Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kowalczyk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kowalczyk. Pokaż wszystkie posty

Pogodowy koszmar Północy

"Jak chcesz zobaczyć globalne ocieplenie, przyjedź na północ". Takie zdanie usłyszałem ostatnio od pewnego Saama, czyli rdzennego mieszkańca tych terenów. Wszystko przez fakt, że obecnie panującą pogodę można określić jako anomalię. Śnieg, o którym pisałem ostatnio, został już zupełnie rozmyty przez padający deszcz i temperatury powyżej zera. Brak zimowej aury w listopadzie to niecodzienna sytuacja w Alcie. Niestety w ostatnich latach potrafi ona występować. Wszystko przez oddziaływanie Prądu Zatokowego, który "wysyła" ciepło znad Zatoki Meksykańskiej. Im więcej go prześle, tym bardziej jesienna i deszczowa będzie pogoda na północnym wybrzeżu, co ostatecznie opóźni przyjście normalnych, mroźnych warunków. Natomiast coraz mniejsza liczba dni z temperaturą poniżej 20 stopni mrozu powoduje, że larwy szkodników leśnych mogą przetrwać zimę. Więc kiedy przychodzi lato, drzewa wyglądają jakby właśnie strawił je pożar. Oczywiście w okolicach Alty trudno cokolwiek nazwać lasem, zatem problem dotyczy raczej terenów północnej Finlandii, która zaś ma szczęście w postaci oddalenia od morza i zyskiwania napływów mroźnego powietrza z Rosji. I choć nie jestem geografem ani klimatologiem, widzę skutki tych oddziaływań za oknem w postaci ciągłej mżawki, która dodatkowo w nocy lubi sobie zamarznąć. W takich warunkach trudno zmusić się do wyjścia na zewnątrz, by choć przez chwilę korzystać z ostatnich dni ze światłem. Czasem jednak trzeba coś załatwić w mieście, jak na przykład kartę podatkową potrzebną do pracy.

O systemie podatkowym w Norwegii każdy wie mniej więcej tyle, że płaci się dużo. Moja wiedza na ten temat też nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, ale cóż, karta powinna być wyrobiona. Do jej otrzymania i w konsekwencji płacenia podatków, konieczne jest złożenie specjalnego formularza, na którym podajemy informacje takie, jak na przykład ile będziemy zarabiali rocznie w Norwegii. Wszystko po to, aby później można było określić wysokość podatku do zapłacenia. Oczywiście trudno jest dokładnie wyliczyć sumę zarobków, szczególnie mając pracę dorywczą. Nie stanowi to jednak problemu. W przypadku, gdy zapłacimy zbyt duży podatek, możemy później liczyć na zwrot. Tyle mogę powiedzieć we wstępie, bo jeszcze nie odczułem działania tego systemu w praktyce.

Idę więc do urzędu podatkowego z wypełnionym formularzem i umową o pracę. Znów nie czekam ani minuty, aby przystąpić do składania dokumentów. Na szczęście w mieście liczącym około         20 000 ludzi trudno o kolejki w urzędach. Pani urzędniczka szybko przegląda papiery i robi ich kserokopie. W tym czasie mogę rozejrzeć się po biurze. Na biurku stoi kilka zdjęć jakichś ludzi, pewnie jej rodziny. Jedno jednak przykuwa moją uwagę na dłużej. Niby taki zwykły portret, jaki robi się na potrzeby dowodu osobistego, ale zawiera jeden istotny element. Postać jest ubrana w tradycyjny strój ludowy, który w Norwegii nazywa się "bunad". Po jego niebieskim kolorze rozpoznaję, że ta osoba również reprezentuje Saamów. Te stroje są bardzo ważne nie tylko dla kultury tej mniejszości, lecz również całej Norwegii. Regiony mają swoje wzory oraz kolory bunadów, które muszą być ściśle przestrzegane przy szyciu. W przeciwnym razie nie można takiego stroju nazwać bunadem, tylko draktem. Ludzie ubierają się na ludowo tylko na specjalne okazje. Niemal na każdej niedzielnej mszy można zaobserwować przynajmniej jedną rodzinę w bunadach, która obchodzi chrzciny. Podobnie jest z weselami i najważniejszym świętem państwowym, czyli Dniem Konstytucji.
17-go maja każdego roku przez Oslo przechodzi korowód zwany "barnetog", którego uczestnicy są ubrani w stroje ludowe obowiązujące w zamieszkiwanym okręgu. Oprócz tego śpiewa się piosenki i macha flagami, co trochę różni się od naszych polskich pochodów przykładowo na Święto Niepodległości, podczas których wyrywa się kostkę brukową i podpala tęczę. Co kraj, to obyczaj. Choć nie ukrywam, że nagła myśl o narodowcach ubranych w stroje łowickie i rzucających racami w policję, wywołuje lekki uśmiech niedowierzania. Chwilę po usunięciu jej z głowy, otrzymuję informację od urzędniczki, że wszystko w porządku i kopie dokumentów zostaną przesłane do Hammerfestu. Kartę podatkową otrzymam w formie elektronicznej, jak niemal wszystko w Norwegii. Po pewnym czasie będę więc posiadał kolejny element potrzebny do poznania tutejszego życia.

Północny Punkt Widzenia: Pogodowy koszmar Północy. Saami, pogoda w północnej Norwegii, Kowalczyk w Team Santander
Jeżeli kiedyś pojadę do Kautokeino, muszę zrobić podobne zdjęcie. Tak na marginesie, życie na tamtych terenach jest zupełnie inne niż w Alcie, zyskując jeszcze bardziej północny charakter.
Photo credit: godutchbaby / Foter.com / CC BY-NC-ND
A gdy dzień kończy się zaraz po obiedzie, mam mnóstwo wieczoru na naukę przed nadchodzącym egzaminem. Sprzyja temu czytanie artykułów sportowych w norweskich mediach. Jeden z nich szczególnie wpadł mi w oczy. TV2 pisze o niedawnym podpisaniu kontraktu Justyny Kowalczyk z Teamem Santander. W ostatnim czasie był to dość głośny temat również w polskich mediach, co zauważa autor. I nagle natrafiam na takie coś: "Kowalczyk nazwana zdrajczynią przez polskie media". No tak, fakt bycia zawodniczką prywatnego zespołu braci Aukland oznacza dla wielu reprezentowanie norweskich barw w Pucharze Świata, o czym pisałem już dawniej. Mało kto wie, że istnieje takie coś, jak Visma Ski Classics, w którego program wchodzą najważniejsze maratony narciarskie. Nikt nie patrzy przede wszystkim na informację, że nasza reprezentantka wystąpi najprawdopodobniej w Marcialondze, Birkebeinerrennet i Årefjellsloppet. I chyba tylko ja będę korzystał z otwartej możliwości oglądania tych imprez zupełnie za darmo w internetach. Niewiedza czasem rodzi błędy, które zaś potrafią niepotrzebnie krzywdzić człowieka. Na szczęście ten sam artykuł donosi, że w końcu ktoś się połapał w sprawie (albo sama zainteresowana udzieliła kilku wywiadów) i teraz nastroje na temat planów Kowalczyk są dobre. Dziwi mnie jednak to, jak niewiele trzeba zrobić, by spojrzeć na coś z innej strony, a jak jednocześnie jest do dla niektórych trudne. W końcu tylko w niektórych przypadkach potrzeba "jedynie swego samolotu".

