedniej skrzynki ma się gwarancję, że list dotrze do adresata na najbliższe Święta Bożego Narodzenia. Dobrze wymyślone, prawda? Oczywiście konieczne jest złożenie wizyty u samego Mikołaja, która jest darmowa. W trakcie rozmowy z Mikołajem, który mówi w wielu językach, robione jest nam pamiątkowe zdjęcie, które później można zakupić od elfów za 30 EUR. Takiej pamiątki nie sposób sobie odmówić.

Równoleżnik oznaczający koło podbiegunowe. Stąd do Alty mam jakieś 500 km na Północ.
Rzut oka na linię wyznaczającą magiczny równoleżnik.
"Santa is here". Właśnie w tym domu na nowo stajesz się dzieckiem chcącym poznać najprawdziwszego Świętego Mikołaja.
Z Rovaniemi do granicy fińsko- norweskiej, w której pobliżu czekał na nas nocleg, pozostało nam ponad 300 km, które w dodatku musieliśmy pokonać po mniej uczęszczanych drogach. Wtedy właśnie poznałem, co to znaczy podróżować po Finlandii. Jechaliśmy przez zupełne pustkowia, mijając pojedyncze domy. Gdzieniegdzie pojawiały się skrzyżowania z szutrowymi drogami, które wcale nie prowadziły donikąd. Widocznie dla Finów taka droga jest tym samym, czym dla nas wojewódzka, przykładowo pomiędzy Karpaczem a Piechowicami. W takich okolicznościach przyrody można szybko zrozumieć, skąd bierze się fenomen fińskich kierowców rajdowych. Poza wspomnianymi szutrami, spotkaliśmy wreszcie również renifery. Miejscowi kierowcy omijali je tak, jak my omijamy starszego pijaczynę jadącego rowerem do sklepu w jakiejś polskiej wsi. Jednym słowem dla nich jest to rzeczywiście normalność. A warto pamiętać, że za ewentualne uszkodzenie lub tym bardziej zabicie renifera na drodze trzeba zapłacić ogromną karę na rzecz mieszkańców Laponii.

W takiej sytuacji nie wiadomo właściwie co zrobić. Pozostaje tylko poczekać, aż któryś z członków stada ustąpi miejsca.
Właśnie tak blisko samochodu spacerują sobie renifery.
Na naszej drodze mijaliśmy również Levi- miejsce znane ze swojej trasy slalomowej Levi Black, na której co sezon organizowane są zawody PŚ w narciarstwie alpejskim.
Gdy dotarliśmy na miejsce, a było to około godziny 23, naszym oczom ukazał się prawdziwy obraz Północy, jaki zapewne widzi każdy człowiek, który nigdy tam nie był. Niebo jasne jak karnacja Johannesa Bø, jeden sklep dosłownie ze wszystkim co tylko można kupić, do tego stacja benzynowa, restauracja i recepcja w jednym. Klucz do drewnianego domku czekał na nas w specjalnej skrzynce dla gości przybywających po zamknięciu tego wielofunkcyjnego przybytku, czyli po 20. Po takim wysiłku psychicznym i fizycznym oraz emocjach, jakich doświadczyliśmy na przestrzeni 1200 km aż chciałoby się wskoczyć w wygodne łóżko. Niestety nadal nie mieliśmy łatwego życia. Stary, drewniany domek z twardymi pryczami nie był tym, co można było sobie wymarzyć. W dodatku wszędzie aż roiło się od komarów, których było chyba więcej niż w całych Bieszczadach. Pakiet survivalowy został uzupełniony jeszcze o wspomnianą białą noc i można było poczuć prawdziwą Arktykę. Mimo wielkiego zmęczenia, sen nie chciał przyjść, jakby organizm buntował się przeciwko wiecznemu dniu.
Tuż przed godziną 24. Tylko dość słaby parametr wskazywał na to, że jednak mamy noc.
Ostatniego dnia mieliśmy do pokonania jedynie około 200 km, z czego znaczną większość po drogach Norwegii. Nie ukrywam, że bardzo cieszyłem się na opuszczenie Finlandii, która dość mocno nas wszystkich zmęczyła. W miarę zbliżania się do Alty, widoki na naszej trasie stawały się coraz piękniejsze i nieprawdopodobne.





W mieście szybko odebrałem klucze od mojego pokoju w jednym z akademików, po czym ruszyłem na krótkie rozpoznanie. Alta jest naprawdę ciekawa, łącząc jednocześnie skaliste płaskowyże i morskie wybrzeże. Poza tym miasto wygląda na dość nowe, może nawet trochę sztuczne. Nad morzem spotkamy domy miejscowych, zaś nieco dalej, obok kościoła, mieści się centrum ze sklepami, restauracjami, hotelami i basenem. Po drugiej stronie natomiast rozpoczyna się część akademicka. Na początek mieszkania studentów, później uniwersytet UiT. Właściwie to tu będzie się koncentrować moje najbliższe życie. Mam nadzieję, że później będę bywał jeszcze dalej, czyli na stadionie Kaiskuru ze świetnej jakości trasami biegowymi.

Widok na kościół w centrum miasta, idąc od strony części akademickiej.
Widok na część wybrzeża. Mieszkający tu Norwegowie mają zapewnione najlepsze widoki w mieście.
Na zdjęciach widać nie tylko piękne położenie Alty, ale również pogodę, jaka obecnie tu panuje. W chwili, gdy piszę ten post, jest cały czas tak samo. Wieje dość nieprzyjemny wiatr, kilka razy padał deszcz, a temperatura nie przekracza nawet 16 stopni. To duży kontrast w porównaniu do polskich upałów, być może nawet za duży. Wszystko powinno wyglądać ładniej, gdy nastanie zima, a na niebie zaczną pojawiać się zorze polarne. Być może wtedy magia tego miejsca ukaże się na dobre. Póki co, staram się obserwować wszystko dokładnie, w końcu to moja pierwsza wizyta w Norwegii i od razu na studia, stąd może być to lekki szok. Zwłaszcza dla kogoś, kto wyobrażał sobie Północ jako raj wypełniony po brzegi sympatykami narciarstwa biegowego, gdzie każdy wie, kto to jest Finn Hågen Krogh. Tymczasem wcale nie musi to tak wyglądać. Trochę to smutne niczym tutejsza pogoda i jednocześnie prawdziwe, że taka podróż i doświadczenie niewątpliwe rozwija, ale i potrafi nauczyć człowieka spoglądać zupełnie w inny sposób na miejsce, z którego pochodzi. Po pewnym czasie zaczyna brakować nawet tych najbardziej znajomych miejsc, a obcość potrafi przytłoczyć, zwłaszcza, gdy stawia się jej czoła w pojedynkę. Tym samym potwierdzę moje słowa ze wcześniejszego wpisu na profilu facebookowym: wszystkie odwiedzone kraje czymś zapiszą się w mojej pamięci i czymś mnie zaskoczyły. Żadne jednak nie zastąpią Polski i nie zaczną od tak stanowić mojego drugiego domu. To zbyt trudne przełamać barierę nie tylko językową, ale również kulturową i mentalną. Być może wcześniej nie zdawałem sobie z tego spawy, narzekając czasem na błahostki w kraju, ale faktycznie ta "południowość" gdzieś się we mnie kryje i nie da się jej wyzbyć tak łatwo, jak mogło się wydawać. Co innego znaczy fascynacja Arktyką, a co innego życie tam, dlatego podjęte przeze mnie wyzwanie jest jeszcze trudniejsze, niż się spodziewałem. Tak, czy inaczej słowa dotrzymam i spróbuję zaznać północnego życia w całości. W przeciwnym razie zamilknę na wieki...
Dwa osiem trzy cztery, a będzie drugie tyle...
...bo trzeba jeszcze wrócić. W każdym razie ja już mogę powiedzieć, że dał radę.
Jeżeli chcecie zobaczyć więcej zdjęć, zapraszam pod następujące adresy: dzień 1, dzień 2, dzień 3, dzień 4, dzień 5.

Po czeskiej stronie Karkonoszy

Dla narciarzy alpejskich sezon już się rozpoczął pierwszymi zawodami w Sölden. Tymczasem biegacze i biathloniści są na ostatniej prostej przed swoimi startami. Podobnie amatorzy mają jeszcze trochę czasu na ostatnie treningi, zanim staną na upragnionym śniegu. Korzystając z tego czasu, postanowiłem sprawdzić kolejne miejsce nadające się na trening zarówno latem, jak i zimą. Mam na myśli czeską stronę Przełęczy Okraj.

Widok na stok narciarski i "centrum" miejscowości.
Malá Úpa to niewielka wioska, która jest znana przede wszystkim miłośnikom narciarstwa alpejskiego. Biegacze jednak również znajdą coś dla siebie. Zimą przygotowywane są trasy biegowe, prowadzące szlakami turystycznymi. Na próżno więc szukać dynamicznych zjazdów i podbiegów. Ciężko również wyznaczyć sobie różne pętle do pokonywania, jak choćby ma to miejsce w Horni Misecky. Należy być raczej przygotowanym na fakt, że po długim poruszaniu się przed siebie, trzeba będzie wrócić tą samą drogą. Przykładowo ja za tym nie przepadam, ale czasem trzeba odrzucić swoje upodobania. W zamian bowiem dostajemy piękne widoki, włącznie ze Śnieżką, do której jest stąd niedaleko.

Widok na Śnieżkę (ten szczyt po lewej).
W tym poście chciałbym jednak zwrócić uwagę na letnie możliwości związane z okolicą Malej Úpy. Kiedy nie działają wyciągi, turyści mają do dyspozycji pełen obszar tras, prowadzących miejscami przez stoki narciarskie. Właśnie takim fragmentem biegłem dzisiaj. Postanowiłem, że wyruszę odcinkiem, który dobrze znam z zimowych pobytów. Liczyłem, że uda mi się dzisiaj przebiec dystans około 10 km, aby określić możliwości rozegrania podobnej imprezy jak Letni Bieg Piastów. Zacząłem więc od dość stromego podbiegu. 
Początek trasy. Podbieg robi się bardziej stromy pod koniec. Na szczęście nie jest długi.
W okolicy stoku narciarskiego opuściłem szlak, który kiedyś pokonywałem na biegówkach. Od tego czasu trasa wiodła cały czas pod górę. Najwyższy jej punkt (1183 m.n.p.m) osiągamy po męczącym podbiegu, przypominającym trochę jakuszycki Samolot. Następnie stromy i krótki zbieg, po którym trafiamy na asfalt. Po odcinku w lesie dobiegamy do ładnego górskiego kościoła, otoczonego kilkoma restauracjami i pensjonatami. Teraz czeka nas najgorsze. Gdy nogi odmawiają posłuszeństwa, trzeba jeszcze pokonać niesamowicie stromy podbieg (widać to w okolicach 8 km na wykresie poniżej). Ostatnie 2 km wiodą drogą równoległą do zimowej trasy biegowej, aż w końcu obie się spotykają.

Widok z końca trasy (i jednocześnie początku). Jesienna wersja zdjęcia ze Śnieżką. 
Trasy turystyczne w okolicy Przełęczy Okraj zdecydowanie nadają się na letnie (i jesienne) bieganie w przygotowaniu do sezonu. Udało mi się zrobić jedną dużą pętlę, która okazała się być bardzo wymagająca. Zorganizowanie biegu górskiego lub półmaratonu w tym miejscu byłoby jak najbardziej sensowne. Na takiej wysokości organizm pracuje już trochę inaczej, co na pewno mogą docenić zawodowi sportowcy. Czy jednak warto wybierać to miejsce na biegówki? O tym przekonamy się zimą... Poniżej zapis z mojego treningu.


Chcesz podążać ta samą trasą i zmierzyć się z moim czasem? Oto link do trasy na Endomondo.

Horni Misecky

Lato nie musi by przeznaczone tylko na treningi i urlopy. Czasami można poznać miejsca, które będzie się chciało odwiedzić w przyszłości na narty biegowe. Myśląc w ten sposób, pojechałem ostatnio do oddalonych o 30 km od granicy w Jakuszycach Horni Misecky. Tamtejsze trasy są położone na wysokości ponad 1000 m.n.p.m i oferują kilka wariantów dla ambitnych amatorów. Postanowiłem więc zbadać, czy warto przyjechać tam w zimie.

Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to parking w samym Horni Misecky. Nawet w weekendowe letnie dni jest on zapełniony około południa. Miejsce zawsze się znajdzie, ale obawiam się, że w zimie, kiedy działają trasy biegowe i zjazdowe, sytuacja jest gorsza. Specjalnie na takie okazje otwierany jest dodatkowy parking. Mimo to, aby trafić na wolne miejsce w środku sezonu, trzeba być tam już wcześnie rano. Jest na to rozwiązanie. Gdy parking u góry jest przepełniony, zamykany jest wjazd do Horni Misecky. Samochód trzeba wówczas zostawić na dużym parkingu w Dolni Misecky i dalej skorzystać z autobusu. Nie jest to najwygodniejsza opcja, ale jedyna. Płacimy wtedy jedynie za przejazd autobusem, który jest przystosowany do przewozu nart. Jeżeli natomiast uda nam się znaleźć miejsca na górze, całodzienny postój będzie kosztował 100Kč.