Zróbmy sobie widły

Siedzę przed komputerem i oczom nie wierzę. Miałem sobie zrobić krótki odpoczynek od pisania i przejść na opisywanie tego, co wiąże się z wyjazdem na studia do Norwegii. Jednak szybko poległem w swoich zamierzeniach. A wszystko przez "kontrowersyjne" wydarzenia wokół Justyny Kowalczyk, o których dowiedziałem się z artykułu na NRK Sport. O co chodzi? Ogólnie rzecz biorąc robi się małe zamieszanie, a dokładniej wygląda to tak, jak opiszę w dalszej części postu.

Wszystko przez artykuł, który pierwotnie opublikowała Gazeta Wyborcza. Według niego, jak czytałem już na portalu NRK, Justyna Kowalczyk podpisała kontrakt z norweskim Teamem Santander braci Aukland. Oznacza to więc, że ma poważne plany wobec startów w maratonach, wybierając solidną, czołową drużynę w imprezach z cyklu Swix Ski Classics. Pomyślałem sobie, że dobrze się stało i mógłbym spokojnie żyć dalej. Nie to jednak okazało się najistotniejsze. Jak sama zainteresowana pisze w swoim felietonie na sport.pl:
"W następnym sezonie w biegach długich będę startować w barwach norweskiej zawodowej drużyny. Jej szefami są doskonale znani w biegówkowym świecie bracia Aukland. Ja z Norwegami. Chichot losu, prawda? Zdecydowałam się na norweski team, bo to gwarantuje profesjonalizm na najwyższym poziomie."
Jak widać, oprócz trochę niepotrzebnej wstawki z tym chichotem losu, wszystko jest zrozumiałe. Dalej możemy dowiedzieć się więcej o przyczynach takiej decyzji. Wszystko oczywiście przez pieniądze, których wciąż u nas brakuje nawet dla kadry startującej w Pucharze Świata. Ale przecież w maratonach obecne są tylko zespoły prywatne, stąd trudno w ogóle oczekiwać finansowania takich występów przez PZN. Trochę więc nie rozumiem dalszej próby pokazania czegoś na kształt: "Proszę bardzo, skoro u nas jest beznadziejnie, to idę do konkurencji". Nie zmienia to jednak faktu, że i przy tej okazji czołowa polska zawodniczka mogła pożalić się trochę na złą sytuację naszych biegów. I wszystko byłoby dobrze, gdyby większość internautów potrafiła czytać ze zrozumieniem. Zapewne Was nie zaskoczę, jak powiem, że było dokładnie odwrotnie. Już można zobaczyć pierwsze wpisy na profilu facebookowym zawodniczki niosące treść w stylu: "JAK MOŻESZ STARTOWAĆ DLA NORWEGÓW, JUŻ cI ASTMA NIE PRZESZKADZA///?" (pisownia zamierzona, prawie oryginalna ;-)) i oczywiście kolejne artykuły na portalach, które o sporcie wiedzą tyle, ile ja o szydełkowaniu. Tytuł też musi być odpowiedni, dla przykładu wymienię pierwsze z brzegu: Kowalczyk zaskakuje. "Będę startować w norweskich barwach". I tak oto, z jednego akapitu felietonu zrobił się materiał na newsy o "zaskakującej i kontrowersyjnej" decyzji. Zaobserwowaliśmy zatem tradycyjny przykład posiadania przez kogoś zupełnie nieużywanego mózgu, jak mawiał mój nauczyciel matematyki. Ktoś sobie go będzie mógł później wystawić na aukcję i spieniężyć, ale ile przedtem narobi szkód, to już inna sprawa. Ręce opadają, choć sama Kowalczyk też trochę sprowokowała takie wypowiedzi dodając zaraz po tej informacji fragment krytykujący sponsorów i PZN.
Photo credit: oskarlin / Modern Chairs / CC BY-SA
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze nie koniec robienia z igły wideł. Jak sprawdziła redakcja NRK Sport, Kowalczyk nie podpisała (jeszcze) żadnego kontraktu z braćmi Aukland. Menadżer Teamu Santander- Nils Marius Otterstad potwierdził, że były prowadzone rozmowy z Polką, lecz nie doszło do ostatecznego zawarcia jakiegoś porozumienia. I bądź tu teraz człowieku mądry. Czy była to jakaś próba pewnego rodzaju wymuszenia przez Kowalczyk wsparcia dla jej startów w maratonach? A może po prostu Justyna jeszcze nie podpisała kontraktu, ale wszystko ku temu prowadzi? Przypomnijmy, że tegoroczny Vasaloppet wygrała w barwach Russian Marathon Team, więc już wtedy dysponowała poniekąd odpowiednim zapleczem. Nie jest to jednak porównywalne jakością Teamu Santander. Wystarczy tylko wymienić nazwiska zawodników, którzy znajdują się w tym zespole: Tord Asle Gjerdalen- zwycięzca Marcialongi 2015, wspomniani już bracia Aukland, a już w przyszłym sezonie Johan Olsson- niedawny mistrz świata z Falun. Nawiasem mówiąc, o kontrakcie Szweda też ostatnio czytałem i wszystko przeszło znacznie łagodniej oraz bez niepotrzebnych sensacji, mimo znanych antagonizmów pomiędzy Norwegami i Szwedami. A jeżeli ktoś bardzo chce poznać jakieś nazwisko w tym zespole, które nie ma związku ze Skandynawią, to też służę pomocą. Amerykanka Holly Brooks przeżyła w minionym sezonie piękną przygodę z maratonami (była m.in. na Biegu Piastów), korzystając kilka razy ze wsparcia braci Aukland. Swoje starty opisała na blogu hollyskis.blogspot.com, który przy okazji gorąco polecam.

Tak właśnie rodzi się sensacja z czegoś, co nawet nie nastąpiło. Wystarczy tylko odpowiedni nagłówek na stronie internetowej i już mamy gwarantowaną burzę komentarzy od tych, którzy nie czytają ze zrozumieniem lub w ogóle nie czytają niczego poza tytułem. To ja też napiszę sobie taki tytuł, że każdy będzie w to klikał. I będę miał swoje własne widły. Chociaż nie, po co mi one... Zapomniałem, że nie jestem dziennikarzem i nikt mi za takie coś nie płaci.