Widok na parking w Horni Misecky.
Dobrą opcją może być również przyjechanie do jednego z pensjonatów i wynajęcie pokoju choćby na weekend. Za przykład posłuży Chata Misecky. Ceny w sezonie i poza nim można zobaczyć na chatamisecky.cz. Podobne rozwiązanie jest wybierane przez wielu sympatyków narciarstwa, co widać po zbudowanych apartamentach. Niektóre z nich widnieją jako na sprzedaż, a przypuszczam, że większość została wybudowana typowo pod wynajem.
Apartamentowce w Horni Misecky.

Z "centrum" Horni Misecky udajemy się w kierunku stadionu biegowego. Znajduje się on nieopodal wyciągu na Medvedin. Stamtąd można wybrać kilka tras, które są dostępne dla biegaczy narciarskich. Wszystko tłumaczy mapa postawiona przy stadionie.


Widok na część stadionu.
Na stadionie rozpoczynają swój bieg wszystkie zawodnicze trasy, dostępne w Horni Misecky. Przeszedłem się częścią z nich i pierwsze wrażenie było pozytywne. Pokonywanie nawet najkrótszych pętli może przynieść w zimie dużo przyjemności. Jest kilka krótkich podbiegów i zjazdów, co dodaje dynamiki. Wybierając natomiast dłuższe warianty (granatowy, czerwony lub zielony), mamy szansę dotrzeć do strzelnicy biathlonowej.

Trasa niebieska jest w lecie używana szczególnie przez rowerzystów z uwagi na szutrową powierzchnię.

"Zavodni okruh" i wszystko jasne.  Rzeczony okruh zaprowadzi nas między innymi do strzelnicy.

Kawałek porośniętej trawą trasy żółtej.

Jednak nie tylko trasy wyczynowe może nam zaproponować ośrodek Horni Misecky. Przez miejscowość przebiega karkonoska magistrala biegowa, która obejmuje około 500 km tras turystycznych w Karkonoskim Parku Narodowym (czeskim), utrzymywanych przez poszczególne gminy i organizacje. Brzmi nieźle, prawda? Dla tych, którzy w biegówkach cenią sobie przede wszystkim turystyczne aspekty, jest to wspaniała okazja, aby poznawać góry na nartach. 

Trasa karkonoskiej magistrali turystycznej wiodąca w kierunku Rovinki.

Horni Misecky jest nastawione przede wszystkim na narciarzy alpejskich. Dlatego nie dziwi obecność wyciągów narciarskich w okolicy, wjeżdżających na położony na wysokości 1235 m. n. p. m. Medvedin. Ponadto niedaleko mamy Spindleruv Mlyn, znany również w dziedzinie zjazdówek. Zimą te miejsca zamieniają się w raj dla sympatyków nart. Każdy zatem znajdzie coś dla siebie, od turystyki, poprzez trasy zawodnicze, aż po zjazdowe. Oby tylko w sezonie dopisała pogoda oraz dla wszystkich starczyło miejsca na parkingach. Osobiście gdybym miał zdecydować się na wyjazd w tamte rejony, zrobiłbym to rezerwując wcześniej miejsce w jakimś miłym pensjonacie i zostając na kilka dni.

Wiosenne Kontiolahti

Przy takiej pogodzie, jaką mamy obecnie, trudno uciec od ciągłego powtarzania, że to już jest wiosna. Mówią tak w TV, w internetach, na ulicach. Nawet kolarstwo coraz śmielej wdziera się na antenę Eurosportu ze swoimi wyścigami "ku słońcu", czyli Paryż- Nicea oraz Tirreno- Adriatico, wypierając tym samym sporty zimowe. Kilka z nich będzie miało swój epilog już w ten weekend, przede wszystkim narciarstwo alpejskie oraz biegi narciarskie. Sezon, a wraz z nim zima zbliża się rzeczywiście ku końcowi i jest to trochę smutne. Zwykle tak było, że najpierw kończyły się zmagania pucharowe, a później dopiero ostatnie dni na śniegu. Jedno tylko tu nie pasuje. Jak może kończyć się coś, co nawet na dobre się nie zaczęło?

Ten sezon na pewno przejdzie do historii, jako najgorszy pod kątem pogody. Wystarczy tylko wspomnieć problemy ze śniegiem w praktycznie każdej zimowej dyscyplinie sportu. Wietrzne Oestersund, Oberhof bez śniegu i oczywiście gorące Sochi to tylko kilka problemów pucharowej rywalizacji. Tymczasem ucierpiały nie tylko zawody najwyższej rangi. Również znany cykl maratonów Worldloppet & FIS Marathon Cup stracił kilka biegów i dystansów przez złe warunki atmosferyczne. Jednym z biegów zaliczanych do FIS Marathon Cup był Bieg Piastów. W tym roku najdłuższy dystans 50 km został skrócony do zaledwie 8 km. Natomiast Demino Ski Marathon oraz Jizerská Padesatka z Worldloppet nie odbyły się wcale. To idealnie obrazuje, jak bardzo złe panują warunki. Nie piszę tego w czasie przeszłym, bo mimo wszystko nadal gdzieś w głębi wierzę, że coś się odmieni. Zima w kalendarzu jeszcze trwa i zawsze jakiś opad śniegu, który pozwoli na przygotowanie tras, może się zdarzyć. Tylko ta nadzieja, choć umiera ostatnia, w końcu będzie musiała ustąpić rezygnacji. Oby tak się nie stało i rzeczywiście udało się choć raz w tym miesiącu wreszcie użyć nowych One Way Premio 9. Światełkiem w tunelu są norweskie prognozy pogody z yr.no, które konsekwentnie zapowiadają opady śniegu w Jakuszycach w najbliższy weekend. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, biorąc pod uwagę, że tamtejsze trasy są już oficjalnie zamknięte.

Natomiast wracając do finałów Pucharu Świata, to już trwa narciarstwo alpejskie w Lenzerheide, zaś w weekend czekają nas zawody w Falun, po których poznamy zwyciężczynię dużej kryształowej kuli w biegach narciarskich. Celowo piszę tylko o zwyciężczyni, bo wśród mężczyzn kryształ już zapewnił sobie Martin Johnsrud Sundby. Jedno jest pewne. Obydwa trofea trafią do Norwegii, bo w rywalizacji liczą się jedynie Marit Bjoergen i Therese Johaug. Biorąc pod uwagę finałowe konkurencje, należy spodziewać się wygranej tej pierwszej, która dołożyłaby tym samym kolejny sukces do swojej pokaźnej galerii. Najbardziej szkoda Astrid Uhrenholdt Jacobsen, która po świetnym w jej wykonaniu Tour de Ski musiała zmierzyć się z osobistą tragedią, jaką była śmierć jej brata. Do tego podczas niedawnego biegu na 30 km w Oslo wypadła z trasy i doznała wstrząśnienia mózgu.

Jeżeli chodzi o biathlon, to tym razem Puchar Świata zawitał do fińskiego Kontiolahti. Na szczęście nie oznacza to rozstania się z emocjami, bo czekają nas jeszcze biegi w Oslo na zakończenie. Jednak nawet na północy panuje już aura podobna do wiosennej. Na bardzo wymagających trasach biathlonistów będzie dodatkowo męczył miękki śnieg. Temperatury utrzymują się powyżej zera. Trener reprezentacji USA, Fin Jonne Kähkönen powiedział nawet, że w tym rejonie Finlandii nigdy na początku marca podobnej pogody nie widział. Zapowiadają się więc kolejne zawody w atmosferze anomalii. Ja natomiast chciałbym zwrócić uwagę, że to właśnie w Kontiolahti Ole Einar Bjoerndalen odniósł swoje ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata (jeżeli konsekwentnie odliczyć Igrzyska Olimpijskie w Sochi). Był to bieg pościgowy, rozgrywany przy dużym mrozie, którego teraz chyba nikt nie potrafi sobie wyobrazić. Może więc zarówno mróz, jak i król przypomną o sobie znów w tym samym miejscu? Już jutro o 15:10 sprint mężczyzn, zaś o 17:45 pobiegną kobiety. Następnie w sobotę kolejne dwa sprinty (rekompensata za odwołane biegi) oraz biegi pościgowe w niedzielę. Przypuszczam, że do niedzielnych pościgów zostaną wzięte czasy z tego drugiego sprintu. To trochę nie fair. Osobiście wyciągnąłbym średnią czasów z obu sprintów każdego zawodnika i na tej podstawie ułożył listę startową. Roboty byłoby więcej, ale jakże ciekawie wyglądałaby rywalizacja! Przed wszystkim, polecam film z wycieczką po 2,5- kilometrowej pętli, po której oprowadza Marie Laukkanen.


Wiadomo było, że prędzej czy później rzeczywiście emocje związane ze startami Justyny Kowalczyk, zastąpią starty fantastycznego Michała Kwiatkowskiego, który obecnie ściga się w Tirreno- Adriatico. Szkoda tylko, że musiało to nastąpić znacznie prędzej i tak drastycznie. Nie chodzi tu o kontuzję naszej zawodniczki. Mam raczej na myśli, że przez obecną aurę, po zakończeniu wszystkich zimowych zmagań, po wszystkim pozostanie tylko wspomnienie. A zwykle było przecież inaczej... Ale o tym już kiedy indziej. Na razie w ramach rekompensaty za nietransmitowaną pięćdziesiątkę w Oslo, polecam sobie obejrzeć ten sam dystans w 2012 roku.

Od skiathlonu do pięćdziesiątki, czyli podsumowanie Igrzysk Olimpijskich w Sochi

Bardzo szybko przeminęły te dwa tygodnie. Znicz już zgaszony, a tym samym 22. Zimowe Igrzyska Olimpijskie przeszły do historii. Sochi opuszczają już wszyscy bohaterowie, zarówno pozytywni, jak i negatywni, tego wydarzenia. Teraz czas na podsumowanie, bo od skiathlonu do pięćdziesiątki działo się naprawdę wiele. Wielkie dokonania, skandale, porażki- bez tego nie obejdzie się żadna sportowa impreza. Tak było i w przypadku Igrzysk. Wyliczymy więc wszystkie "naj-" tej imprezy.