Szaleństwo, czyli Bieg Wazów (Vasaloppet) 2015

Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym ponad 15 tysięcy (!) zawodników udało się na start 91. edycji Biegu Wazów (Vasaloppet). Miejsca startowe zostały wyczerpane w 1,5 minuty od otwarcia rejestracji. Tak więc w niedzielę, w szwedzkim Sälen mieściło się centrum biegów narciarskich, mimo że w oddalonym o kilkaset kilometrów Lahti za chwilę rozpoczynały się biegi Pucharu Świata. Wśród tej ogromnej liczby chętnych na przebiegnięcie (lub też przepchanie) mitycznych 90 km znalazło się kilka bardzo znanych nazwisk, między innymi Anders Södergren, Justyna Kowalczyk, Seraina Boner, czy Øystein Pettersen. Wszyscy czekali na start, 8 marca, dokładnie o 8:00. Co było później?
Jeszcze przed startem. 15 tysięcy chętnych czeka na zmierzenie się z trasą.
Relacja na żywo w internecie rozpoczęła się już o 7:45, z komentarzem Guya McCrea i Anny-Karin Strömstedt- byłej biegaczki narciarskiej i biathlonistki. Ten duet towarzyszy każdemu z biegów serii Swix Ski Classics (wybrane biegi z Worldloppet). Wystarczy choć raz ich posłuchać, aby wiedzieć, że ma się do czynienia ze specjalistami. Nic więc dziwnego, że cieszyłem się na ponad 4 godziny w tym towarzystwie. O 8:00 wszystko zaczęło się na dobre. Ogromna masa zawodników ruszyła na równie wielkiej polanie. Z tym określeniem "ruszyła" trochę przesadziłem. Po pierwsze, taśma podnosząca się przy starcie, nie wykonała swojego zadania w kilku z 52 torów. Tak więc niektórzy, a wśród nich zeszłoroczny zwycięzca John Kristian Dahl, zaplątali się w nią niczym w siatkę. Tymczasem cała reszta, również ci z tyłu, całą siła parli do przodu. Chyba nie trzeba tłumaczyć niebezpieczeństwa związanego z tą sytuacją, nie mówiąc już o straconym czasie. Na szczęście Dahl i reszta szybko zostali wyciągnięci z opresji, ewentualne złamane kije wymienione (między innymi Justyny Kowalczyk) i można było kontynuować dystans. Nie przebiega on jednak tak szeroką trasą, jak na starcie, w związku z tym za chwilę wszyscy musieli się zwęzić, wbiegając na pierwsze wzniesienie. Wyglądało to trochę tak, jakby przepuścić 15 tysięcy ludzi przez lejek. Najbardziej jest to niekorzystne dla tych, którzy znajdują się z tyłu lub mieli jakieś problemy zaraz przy starcie. Normalnością jest bowiem sytuacja, w której zawodnicy z ostatnich rzędów (amatorzy) czekają na opuszczenie miejsca startu przez ponad pół godziny. Tak było i tym razem. Najlepsi pokonywali już dwudziesty kilometr, kiedy wciąż pokazywano ostatnich amatorów na pierwszym wzniesieniu. To najlepiej obrazuje ogrom ludzi.
Widok na taśmę dającą znak do startu. Tym razem zawiodła.
Kiedy wszyscy nie zdążyli się jeszcze otrząsnąć ze stresu po starcie, zaatakował nie kto inny jak Anders Södergren. Na pierwszym punkcie pomiaru czasu w Smågan miał nawet ponad minutę przewagi nad grupą goniącą. Niestety kilka chwil później, live streaming na oficjalnej stronie Swix Ski Classics się zawiesił i z powodu zakłóceń, relacja nie została wznowiona już do końca biegu. Zdążyłem jednak zauważyć, że Szwed biegł na nartach przygotowanych typowo do techniki klasycznej, czyli ze smarem na trzymanie, co staję się rzadkością wśród faworytów do zwycięstwa w Vasaloppet. Od 2013 roku, kiedy wyścig wygrał Jörgen Aukland stosując tylko technikę pchnięcia, duża część decyduje się na takie właśnie rozwiązanie. Wśród pań, pierwszą zwyciężczynią bez użycia smarów trzymających była rok temu Laila Kveli. Tak jest po prostu najefektywniej w drugiej części dystansu, kiedy kickwax mógłby znacznie spowalniać, a i tak jedyną używaną wtedy techniką jest double poling. Te pojęcia były najwyraźniej obce panom komentatorom z TVP Sport, które na szczęście (lub nieszczęście) też relacjonowało Vasaloppet. Jeden z nich wyraził nawet niezadowolenie, że "ten bieg tak naprawdę nie jest techniką klasyczną i to oburzające, bo jest przez to znacznie łatwiejszy". Z tego miejsca polecam temu panu, aby kiedyś stanął na starcie i przepchał te 90 km. Na pewno będzie mu bardzo łatwo. Jak już kiedyś pisałem, double poling jest naprawdę ważny i wkrótce przy odpowiednim przygotowaniu siłowym, zawodnicy będą mogli pokonywać coraz to trudniejsze trasy z użyciem samych rąk. I nikogo to nie obchodzi, czy jest to "prawdziwa" technika klasyczna, czy nie. Gdy podzieliłem się tym złotym cytatem naszego komentatora przy prowadzeniu swojej twitterowej relacji z biegu, jeden ze Szwedów zareagował krótkim stwierdzeniem: "craziness!". Fakt, wymawianie takiej opinii przy widzach, którzy mogą nie znać zbyt dobrze tej tematyki, to istne szaleństwo. Dodatkowo, zanim na antenę TVP Sport trafił Bieg Wazów, system GPS (moje jedyne źródło informacji) pokazał najgorsze co mógł: ucieczka Södergrena została doścignięta.

I właśnie tak problemy techniczne uczyniły tegoroczny Bieg Wazów bardzo pechowym. Dalszy przebieg był oczywiście jak zawsze interesujący, zwłaszcza w gronie panów, gdzie przez trudne warunki śniegowe i wysoką temperaturę, od prowadzącej grupy co chwila odpadali kolejni zawodnicy. Na ostatnich dziesięciu kilometrach pozostało już tylko trzech: Anders Aukland, Petter Eliassen i Stanislav Rezac. Czech odpadł jednak przed decydującą rozgrywką. Mniej więcej na kilometr przed metą zaatakował bardzo mocny Eliassen, zdobywając przewagę nad starszym rodakiem. Nie stracił jej już do mety i został zwycięzcą 91. Biegu Wazów. Zeszłoroczny zwycięzca John Kristian Dahl zajął 5. miejsce. Wśród pań udaną walkę z dystansem stoczyła Justyna Kowalczyk. Po problemach na początku, odrobiła ponad 3- minutową stratę do prowadzącej wówczas Britty Johansson Norgren. W połowie biegu na prowadzeniu była już Seraina Boner przed Kowalczyk. Następne kilometry były jeszcze lepsze w wykonaniu Polki, która wyprzedziła Szwajcarkę i samotnie zaczęła zyskiwać przewagę aż do 4 minut na mecie nad drugą Johansson Norgren. Szwedka odzyskała siły na około 20 km przed metą i wyprzedziła słabnącą Boner. Czwarta była obrończyni tytułu sprzed roku- Laila Kveli. Wszystkie z wymienionych pań nie używały smarów na trzymanie. Wolne warunki nie pozwoliły jednak na pobicie jakichkolwiek rekordów trasy.

Patrząc na wynik Justyny Kowalczyk w jej pierwszym Biegu Wazów w karierze, można odnieść wrażenie, że zdecydowanie nadaje się do startów w maratonach. Do tego potrzebne jest odpowiednie przygotowanie, siła i doświadczenie. Polka z pewnością opanowała każdy z tych elementów. Duża liczba zawodników po udanej karierze w Pucharze Świata, wybiera właśnie te dłuższe trasy. A i z tego nie zawsze trzeba rezygnować, co udowadnia nadal ścigająca się w kadrze Szwajcarii Seraina Boner. Poza tym miejsca w kadrze na Mistrzostwa Świata i Igrzyska Olimpijskie na pewno nie zabraknie dla Kowalczyk, nawet gdy przestanie bywać w PŚ. Ważny jest również fakt, że wszystkie biegi z serii Swix Ski Classics są rozgrywane wyłącznie techniką klasyczną, co zapewne by jej odpowiadało. Pozostaje tylko pytanie, czy będzie "odpowiadało" opinii publicznej, która wciąż chce powrotu "naszej kochanej Justynki na tron Pucharu Świata bo królowa jest tylko jedna i nie można już patrzeć jak te wredne Norweżki ciągle wygrywają". Aż mi się niedobrze zrobiło pisząc te zebrane zewsząd głosy typowego polskiego kibica, kierującego się tylko swoim wąsko patrzącym ego. I taki niech będzie morał płynący z 91. edycji Vasaloppet.