  • Największy skandal: niestety w trakcie trwania Olimpiady przyłapano kilku zawodników na stosowaniu niedozwolonych środków. U niemieckiej biathlonistki Evi Sachenbacher- Stehle wykryto metyloheksanoaminę, zaś u austriackiego biegacza narciarskiego Johannesa Duerra erytropoetynę. W przypadku Evi można uznać to za niedopatrzenie, bo zabroniony składnik znajduje się w różnego rodzaju odżywkach i napojach energetycznych, zaś jego stosowanie poza zawodami nie jest w ogóle sankcjonowane. Przez swoją wpadkę, biathlonistka straciła czwarte miejsce zdobyte w biegu ze startu wspólnego oraz pozbawiła swoją drużynę również czwartej lokaty w sztafecie mieszanej. Natomiast Duerr był okrzyknięty (również przeze mnie) za rewelację Tour de Ski i zaliczany do grona faworytów biegów długich na IO. W skiathlonie zajął 8. miejsce, po czym udał się do Obertilliach trenować przed startem na 50 km. Właśnie w Austrii pobrano próbkę, w której wykryto EPO. Duerr przyznał się do stosowania dopingu z determinacją i jednocześnie nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to robił. W tym momencie możemy skreślić jego wszystkie wyniki z tego sezonu, jak i cofnąć wszelkie zdania o tym, że niby stanowił wielki talent w Pucharze Świata.
  • Największy przegrany: na pewno rozczarowany swoim występem na Igrzyskach jest Petter Northug. Nie dość, że bez miejsca na podium, to jeszcze we wszystkich biegach okazywał słabość. Brakowało wytrzymałości i szybkości, którą kiedyś zachwycał. Przyczyną takiej formy jest choroba, która w okresie przygotowawczym nie pozwoliła mu na wystarczające obciążenie w treningu. Ale nie zapominajmy, że Dario Cologna stracił jeszcze więcej treningów z powodu kontuzji. Przez większą część sezonu w ogóle nie startował, a w Sochi pokazał ogromną siłę, zdobywając dwa złote medale. Miał też trochę pecha. Najpierw przewrócił się dwukrotnie w sprincie, a w dzisiejszym biegu na 50 km, gdzie był zdecydowanym faworytem, złamał nartę. 
  • Najgorszy dramat: Igrzyska Emila Hegle Svendsena można tylko opisać jako drogę z piekła do nieba i z powrotem. Początkowo występy były nieudane, nie przynosiły medalu, aż do biegu ze startu wspólnego, w którym EHS strzelał bezbłędnie i wyprzedził na sprinterskim finishu Martina Fourcade. Później jeszcze lepsza sztafeta mieszana, gdzie Norwegia pokazała swoją prawdziwą siłę. Na to samo zanosiło się we wczorajszej sztafecie mężczyzn po świetnych zmianach braci Boe i dobrej postawie Bjoerndalena, który jednak nieco stracił biegowo z powodu złego samopoczucia. Tak, czy inaczej, Svendsen, nazywany księciem biathlonu i następcą OEB, wybiegł na swoją zmianę na pierwszym miejscu, tuż przed Niemcami. Dalej byli Rosjanie i Austiacy, którzy dogonili liderów po pierwszym strzelaniu. O wszystkim miała zadecydować ostatnia próba strzelecka. Było wiadomo, że ktoś z tej czwórki zostanie bez medalu, ale nikt nie przypuszczał, że będzie to Norwegia. EHS najwyraźniej nie wytrzymał presji i zaczął pudłować. Nie pomogło dobieranie, skutkiem czego musiał biegać karną rundę. Tymczasem rywale wybiegli na trasę. Wygrali Rosjanie przed Niemcami i Austriakami. Svendsen przyprowadził sztafetę Norwegii na 4. miejscu. Mówiło się o tym, że pozbawił medalu braci Boe i Bjoerndalena, zawalił sztafetę, zepsuł Norwegii zakończenie Igrzysk oraz wiele innych rzeczy. Tak się stało, ale nie można winić Svendsena w ten sposób. Każdemu mogło się to zdarzyć i niestety padło na niego.
  • Największy heroizm: przed Igrzyskami istniało wiele niewiadomych dla Justyny Kowalczyk i jej kibiców. Kontuzja stopy budziła wiele wątpliwości co do dyspozycji Polki. Po biegu łączonym okazało się, że jest to wielowarstwowe złamanie. Nie przeszkodziło to jednak w żaden sposób zdobyć złota na jej koronnym dystansie- 10 km stylem klasycznym. Ponadto startowała jeszcze w sztafecie, sprincie drużynowym i biegu na 30 km stylem dowolnym. W ostatnim biegu zaczepiła się nartami z Anio Kaisą Saarinen, przez co nadwyrężyła kontuzjowaną stopę i nie dała rady kontynuować rywalizacji. Mimo to, pokazała, że jest niezwykle silną i zdeterminowaną zawodniczką.
  • Największa legenda: o zwycięstwie Ole Einara Bjoerndalena w sprincie pisałem już wcześniej. Tym złotem wyrównał rekord zdobytych medali, należący wówczas do Bjoerna Daehliego. Kolejne złoto w sztafecie mieszanej dało mu samodzielne prowadzenie w tej klasyfikacji. Dodatkowo jeszcze bardzo dobre występy w pozostałych biegach tych Igrzysk oraz wygrane wybory do Komitetu Zawodniczego przy MKOl świadczą o legendzie tego sportowca. Drugiego takiego nie będzie.
  • Największa dominacja: zdobywając trzy złote medale Darya Domracheva udowodniła, że świetnie się przygotowała do Igrzysk. Na trudnych trasach kompleksu Laura wykorzystała idealnie wszystkie swoje biegowe umiejętności. Przypomnijmy, że pierwsze złoto pojawiło się w biegu pościgowym, do którego startowała z 32 sekundami straty do Anastasyi Kuzminy- mistrzyni olimpijskiej w sprincie. Popełniła tylko jeden błąd na strzelnicy, co przy tak szybkim biegu dało pewne zwycięstwo. Bieg indywidualny poszedł również po jej myśli. Potwierdziła tym samym wynik uzyskany przed rokiem na próbie przedolimpijskiej, którą wygrała. W ostatniej konkurencji indywidualnej, czyli w biegu masowym, zostawiała rywalki daleko w tyle na rundach biegowych i, podobnie jak wcześniej, spudłowała tylko raz. Zawodniczka z innej ligi- tak mówią o niej inne biathlonistki.
  • Największy problem: pogoda znacznie utrudniała rywalizację na stokach i trasach narciarskich. Było nadzwyczajnie ciepło, czasem ponad 10 stopni powyżej zera, przez co śnieg zmieniał się w wodnistą breję. Długo jeszcze zapamiętamy widok biegaczy ubranych w koszulki z krótkim rękawem. Szczególnie reprezentantki USA korzystały z tego rozwiązania. Ponadto były problemy ze smarowaniem nart na taką nawierzchnię, jak choćby w kadrze Norwegii. Organizatorzy bardzo ciężko pracowali, aby utrzymać trasy w dość dobrej kondycji. Wolontariusze sypali sól na trasy biegowe i utwardzali stoki. I trzeba przyznać, że spełnili swoje zadanie.
  • Najbardziej obwiniany człowiek: Ante Kostelić był autorem ustawienia bramek do drugiego przejazdu slalomu mężczyzn. Było to wiadome przed Igrzyskami i już wtedy pojawiły się obawy. Trzeba bowiem wiedzieć, że chorwacki trener, ojciec Ivicy i Janicy, ustawia bardzo trudne i arytmiczne przejazdy. Tak było i tym razem. Na dodatek przy panujących warunkach, trasa nie wybaczała błędów. Straciło na tym wielu alpejczyków, między innymi Szwedzi- Andre Myhrer i Mattias Hargin, którzy mieli szansę na medal i pogrzebali ją złym drugim przejazdem. Nazwano nawet Kostelica idiotą.
  • Największy bezsens: transmisje w TVP od początku imprezy budziły moje zastrzeżenia. Potwierdziły się one kilka razy. Przede wszystkim komentarz wielu dyscyplin pozostawiał wiele do życzenia. Oglądając narciarstwo alpejskie miało się wrażenie, że ekipa nie ma styczności z tą dyscypliną na przestrzeni całego sezonu i komentuje ją tylko przy okazji Igrzysk. Zawiódł trochę biathlon, bo bez Tomasza Jarońskiego pan Krzysztof Wyrzykowski nie mógł krzyknąć swojego słynnego "rach ciach ciach!" (pan Tomasz zabronił, ale też specjalnych okazji do okrzyku nie było) oraz nie zgrał się z Piotrem Sobczyńskim (zazwyczaj TJ ogarnia wyniki na bieżąco, a KW czyni dygresje, w Sochi natomiast mieliśmy dwóch lubiących gawędzić bez przejmowania się wynikami). Nie zabrakło również "złotych cytatów", które zapamiętamy po łyżwiarstwie szybkim. Piotr Dębowski, cały rozemocjonowany, wykrzykiwał takie piękności: "Polacy jadą teraz wolniej, ale szybciej" albo "Biegną po ten medal zostawiając na lodzie piękną biało- czerwoną smugę". Przynajmniej można było się pośmiać. Do śmiechu nie było natomiast wtedy, gdy TVP zmieniała dyscyplinę sportu nadawaną na antenie. Zazwyczaj robiła to w najmniej odpowiednim momencie, a już szczytem wszystkiego było wyłączenie ostatniego strzelania ostatniej zmiany w biathlonowej sztafecie, aby pokazać dekorację drużyny polskich panczenistów. Wiem, że to medal dla nas i mogę sobie oglądać transmisję w internecie, ale żeby wyłączać w trakcie najważniejszych rozstrzygnięć, podczas gdy dekorację można by było pokazać z odtworzenia po zawodach? Tak się nie robi...
  • Największe odkrycie: reprezentacja Czech w biathlonie pokazała, jaki rozwój poczyniła na przestrzeni kilku sezonów. Na tych Igrzyskach zdobyła aż 5 medali. Ondrej Moravec przyznał, że o tak udanym występie na tej imprezie kadra czeska nawet nie śniła. Rzeczywistość okazała się dużo lepsza od oczekiwań. Wyrasta nam nowa potęga biathlonowa? 
  • Największa wpadka: pierwsze strzelanie Krystyny Pałki w sztafecie kobiet było katastrofalne. Cztery karne rundy, przy ośmiu wykorzystanych nabojach to prawdziwa tragedia, z której nie da się wyjść na jakiekolwiek dobre miejsce. Nasz zespół ukończył ten bieg na 10. pozycji mimo dalszej zadowalającej postawy reszty zawodniczek. Różne teorie starają się wytłumaczyć takie zachowanie na strzelnicy doświadczonej zawodniczki. Podobno przyrządy celownicze zostały mocno przestawione po przestrzeliwaniu broni i ktoś musiał zrobić to celowo. Niedobrze się dzieje w kadrze, skoro taka wersja jest brana pod uwagę. Być może coś wyjaśni się po Igrzyskach. W dodatku ostatnie ekscesy z Pauliną Bobak i jej skargami na sztab trenerski nie służą atmosferze. Natomiast patrząc na same wyniki, to źle nie jest. Najwyższe miejsce 5. Moniki Hojnisz to wyrównanie najlepszego wyniku polskiej biathlonistki na IO i daje bardzo dobre spojrzenie na przyszłość tej zawodniczki. Trochę tylko zawiodła gorsza dyspozycja biegowa Krystyny Pałki i Magdaleny Gwizdoń, bo w przypadku tej pierwszej bezbłędny wynik na strzelnicy w biegu indywidualnym na 15 km powinien zapewnić miejsce w pierwszej piątce, a tymczasem starczył jedynie na 10. pozycję.
To wszystko, co udało się nazwać "naj-". Oczywiście nie z samych "naj-" składały się te Igrzyska i właśnie to stanowi o wielkości tego wydarzenia. Dla każdego sportowca Olimpiada jest czymś szczególnym i było to widać po poziomie zmagań oraz po emocjach wypisanych na twarzach medalistów. Natomiast dla każdego kibica przyniosła ona to, co jest najważniejsze, czyli dawkę prawdziwego, trzymającego w napięciu sportu. Klasyfikację medalową wygrała Rosja, z liczbą 13 złotych medali, 11 srebrnych i 9 brązowych. Za gospodarzami uplasowała się Norwegia i Kanada. Polska zaliczyła swój najlepszy występ w historii, zdobywając 4 złote medale oraz po jednym srebrnym i brązowym. Odchodząc od wszelkich prób upolityczniania tego wydarzenia, stwierdzam, że Igrzyska Olimpijskie w Sochi były po prostu ładne i udane. Oczywiście szkoda, że się kończą, ale przed nami jeszcze kilka zawodów Pucharu Świata. Teraz można udać się na krótki odpoczynek.