Witam i zapraszam

Zmiany nastąpiły, dlatego miło mi powitać Was wszystkich na nowym- starym blogu. Od dziś piszę pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres też będzie nowy, inny i chyba trochę łatwiejszy do skojarzenia z tematyką bloga. Niech sobie więc każdy zapisze, że od teraz znajdzie mnie na www.czlowiekpolnocy.blogspot.com. Zapraszam, będzie to, co zwykle.

Czyli co? Bo właściwie otwieram tu sobie jakiś nowy rozdział, a sam nie wiem, co w nim umieszczę. W takim razie zastanówmy się. Będzie biathlon, duuuużo biathlonu. Dość pomyśleć, że przed nami jeszcze całe Mistrzostwa Świata w Kontiolahti, które nam tak pięknie rozpoczęły od sztafet mieszanych. Już jutro sprinty, a w niedzielę biegi pościgowe. Jak szybko się zaczęło, tak szybko się zapewne skończy. Szczególnie jestem ciekaw formy Ole Einara Bjoerndalena, który przecież w Kontiolahti odniósł swoje ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata (jeżeli konsekwentnie odliczymy Igrzyska Olimpijskie w Sochi). A skoro już wspomniałem o dużej imprezie, to od razu muszę zaznaczyć niesamowitą umiejętność przygotowania się Norwega na takie właśnie punkty sezonu. O tym, jak przygotował się do tych Mistrzostw Świata przekonamy się jutro o 13:17, kiedy z numerem #34 wyruszy na trasę. Pisząc to wszystko już wiem, że w nowej odsłonie będzie dużo Bjoerndalena (a na pewno do przyszłego roku, kiedy ma zamiar zakończyć karierę). Zaraz, a dlaczego nie Bjørndalena? Szczerze mówiąc, to przez te wszystkie lata takiej pisowni nazwiska Króla, jakoś nie potrafię przejść na poprawną ;-)

Nie zabraknie biegów narciarskich. W każdej formie, czyli po amatorsku i zawodowo, a czasem być może w obu naraz. Co do tej związanej z Pucharem Świata i innymi wielkimi imprezami, w niedzielę będziemy mogli obserwować Bieg Wazów (Vasaloppet). Polecam oglądać, bo na starcie zobaczymy między innymi mistrza świata z Falun Johana Olssona, znakomitego Andersa Soedergrena, zaś grono kobiet zasili Justyna Kowalczyk. Transmisja rozpocznie się o 7:45 na oficjalnej stronie Swix Ski Classics. Bieganie amatorskie też oczywiście cały czas trwa, postaram się coś ciekawego wkrótce na ten temat poopowiadać, a może sprawdzić jakieś trasy. To, że zaczął się marzec, wcale nie oznacza dla mnie końca zimy.

I wreszcie to, co zdeterminowało zmianę nazwy. Studia w Alcie, na Północy Norwegii, będą tematem, który już od sierpnia na stałe zagości na blogu. Stąd właśnie bierze się nowy punkt widzenia. Oprócz tego, wypadałoby zatroszczyć się o jakieś porządne logo. Na razie jest ono w przygotowaniu i jak mogliście się przekonać na profilu facebookowym, zostało "przyozdobione" pewnym niespodziewanym gościem.


To nie jest oczywiście wersja finalna. Właściwie to pod twarzą trollface kryje się coś innego. Co lub raczej kto to może być? A może Wy macie jakieś sugestie dotyczące tego, co powinno znaleźć się na miejscu nieszczęsnego mema? Jeżeli tak, śmiało umieszczajcie je w komentarzach pod tym postem. I to raczej tyle, jeżeli chodzi o wstęp do nowego rozdziału. Witam i zapraszam...

Pewnych rzeczy się nie zmienia

Każdy gdzieś w głębi serca lubi rzeczy, które się nie zmieniają. Wybieramy Merce, bo nie zmienia się ich jakość i renoma, tak samo jak Johana Olssona niezmiennie dręczą choroby, pozwalając na zwyciężanie tylko na wielkich imprezach. Podobnie jest z niesłabnącą klasą takich zawodników, jak Anders Soedergren. Oznacza to po prostu pewność, a przecież czasem nam jej potrzeba. Zwłaszcza, gdy na przykład bierzemy udział w konkursie, wybierając 8 zawodniczek do drużyny, która podczas MŚ będzie dla nas zbierać punkty. Mogły one dać wygraną nawet w postaci nart Madshus Nanosonic Skate za pierwsze miejsce. Wszystko to zorganizował Noah Hoffman wraz ze swoimi sponsorami. Zwycięski team wyglądał tak: Marit Bjørgen, Maiken Caspersen Falla, Therese Johaug, Charlotte Kalla, Stina Nilsson, Kerttu Niskanen, Ingvild Flugstad Østberg i Heidi Weng. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że miałem prawie wszystkie te zawodniczki w swoim zespole. Zabrakło w nim jedynie Stiny Nilsson, którą, jak się okazało, niesłusznie zastąpiłem Justyną Kowalczyk. Tak więc jej nieudana "trzydziestka" była również moją, choć muszę też przyznać się do błędu. Zwiodło mnie sugerowanie się nazwiskiem, zamiast realnymi szansami na punkty.

Wróćmy jednak do sedna, czyli wspomnianego wcześniej Soedergrena. 37- letniego Szweda mogliśmy oglądać wczoraj podczas królewskiego dystansu 50 km stylem klasycznym, zamykającego Mistrzostwa Świata w Falun. Kto ogląda biegi męskie dłużej niż od tygodnia doskonale wie, jakie dokonania godne podziwu posiada on na swoim koncie. Dla tych drugich przypomnę, że Anders wygrał w 2008 roku pięćdziesiątkę stylem dowolnym w Oslo. I to nie byle jaką, bo ostatnią w historii rozegraną w formule startu indywidualnego. O ile nadal dla wielu biegaczy zwycięstwo w tym konkretnym biegu na Holmenkollen jest cenniejsze niż zdobycie mistrzostwa świata, o tyle wcześniej było to jeszcze większe osiągnięcie. Wystarczy wyobrazić sobie, jak to jest biec w pojedynkę przez 50 km. Wczoraj natomiast, parę dobrych lat po tym wydarzeniu, Soedergren pojawił się na starcie, choć wielu wróżyło mu już zniknięcie z tras. Takiemu doświadczeniu na wielkich imprezach nie można jednak odmówić. Tym bardziej, że wraz z broniącym tytułu z 2013 roku Johanem Olssonem, Szwedzi mogli wystawić 5 zawodników. Dzięki temu obejrzeliśmy świetną akcję około 40. kilometra, kiedy to Anders próbował oderwać się od reszty stawki. Nie była to żadna nowość, bo widywaliśmy go na czele również rok temu w Sochi i w wielu podobnych biegach. Nie zaskoczyła więc także słabsza końcówka w jego wykonaniu. Lata nie pozwalają na walkę na ostatnich metrach w stylu Northuga.
Typowy Northug na mecie.
Inny 37- latek poradził sobie lepiej. Lukas Bauer wykazał się niesamowitym doświadczeniem w ciężkich warunkach, które panowały wczoraj w Falun. Dzięki atakowi na około 2 kilometry przed metą zdobył srebrny medal. Na ostatnich metrach nie miał oczywiście szans z wystrzelonym jak z procy Petterem. Nadrobiona przewaga pozwoliła mu jednak stanąć na podium. Bardzo miło było zobaczyć kolejnego weterana w akcji, tym razem udanej. Tak się sentymentalnie i czesko zrobiło, że tylko Nohavicy brakuje. A jeżeli ktoś nie oglądał tej świetnej końcówki w wykonaniu Northuga, może obejrzeć ją na poniższym filmie.


Pięćdziesiątka w Falun już zapisała się w historii narciarstwa biegowego, jako jedna z najtrudniejszych i najwolniejszych. Czas zwycięzcy wyniósł ponad 2 godziny i 26 minut. Dla porównania, dwa lata temu w Val di Fiemme, bieg tą samą techniką na tym dystansie zajął Johanowi Olssonowi prawie 15 minut mniej. Tym razem Szwedowi starczyło siły na brązowy medal.

Cały tekst się produkowałem, że brak zmian jest dobry i lubimy wracać do przeszłości. Tymczasem na samym końcu chciałbym powiadomić, że ten post był ostatnim napisanym na blogu o nazwie SadurSky. Następny ukaże się już pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres na razie pozostanie ten sam, ale wkrótce również się to zmieni. Mam nadzieję, że mimo tego, pozostaniecie przy czytaniu nowych postów. A dlaczego zmieniam nazwę? Odpowiedź w tym linku ;-).

Zmęczenie psychiczne i nie tylko

Wbrew tytułowi nie będzie tu nic z psychologii sportu. Zakończyły się ostatnie zawody biathlonowego Pucharu Świata w 2014 roku. Czeka nas więc odpoczynek od zmagań, co najbardziej cieszy zapewne Martina Fourcade. Francuz przyznawał jeszcze przed zawodami w Pokljuce, że czuje się już zmęczony psychicznie. Nie za wcześnie na takie deklaracje? Wszystko wyczuli zapewne jego rywale, którzy nie pozwolili mu odnieść ani jednego zwycięstwa w ten weekend. Mówi się o kompleksie niewygrywania Martina na słoweńskiej ziemi, a raczej robi to namiętnie Patryk Mirosławski, który komentował ostatnie zawody w Eurosporcie. Na szczęście nie był sam...

A teraz do rzeczy. Co działo się w ten weekend na trasach w Pokljuce? Nic, bo nie było Ole Einara Bjoerndalena. Żartuję, choć fakt, że zabrakło króla biathlonu (powodem było przeziębienie), odebrał mi część widowiska. O resztę zatroszczyli się jednak Emil Hegle Svendsen oraz Anton Shipulin. Ten pierwszy wyjechał ze Słowenii jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Po 3. miejscu w sprincie i fantastycznym zwycięstwie w biegu pościgowym, wyszedł na prowadzenie przed Martina Fourcade, lecz stracił je przez 17. miejsce w mass starcie. Zakończenie roku w żółtej koszulce jest zawsze czymś wyjątkowym, na czym zależało Martinowi. Z tego samego faktu może cieszyć się Kaisa Makarainen, która zaimponowała szczególnie świetnym biegiem w niedzielę, kiedy to na ostatniej rundzie odrobiła 18- sekundową stratę do Anais Bescond i zdołała wygrać.
Emil Hegle Svendsen
Królem Pokljuki można jednak nazwać Antona Shipulina. Po zwycięstwie w sprincie, był drugi w biegu na dochodzenie i ponownie wygrał w starcie wspólnym. Końcówka ostatniego z biegów przysporzyła dużo emocji i kontrowersji. Na finałowej rundzie w walce o zwycięstwo liczyło się aż pięciu zawodników. Na ostatnim podbiegu zaatakowali Francuzi- Martin Fourcade i Jean Guillaume Beatrix. Z nimi utrzymał się jedynie Shipulin, który skontrował na szczycie wzniesienia. W tym momencie wywrócił się Beatrix, zatrzymując praktycznie Fourcade. Nikt nie zdołał dogonić Rosjanina na zjeździe i prostej do mety. Martin przybiegł po wszystkim na drugim miejscu, zaś jego kolega z reprezentacji skończył na piątej pozycji. Można by powiedzieć "shit happens" i pójść dalej, jednak Francuzi postanowili złożyć protest. Umotywowali to faktem, że podobno Shipulin wykonał niebezpieczny manewr i podciął Beatrix, powodując jego upadek. Sędziowie sprawę oddalili, co jednak nie zakończyło kontrowersji wokół niej. Shipulin odpowiedział na wszystko, że być może było w tym trochę jego winy, ale w końcu sportu nie można odciąć od takich zdarzeń. Najbardziej poszkodowany Beatrix dodał, że Rosjanin nie powinien mimo wszystko atakować w taki niebezpieczny sposób. Fourcade załagodził sprawę stwierdzeniem: "Anton nie zrobił tego specjalnie. (...) Za całą sytuację mogę obwiniać tylko siebie". Ciekawą rzecz natomiast powiedział Tarjei Boe: "Ostatnie 100 metrów trasy jest po prostu parodią. Mógłbym na mecie wyprzedzić nawet Pettera Northuga, gdybym był pierwszy na ostatnim podbiegu. (...) Ten, kto będzie tam pierwszy, ma zwycięstwo w kieszeni". W sumie to chciałbym zobaczyć taki pojedynek Boe vs. Northug. Wracając jeszcze do nieprzyjemnych zdarzeń, to Pokljuki nie będzie dobrze wspominać Darya Domracheva. Podczas wbiegania na karną rundę w niedzielnym biegu masowym, zahaczyła o inną zawodniczkę i upadła w spektakularny sposób. Karabin został uszkodzony, przez co dalsza walka była niemożliwa i bezsensowna. Po raz kolejny: "shit happens".

Pamiętacie może moje wywody na temat kombinowania w biegach klasykiem? W skrócie chodzi o używanie sprzętu do łyżwy w takich wyścigach, czyli zdanie się tylko na siłę pchnięcia (double poling). Okazało się, że nie tylko ja zainteresowałem się tym tematem. Po ostatnim wyścigu na 15 km w Davos, sprawie postanowili się przyjrzeć studenci z filii Finnmarksfakultetet Arktycznego Uniwersytetu w Tromsø. Ich badania mają wskazać, jak wiele siły i wytrzymałości górnych partii ciała wymaga przebiegnięcie takiego dystansu w ten sposób. Dzięki temu, będziemy mogli sprawdzić, czy czasem warto zaryzykować i nie smarować nart na trzymanie, zyskując na zjazdach i płaskich odcinkach.