P.S.: Pamiętacie może, że kiedyś pięćdziesiątka rozgrywana była metodą startu indywidualnego z przerwami między zawodnikami? Tę formułę zmieniono po 2008 roku, zaś ostatnimi zawodami rozegranymi w ten sposób był bieg na 50 km stylem dowolnym w Oslo. Wygrał Anders Soedergren, przed Lukasem Bauerem i Remo Fischerem. Co ciekawe, biegło wówczas dwóch biathlonistów- Frode Andresen (zajął 8. miejsce) oraz Lars Berger (35. miejsce).

Źle się dzieje

Co prawda mówiłem, że po złocie Ole Einara Bjoerndalena te Igrzyska na pewno uznam za udane. I rzeczywiście z tym trudno się nie zgodzić, ale jednocześnie nie mogę przejść obojętnie obok pewnych szans na medale, które okazały się wielką porażką. Narzekać nie mam zamiaru, tak samo jak oceniać, co poszło nie tak. Na to przyjdzie czas, gdy już zakończą się wszystkie konkurencje i będzie można rozmawiać o klasyfikacji medalowej. Obecnie Norwegia figuruje w niej z dorobkiem 5 złotych medali, 3 srebrnych i 6 brązowych. Wcale nie jest więc źle. Zwróćmy jednak uwagę na sytuację wielkich postaci, które miały odegrać w Sochi znaczącą rolę, zdobyć wiele medali, a póki co pozostają z niczym. Co więcej, ciężko uwierzyć, że to się zmieni. Mam tu na myśli Aksela Lunda Svindala, Pettera Northuga i Emila Hegle Svendsena. Wszyscy trzej panowie nie zdobyli na tych Igrzyskach żadnego indywidualnego miejsca na podium.