Biegi narciarskie pozostały w Davos. Jednego dnia zmieniono tylko styl na dowolny. Panie ścigały się na 10 km, zaś panowie na 15 km. Tym razem wszystkich zaskoczył Anders Gloeersen, uchodzący raczej za sprintera. Dobre rozłożenie sił pomogło mu jednak odnieść zwycięstwo na dystansie. Drugi był Petter Northug (wreszcie coś pokazał), zaś trzeci Chris Andre Jespersen. Szkoda jedynie Dario Cologni, który po raz kolejny nie wygrał przed własną publicznością. Trudno wciąż znaleźć jakąkolwiek formę u Legkova i Poltoranina, stąd też nie dziwi kolejne norweskie podium. Sytuacja zmieniła się w niedzielę, kiedy rozegrano sprinty techniką łyżwową. Najlepszy okazał się Włoch Federico Pellegrino (po raz pierwszy w karierze), wygrywając przed Alexeyem Petukhovem. Jedynym Norwegiem na podium był Finn Haagen Krogh. W ogóle tylko dwóch reprezentantów tego kraju znalazło się w finale. Oprócz Krogha biegł również Sondre Turvoll Fossli. Widocznie reszta postanowiła nie przemęczać się przed przerwą świąteczną i Tour de Ski lub posłuchała rozpaczliwych apeli o "skończenie dominacji". Tak czy inaczej, wszyscy sfrustrowani telewidzowie mogą wrócić do oglądania biegów męskich. Chociaż w sumie to i tak pewnie nikt ich nie oglądał wcześniej, bo nie ścigała się tam Justyna Kowalczyk, a dobrych zawodników przecież nie mamy (Maciej Staręga w ćwierćfinale sprintu to widocznie za mało). Patrząc w tej kategorii, to nikt już chyba nie ogląda jakichkolwiek biegów, bo przecież Kowalczyk startuje gdzieś w niższej rangi zawodach FIS. Jakby tego było mało, wygrywa Marit Bjoergen, która ustrzeliła w Davos dublet. Już widzę tę lawinę "hejtów" spadających na Norweżkę, koniecznie z wciśniętym Caps Lockiem i nielimitowaną liczbą wykrzykników (i jedynek też, jak kogoś nadzwyczajnie poniosą emocję). W sumie, jeżeli ktoś taki czyta ten post, niech wyleje na mnie swoją garść frustracji, podobno to pomaga. Radzę jednak pamiętać o jednym: nikogo to nie obchodzi, naprawdę.

To skoro nam się taka atmosfera zrobiła, rozładuję ją życzeniami z okazji Bożego Narodzenia. Oczywiście po norwesku: God Jul!!!!!!!1111111stojedenaście.

Depresja i sport

Wiadomość o depresji Justyny Kowalczyk poruszyła zapewne każdego kibica. Nikt przecież nie przypuszczał, że przy tylu sukcesach, coś złego mogło się dziać z jej psychiką. Jak się niestety okazało, takie myślenie jest błędem. Depresja zwykle nie zależy od tego, co widzimy "na zewnątrz". To choroba, która niszczy ludzkie poczucie własnej wartości i odbiera sens życiu. A jakie jest jej powiązanie ze sportem? Czy można ją przezwyciężyć dzięki niemu, a może wręcz przeciwnie? Postaram się odpowiedzieć na te pytania w poniższym poście.


Photo credit: DrabikPany / Foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
Najważniejsze to rozróżniać depresję od załamania. Załamanym można być krócej lub dłużej w wyniku jakiegoś wydarzenia. Przykładowo, jakiś czas temu opisywałem model katastrofy na podstawie Emila Hegle Svendsena. Po tej pamiętnej dla niego sztafecie przeżył załamanie, z którego wyciągnęli go koledzy z reprezentacji. Załamany swoim występem na IO (niesłusznie) był również Noah Hoffman, który rozważał nawet zakończenie kariery. W tym przypadku osobiście pomogłem wyciągnąć z dołka tego obiecującego sportowca, wysyłając skromnego e- maila. Tymczasem depresja rodzi się w głębi i wcale nie musi zależeć od porażki, dlatego trudniej ją zrozumieć i opanować. Nie będę zaglądał do psychologii (tej niesportowej), bo zwyczajnie się na tym nie znam, lecz mogę z pewnością powiedzieć, że są różne podłoża tego stanu. Czasami ludzie są podatni na wpadanie w melancholię oraz utratę sensu życia i może być to uwarunkowane w dany sposób, niekoniecznie związany z wykonywanym zawodem. Tak jest również w przypadku Justyny Kowalczyk. O perypetiach jej choroby możecie przeczytać w wywiadzie przeprowadzonym na łamach Gazety Wyborczej tu. Trudno uwierzyć, że spełniony sportowiec boryka się z tak trudnymi do przezwyciężenia problemami życia prywatnego. No właśnie. Większość z nas przyjmuje sportowców jako superbohaterów, którzy są niezniszczalnymi machinami do wygrywania i zapewniania emocji na zawodach. Te czasy skończyły się jakieś dwa tysiące lat temu. Kto nadal uważa przeciwnie, musi wreszcie zrozumieć, że sportowiec to też człowiek, więc ma swoje słabości, wady i uczucia. Łatwo powiedzieć, a trudniej zrozumieć. Sam boję się sytuacji, w której przykładowo dowiedziałbym się, że Ole Einar Bjoerndalen przedłużył karierę nie dlatego, że uwielbia walczyć, lecz dlatego, że przytłoczyła go pewna fatalna myśl, według której jego życie miałoby stracić sens bez biathlonu. Dla mnie jest to właśnie ten superbohater, król biathlonu, który znajdzie motywację nawet przy problemach prywatnych, takich jak rozwód czy śmierć ojca.

Skoro już mowa o motywacji do uprawiania sportu, to jaki ma ona związek z kondycją psychiczną zawodnika? Poniekąd pisałem o tym we wcześniejszym poście poświęconym całkowicie motywacji. W przypadku depresji ma to jednak nieco inną postać. Ta choroba może zupełnie zniszczyć sportowca, odebrać mu wiarę we własne możliwości. Psychologia sportu zna bowiem taki termin, jak poczucie własnej skuteczności, które ma wymierny wpływ na wyniki zawodnika. Jeżeli więc depresja zaatakuje ten punkt, bardzo ciężko jest powrócić do formy. W przypadku Kowalczyk sprawa wygląda inaczej, o ile można rzec lepiej. Jeżeli przeczytasz wywiad, który zalinkowałem powyżej, Drogi Czytelniku, dowiesz się, że w obecnej sytuacji nic oprócz sportu nie jest w stanie uszczęśliwić naszej reprezentantki. Motywacja jakby znalazła się sama, napędzana beznadzieją codzienności (sytuacja odwrotna do Magdaleny Neuner). Stąd są natomiast dwie drogi. Albo spełnienie sportowe poskutkuje stabilizacją życia, albo potrzebna będzie długotrwała praca z terapeutą niezależnie od kariery. Ciężko się o tym wszystkim pisze. Nawet w dzisiejszych czasach, gdy depresję można spotkać na każdym kroku. Pozostaje wierzyć, że sport będzie tym rzeczonym "światełkiem w tunelu" i pozwoli na wyjście z kryzysu. Postawiony, a później zrealizowany cel pozwala przezwyciężyć wszystko. Tak było z Torą Berger, która po zachorowaniu na raka skóry postawiła sobie jako cel zwyciężyć z chorobą, a później na IO w Vancouver. Kilka miesięcy później zdobyła złoty medal olimpijski w biegu indywidualnym.

Skąd u sportowca depresja? Pytanie o przyczynę zostawiłem na koniec, bo nie potrafię na nie odpowiedzieć. Posłużę się więc słowami bohaterki dzisiejszego posta: " Sport jest najczęściej sprawiedliwy. Jeśli mu wiele poświęcisz, mniej więcej tyle samo dostaniesz w zamian. W życiu możesz poświęcić wszystko i nie otrzymać nic. To jest dla sportowca rzecz po prostu niezrozumiała."

Wiosenne Kontiolahti

Przy takiej pogodzie, jaką mamy obecnie, trudno uciec od ciągłego powtarzania, że to już jest wiosna. Mówią tak w TV, w internetach, na ulicach. Nawet kolarstwo coraz śmielej wdziera się na antenę Eurosportu ze swoimi wyścigami "ku słońcu", czyli Paryż- Nicea oraz Tirreno- Adriatico, wypierając tym samym sporty zimowe. Kilka z nich będzie miało swój epilog już w ten weekend, przede wszystkim narciarstwo alpejskie oraz biegi narciarskie. Sezon, a wraz z nim zima zbliża się rzeczywiście ku końcowi i jest to trochę smutne. Zwykle tak było, że najpierw kończyły się zmagania pucharowe, a później dopiero ostatnie dni na śniegu. Jedno tylko tu nie pasuje. Jak może kończyć się coś, co nawet na dobre się nie zaczęło?

Ten sezon na pewno przejdzie do historii, jako najgorszy pod kątem pogody. Wystarczy tylko wspomnieć problemy ze śniegiem w praktycznie każdej zimowej dyscyplinie sportu. Wietrzne Oestersund, Oberhof bez śniegu i oczywiście gorące Sochi to tylko kilka problemów pucharowej rywalizacji. Tymczasem ucierpiały nie tylko zawody najwyższej rangi. Również znany cykl maratonów Worldloppet & FIS Marathon Cup stracił kilka biegów i dystansów przez złe warunki atmosferyczne. Jednym z biegów zaliczanych do FIS Marathon Cup był Bieg Piastów. W tym roku najdłuższy dystans 50 km został skrócony do zaledwie 8 km. Natomiast Demino Ski Marathon oraz Jizerská Padesatka z Worldloppet nie odbyły się wcale. To idealnie obrazuje, jak bardzo złe panują warunki. Nie piszę tego w czasie przeszłym, bo mimo wszystko nadal gdzieś w głębi wierzę, że coś się odmieni. Zima w kalendarzu jeszcze trwa i zawsze jakiś opad śniegu, który pozwoli na przygotowanie tras, może się zdarzyć. Tylko ta nadzieja, choć umiera ostatnia, w końcu będzie musiała ustąpić rezygnacji. Oby tak się nie stało i rzeczywiście udało się choć raz w tym miesiącu wreszcie użyć nowych One Way Premio 9. Światełkiem w tunelu są norweskie prognozy pogody z yr.no, które konsekwentnie zapowiadają opady śniegu w Jakuszycach w najbliższy weekend. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, biorąc pod uwagę, że tamtejsze trasy są już oficjalnie zamknięte.

Natomiast wracając do finałów Pucharu Świata, to już trwa narciarstwo alpejskie w Lenzerheide, zaś w weekend czekają nas zawody w Falun, po których poznamy zwyciężczynię dużej kryształowej kuli w biegach narciarskich. Celowo piszę tylko o zwyciężczyni, bo wśród mężczyzn kryształ już zapewnił sobie Martin Johnsrud Sundby. Jedno jest pewne. Obydwa trofea trafią do Norwegii, bo w rywalizacji liczą się jedynie Marit Bjoergen i Therese Johaug. Biorąc pod uwagę finałowe konkurencje, należy spodziewać się wygranej tej pierwszej, która dołożyłaby tym samym kolejny sukces do swojej pokaźnej galerii. Najbardziej szkoda Astrid Uhrenholdt Jacobsen, która po świetnym w jej wykonaniu Tour de Ski musiała zmierzyć się z osobistą tragedią, jaką była śmierć jej brata. Do tego podczas niedawnego biegu na 30 km w Oslo wypadła z trasy i doznała wstrząśnienia mózgu.

Jeżeli chodzi o biathlon, to tym razem Puchar Świata zawitał do fińskiego Kontiolahti. Na szczęście nie oznacza to rozstania się z emocjami, bo czekają nas jeszcze biegi w Oslo na zakończenie. Jednak nawet na północy panuje już aura podobna do wiosennej. Na bardzo wymagających trasach biathlonistów będzie dodatkowo męczył miękki śnieg. Temperatury utrzymują się powyżej zera. Trener reprezentacji USA, Fin Jonne Kähkönen powiedział nawet, że w tym rejonie Finlandii nigdy na początku marca podobnej pogody nie widział. Zapowiadają się więc kolejne zawody w atmosferze anomalii. Ja natomiast chciałbym zwrócić uwagę, że to właśnie w Kontiolahti Ole Einar Bjoerndalen odniósł swoje ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata (jeżeli konsekwentnie odliczyć Igrzyska Olimpijskie w Sochi). Był to bieg pościgowy, rozgrywany przy dużym mrozie, którego teraz chyba nikt nie potrafi sobie wyobrazić. Może więc zarówno mróz, jak i król przypomną o sobie znów w tym samym miejscu? Już jutro o 15:10 sprint mężczyzn, zaś o 17:45 pobiegną kobiety. Następnie w sobotę kolejne dwa sprinty (rekompensata za odwołane biegi) oraz biegi pościgowe w niedzielę. Przypuszczam, że do niedzielnych pościgów zostaną wzięte czasy z tego drugiego sprintu. To trochę nie fair. Osobiście wyciągnąłbym średnią czasów z obu sprintów każdego zawodnika i na tej podstawie ułożył listę startową. Roboty byłoby więcej, ale jakże ciekawie wyglądałaby rywalizacja! Przed wszystkim, polecam film z wycieczką po 2,5- kilometrowej pętli, po której oprowadza Marie Laukkanen.


Wiadomo było, że prędzej czy później rzeczywiście emocje związane ze startami Justyny Kowalczyk, zastąpią starty fantastycznego Michała Kwiatkowskiego, który obecnie ściga się w Tirreno- Adriatico. Szkoda tylko, że musiało to nastąpić znacznie prędzej i tak drastycznie. Nie chodzi tu o kontuzję naszej zawodniczki. Mam raczej na myśli, że przez obecną aurę, po zakończeniu wszystkich zimowych zmagań, po wszystkim pozostanie tylko wspomnienie. A zwykle było przecież inaczej... Ale o tym już kiedy indziej. Na razie w ramach rekompensaty za nietransmitowaną pięćdziesiątkę w Oslo, polecam sobie obejrzeć ten sam dystans w 2012 roku.

Od skiathlonu do pięćdziesiątki, czyli podsumowanie Igrzysk Olimpijskich w Sochi

Bardzo szybko przeminęły te dwa tygodnie. Znicz już zgaszony, a tym samym 22. Zimowe Igrzyska Olimpijskie przeszły do historii. Sochi opuszczają już wszyscy bohaterowie, zarówno pozytywni, jak i negatywni, tego wydarzenia. Teraz czas na podsumowanie, bo od skiathlonu do pięćdziesiątki działo się naprawdę wiele. Wielkie dokonania, skandale, porażki- bez tego nie obejdzie się żadna sportowa impreza. Tak było i w przypadku Igrzysk. Wyliczymy więc wszystkie "naj-" tej imprezy.