To, co dzieje się w biegach narciarskich z reprezentacją Norwegii jest co najmniej zastanawiające. Igrzyska zaczęły się dobrze, bo widzieliśmy przecież medale Bjoergen, Johaug i Sundby'ego w biegach łączonych. Później nie zawiedli sprinterzy, ale też faktem jest, że sprint wymaga innych predyspozycji i przygotowania. Tak więc Ola Vigen Hattestad, Maiken Caspersen Falla i Ingvild Flugstad Oestberg są rozliczeni ze swoich indywidualnych występów. Okazało się jednak, że nie był to początek wysypu medali, jakiego można było się spodziewać. Zwłaszcza postawa Pettera Northuga, który w obu wcześniejszych biegach zwyczajnie nie wytrzymywał ostatnich metrów, była dziwna. Z każdym dniem temperatura w Krasnej Polanie wzrastała, śnieg robił się coraz gorszy. I przyszedł czas na te dwa pamiętne biegi stylem klasycznym- 10 km i 15 km. W pierwszym przypadku honor drużyny obroniła Therese Johaug, zdobywając brązowy medal. Kolejny dzień był już pewnego rodzaju porażką. Northug nie został w ogóle wystawiony do startu, zaś pobiegli: Golberg, Jespersen, Roenning i Sundby. Najlepszy z nich- Jespersen, stracił do zwycięskiego Dario Cologni ponad minutę. Biegi sztafetowe miały być już popisem idealnie zgranych zespołów i przynieść dwa złote medale. Tymczasem w rywalizacji kobiet zaczęło się od dużej straty Heidi Weng. Później nieudana próba nadrobienia czasu przez Therese Johaug, aż wreszcie słabo biegnąca Astrid Uhrenholdt Jacobsen i sensacyjnie przegrywająca Marit Bjoergen na ostatniej zmianie z Francuzką Coraline Hugue. W rezultacie dopiero 5. miejsce. Takie wyniki już dawały do myślenia, ale wciąż nie można było nie wierzyć w dobrą postawę męskiego zespołu. Ta wiara okazała się być zgubną, bo już na pierwszej zmianie Eldar Roenning, zwykle pewny punkt sztafety, stracił kilka ładnych sekund do prowadzącego Szweda Larsa Nelsona. Zupełnie nie poradził sobie Chris Andre Jespersen, przybiegając po swojej zmianie z minutą (!) straty. Martin Johnsrud Sundby próbował to odrobić, ale najwidoczniej przeszarżował i na ostatniej pętli widzieliśmy jego biegnące zwłoki. Na ostatniej zmianie był Petter Northug, który miał okazać się cudotwórcą, odrobić cały stracony czas i wskoczyć choćby na 3. lokatę. Tak się jednak nie stało, a raczej powtórzyła się sytuacja Martina Johnsruda, czyli na kilometr przed metą nastąpiło przysłowiowe "odcięcie prądu". Dużo mówi się o przyczynach takiego stanu rzeczy. Są teorie o złym smarowaniu w tych trudnych warunkach, ale bardziej prawdopodobne wydaje się to, że Norwegowie po prostu nie trafili z formą na właściwą imprezę. Być może start w Tour de Ski, tak bardzo dla nich udanym, okazał się samobójstwem? Tego dowiemy się po wszystkim. I teraz jak w tej sytuacji oceniać szansę przed bardzo ważnymi biegami, jakimi są 30 km i 50 km stylem dowolnym? W przypadku panów nie widzę już szansy medalowej, przy tak mocnej konkurencji ze strony Dario Cologni i Szwedów. Do tego wszystkiego możemy dołożyć jeszcze Duerra oraz Legkova. Wśród kobiet ten medal może się pojawić, ale to tylko dlatego, że nie ma innych zawodniczek w stawce, które by mogły powalczyć na tak trudnym dystansie. Podium należy upatrywać w konfiguracji: złoto dla Kalli a później walka o srebro i brąz pomiędzy trójką Bjoergen/Kowalczyk/Johaug.

Problemy kadry biegowej są podobne do tych obserwowanych wśród biathlonistów. Jedynie Ole Einar Bjoerndalen wypełnił normę złota dla Norwegii, ale pamiętajmy o jednym. Król biathlonu przygotowywał się do Igrzysk według własnego przepisu, poza kadrą. Jego czasy biegowe, uzyskiwane dotychczas w Sochi były znacznie lepsze od kolegów z reprezentacji. I w ten sposób można poddać wątpliwości teorię o złym smarowaniu nart. Problemy z nartami zgłaszał tylko Tarjei Boe w biegu pościgowym. Natomiast Emil Hegle Svendsen, który miał zdominować całą imprezę, podobnie, jak zrobił to rok temu w Novym Mescie, pozostaje bez medalu. Widać pewną słabość u Emila, zwłaszcza na trasie. Sam tego nie potrafił wytłumaczyć, kiedy po nieudanym biegu indywidualnym udzielał wywiadu norweskiej telewizji. Przy jednej karnej minucie zajął dopiero 7. miejsce, podczas gdy Fourcade zdobył złoty medal z takim samym dorobkiem na strzelnicy. Czyżby to psychika EHS odgrywała znaczącą rolę? Być może, choć takie problemy objawiają się zwykle dużą liczbą pudeł, nie zaś wolniejszym bieganiem. Patrząc jednak na postawę braci Boe, którzy też mieli o cokolwiek powalczyć, można coraz bardziej przychylić się ku tezie, że w okresie przygotowawczym trener Espen Andersen Nordby zrobił jakiś błąd. Na cały sztab trenerski już teraz padła fala krytyki, ja jednak poczekam z oceną na zakończenie IO. Przed nami w końcu jeszcze przełożony bieg masowy mężczyzn, ta sama konkurencja u kobiet i sztafety, co daje zarówno Svendsenowi, jak i reszcie kadry na lepsze występy.
Tarjei Boe to jeden z największych przegranych tych Igrzysk. Nawet nie zakwalifikował się do biegu ze startu wspólnego, w którym jest aktualnym mistrzem świata.

Dla Aksela Lunda Svindala wszystkie szanse na medal już odleciały. W zjeździe otarł się o podium, w supergigancie był 7., zaś superkombinację ukończył na 8. miejscu. Na pewno liczył na więcej i nie trafił z optymalną formą na Igrzyska. Być może też trasa w Sochi nie była jego ulubioną, choć wcale nie musiała być, aby mógł na niej zwyciężyć. W narciarstwie alpejskim doszło podczas Igrzysk do wielu niespodzianek. Jedną z nich jest taki a nie inny wynik dla Aksela i związane z tym rozczarowanie. Pozostały nam już tylko konkurencje techniczne, stąd nie ma szans na jego poprawę. Nie oznacza to jednak, że Norwegia wyjedzie z pustymi rękoma w tej dyscyplinie. Kjetil Jansrud spisał się świetnie, zdobywając dotychczas brązowy medal w zjeździe i złoto w Super G, w superkombinacji otarł się o podium, a i w slalomie gigancie wcale nie jest bez szans przy takiej dyspozycji. Pamiętajmy jeszcze o odkryciu tego sezonu- Henriku Kristoffersenie, który będzie się liczył w slalomie.

Biathlon w wydaniu ekstremalnym i inne nieszczęścia

Prawdziwie sportowy weekend nam się trafił. Oprócz zawodów biathlonowego Pucharu Świata w szwedzkim Oestersund mieliśmy do dyspozycji biegi narciarskie w Kuusamo, narciarstwo alpejskie w Kanadzie i USA, a nawet ostatni wyścig sezonu serii WEC w Bahrajnie. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Zacznijmy jednak od biathlonu, który w swojej inauguracji sezonu pokazał prawdziwie ekstremalną odsłonę. Najpierw zaskakująca i wietrzna sztafeta mieszana, później odwołanie i przesunięcie startu biegu indywidualnego kobiet z powodu silnego wiatru, aż w końcu dzisiejszy mini huragan. Przypomnijmy, że bieg pościgowy kobiet rozpoczął się zgodnie z planem, o 11:30. Jednak już na pierwszym strzelaniu widać było, że podmuchy wiatru ze śniegiem znacznie utrudniały strzelanie zawodniczkom. Następne wizyty na strzelnicy były jeszcze gorsze. Trudności sprawiało samo oddawanie strzałów, nie mówiąc już o byciu bezbłędnym. Stąd wszystko zajmowało bardzo dużo czasu, a karnych rund było mnóstwo. Przykładowo, na drugim strzelaniu zwyciężczyni sprintu- Ann Kristin Flatland została prawie oślepiona śniegiem. W dodatku wiatr porwał jej okulary. Możecie zobaczyć tę sytuację w poniższym filmie.



Jak widać, z celnością nie było jeszcze tak źle. Po długim mierzeniu, Norweżce udała się sztuka bezbłędnego strzelania. Jedno pudło Daszy to też dobry wynik. Prawdziwy horror przyszedł na trzecim strzelaniu, w pozycji stojącej. Teraz wyobraźcie sobie sytuację, że przy zmęczeniu dystansem musicie trzymać ponad 3- kilogramowy karabin, walczyć z wiejącym prosto w twarz wiatrem i jeszcze celować do krążków o średnicy 11,5 cm. Dopiero wtedy można zrozumieć to, co spotkało zawodniczki podczas tej wizyty na strzelnicy. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, a wynik 5/5 był prawie nieosiągalny (udało się to tylko Włoszce Wierer). Rosjanka Ekatarina Iourieva spędziła na stanowisku około 3 minuty, a mimo to zaliczyła 3 karne rundy.

Podobnie było z resztą stawki. Dlatego dyrektor zawodów podjął decyzję o przerwaniu biegu i jego anulowaniu. Trzeba przyznać, że werdykt był dość kontrowersyjny. Część zawodniczek przyjęła to ze zrozumieniem, a część z rozczarowaniem. Zwłaszcza prowadząca Darya Domrachyeva i biegnąca za nią Flatland nie ukrywały zdziwienia.

Z jednej strony można zapytać, czemu nie przerwano zawodów wcześniej, kiedy jeszcze nie było żadnych rozstrzygnięć. Z drugiej strony nie można było biernie przyglądać się temu, co działo się na strzelnicy, bo zaczęło się robić nie tylko przypadkowo, ale też niebezpiecznie. Osobiście uważam, że lepiej późno, niż wcale i podjęta decyzja, choć krzywdząca niektóre zawodniczki, była konieczna. W związku z brakiem poprawy warunków atmosferycznych, bieg pościgowy mężczyzn również został odwołany. Liderzy klasyfikacji generalnych się więc nie zmienili. Nadal są nimi Gabriela Soukalova i Martin Fourcade.

Oestersund pożegnało się więc z biathlonistami bardzo nieprzyjemnie. Mam nadzieję, że w Hochfilzen będzie już normalnie i uda się rozegrać wszystkie zaplanowane konkurencje. Takich problemów nie mieli natomiast biegacze narciarscy, którzy dziś kończyli inauguracyjny cykl Ruka Triple. Panie ścigały się na dystansie 10 km, zaś panowie na 15 km. Oba biegi były rozegrane techniką dowolną, a startowano z przewagą wypracowaną w pozostałych biegach całego weekendu. Była to więc pierwsza okazja dla specjalistów od łyżwy, takich jak Therese Johaug, Charlotte Kalli, czy Marcusa Hellnera, na pokazanie się z dobrej strony. Poniekąd im się to udało. Wśród kobiet wygrała Marit Bjoergen przed Kallą i Johaug (Justyna Kowalczyk przybiegła tuż za podium), zaś w rywalizacji mężczyzn triumfował Martin Johnsrud Sundby przed dwoma Rosjanami: Legkovem i Vylegzhaninem. Hellner gonił z dalekiego miejsca, ale zabrakło mu sił na ostatniej pętli i udało się jedynie wskoczyć na 7. lokatę. Dzisiejsi zwycięzcy są jednocześnie liderami klasyfikacji generalnych Pucharu Świata. Potwierdził się niestety znany schemat: u panów rywalizacja jest wyrównana i ciekawa, a u pań wciąż te same nazwiska na czele.

Czas zostawić Europę i udać się do Ameryki Północnej, gdzie swoje pierwsze w tym sezonie konkurencje szybkościowe rozgrywali narciarze alpejscy. Panowie udali się do kanadyjskiego ośrodka w Lake Louise, gdzie czekał na nich zjazd i supergigant. W zjeździe najlepszy okazał się Włoch Dominik Paris. Aksel Lund Svindal był (dopiero) czwarty i na pewno będzie chciał się odegrać. Ma do tego okazję o 19:00 naszego czasu, kiedy rozpocznie się SG. Kobiety natomiast po raz pierwszy mierzyły się z trasami w Beaver Creek w USA, gdzie za rok odbędą się mistrzostwa świata. W zjeździe i supergigancie wygrała ta sama osoba- Lara Gut. Szwajcarka od początku sezonu imponuje formą. Wygrała już inauguracyjny slalom gigant w Soelden a po dobrej postawie w Ameryce umocniła się na prowadzeniu w klasyfikacji generalnej PŚ. Miała jeszcze okazję do zdobycia większej liczby punktów w dzisiejszym slalomie gigancie, ale właśnie wypadła z trasy. Ciekawe, co na poczynania Lary powie Lindsey Vonn, która po odnowieniu kontuzji jeszcze nie powróciła do rywalizacji.

I na koniec coś niezwiązanego ze sportami zimowymi, czyli ostatni wyścig z serii World Endurance Championship. Jako miejsce zakończenia sezonu został wybrany słoneczny Bahrajn. Jeszcze przed wyścigiem było wiadomo, że tytuł mistrzów świata trafi do kierowców Audi: Toma Kristensena, Loica Duvala oraz Allana McNisha. Nie było więc specjalnych emocji. Jedynie Toyota chciała udowodnić, że ma coś do powiedzenia w walce z niemiecką marką. Po szczęśliwej wygranej w Fuji (wyścig przerwany z powodu ulewy) i niepowodzeniu w Szanghaju (wypadek prowadzącego samochodu na godzinę przed końcem) japoński producent wystawił ponownie dwa samochody. Oba spisały się bardzo dobrze w kwalifikacjach, zajmując dwie czołowe pozycje. Wyścig również poszedł po myśli Toyoty. Co prawda samochód #7 musiał wycofać się już po 64 okrążeniach, ale ekipa #8 (Buemi, Davidson, Sarrazin) zwyciężyła po sześciu godzinach rywalizacji. Drugie miejsce przypadło Audi #1 (Lotterer, Treluyer, Fassler), zaś na najniższym stopniu podium znalazła się Oreca 03- Nissan #26 zespołu G- Drive Racing (Rusinov, Martin, Conway) z kategorii LMP2. Stało się tak w wyniku niepowodzenia reszty prototypów LMP1. Jak zawsze spustoszenie na torze siały samochody Lotusa. Już w pierwszych minutach wyścigu zdołały uszkodzić jedno Porsche oraz Morgana po czym zakończyły rywalizację na dwóch ostatnich miejscach. Przynajmniej było śmiesznie...