  • Największy skandal: niestety w trakcie trwania Olimpiady przyłapano kilku zawodników na stosowaniu niedozwolonych środków. U niemieckiej biathlonistki Evi Sachenbacher- Stehle wykryto metyloheksanoaminę, zaś u austriackiego biegacza narciarskiego Johannesa Duerra erytropoetynę. W przypadku Evi można uznać to za niedopatrzenie, bo zabroniony składnik znajduje się w różnego rodzaju odżywkach i napojach energetycznych, zaś jego stosowanie poza zawodami nie jest w ogóle sankcjonowane. Przez swoją wpadkę, biathlonistka straciła czwarte miejsce zdobyte w biegu ze startu wspólnego oraz pozbawiła swoją drużynę również czwartej lokaty w sztafecie mieszanej. Natomiast Duerr był okrzyknięty (również przeze mnie) za rewelację Tour de Ski i zaliczany do grona faworytów biegów długich na IO. W skiathlonie zajął 8. miejsce, po czym udał się do Obertilliach trenować przed startem na 50 km. Właśnie w Austrii pobrano próbkę, w której wykryto EPO. Duerr przyznał się do stosowania dopingu z determinacją i jednocześnie nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to robił. W tym momencie możemy skreślić jego wszystkie wyniki z tego sezonu, jak i cofnąć wszelkie zdania o tym, że niby stanowił wielki talent w Pucharze Świata.
  • Największy przegrany: na pewno rozczarowany swoim występem na Igrzyskach jest Petter Northug. Nie dość, że bez miejsca na podium, to jeszcze we wszystkich biegach okazywał słabość. Brakowało wytrzymałości i szybkości, którą kiedyś zachwycał. Przyczyną takiej formy jest choroba, która w okresie przygotowawczym nie pozwoliła mu na wystarczające obciążenie w treningu. Ale nie zapominajmy, że Dario Cologna stracił jeszcze więcej treningów z powodu kontuzji. Przez większą część sezonu w ogóle nie startował, a w Sochi pokazał ogromną siłę, zdobywając dwa złote medale. Miał też trochę pecha. Najpierw przewrócił się dwukrotnie w sprincie, a w dzisiejszym biegu na 50 km, gdzie był zdecydowanym faworytem, złamał nartę. 
  • Najgorszy dramat: Igrzyska Emila Hegle Svendsena można tylko opisać jako drogę z piekła do nieba i z powrotem. Początkowo występy były nieudane, nie przynosiły medalu, aż do biegu ze startu wspólnego, w którym EHS strzelał bezbłędnie i wyprzedził na sprinterskim finishu Martina Fourcade. Później jeszcze lepsza sztafeta mieszana, gdzie Norwegia pokazała swoją prawdziwą siłę. Na to samo zanosiło się we wczorajszej sztafecie mężczyzn po świetnych zmianach braci Boe i dobrej postawie Bjoerndalena, który jednak nieco stracił biegowo z powodu złego samopoczucia. Tak, czy inaczej, Svendsen, nazywany księciem biathlonu i następcą OEB, wybiegł na swoją zmianę na pierwszym miejscu, tuż przed Niemcami. Dalej byli Rosjanie i Austiacy, którzy dogonili liderów po pierwszym strzelaniu. O wszystkim miała zadecydować ostatnia próba strzelecka. Było wiadomo, że ktoś z tej czwórki zostanie bez medalu, ale nikt nie przypuszczał, że będzie to Norwegia. EHS najwyraźniej nie wytrzymał presji i zaczął pudłować. Nie pomogło dobieranie, skutkiem czego musiał biegać karną rundę. Tymczasem rywale wybiegli na trasę. Wygrali Rosjanie przed Niemcami i Austriakami. Svendsen przyprowadził sztafetę Norwegii na 4. miejscu. Mówiło się o tym, że pozbawił medalu braci Boe i Bjoerndalena, zawalił sztafetę, zepsuł Norwegii zakończenie Igrzysk oraz wiele innych rzeczy. Tak się stało, ale nie można winić Svendsena w ten sposób. Każdemu mogło się to zdarzyć i niestety padło na niego.
  • Największy heroizm: przed Igrzyskami istniało wiele niewiadomych dla Justyny Kowalczyk i jej kibiców. Kontuzja stopy budziła wiele wątpliwości co do dyspozycji Polki. Po biegu łączonym okazało się, że jest to wielowarstwowe złamanie. Nie przeszkodziło to jednak w żaden sposób zdobyć złota na jej koronnym dystansie- 10 km stylem klasycznym. Ponadto startowała jeszcze w sztafecie, sprincie drużynowym i biegu na 30 km stylem dowolnym. W ostatnim biegu zaczepiła się nartami z Anio Kaisą Saarinen, przez co nadwyrężyła kontuzjowaną stopę i nie dała rady kontynuować rywalizacji. Mimo to, pokazała, że jest niezwykle silną i zdeterminowaną zawodniczką.
  • Największa legenda: o zwycięstwie Ole Einara Bjoerndalena w sprincie pisałem już wcześniej. Tym złotem wyrównał rekord zdobytych medali, należący wówczas do Bjoerna Daehliego. Kolejne złoto w sztafecie mieszanej dało mu samodzielne prowadzenie w tej klasyfikacji. Dodatkowo jeszcze bardzo dobre występy w pozostałych biegach tych Igrzysk oraz wygrane wybory do Komitetu Zawodniczego przy MKOl świadczą o legendzie tego sportowca. Drugiego takiego nie będzie.
  • Największa dominacja: zdobywając trzy złote medale Darya Domracheva udowodniła, że świetnie się przygotowała do Igrzysk. Na trudnych trasach kompleksu Laura wykorzystała idealnie wszystkie swoje biegowe umiejętności. Przypomnijmy, że pierwsze złoto pojawiło się w biegu pościgowym, do którego startowała z 32 sekundami straty do Anastasyi Kuzminy- mistrzyni olimpijskiej w sprincie. Popełniła tylko jeden błąd na strzelnicy, co przy tak szybkim biegu dało pewne zwycięstwo. Bieg indywidualny poszedł również po jej myśli. Potwierdziła tym samym wynik uzyskany przed rokiem na próbie przedolimpijskiej, którą wygrała. W ostatniej konkurencji indywidualnej, czyli w biegu masowym, zostawiała rywalki daleko w tyle na rundach biegowych i, podobnie jak wcześniej, spudłowała tylko raz. Zawodniczka z innej ligi- tak mówią o niej inne biathlonistki.
  • Największy problem: pogoda znacznie utrudniała rywalizację na stokach i trasach narciarskich. Było nadzwyczajnie ciepło, czasem ponad 10 stopni powyżej zera, przez co śnieg zmieniał się w wodnistą breję. Długo jeszcze zapamiętamy widok biegaczy ubranych w koszulki z krótkim rękawem. Szczególnie reprezentantki USA korzystały z tego rozwiązania. Ponadto były problemy ze smarowaniem nart na taką nawierzchnię, jak choćby w kadrze Norwegii. Organizatorzy bardzo ciężko pracowali, aby utrzymać trasy w dość dobrej kondycji. Wolontariusze sypali sól na trasy biegowe i utwardzali stoki. I trzeba przyznać, że spełnili swoje zadanie.
  • Najbardziej obwiniany człowiek: Ante Kostelić był autorem ustawienia bramek do drugiego przejazdu slalomu mężczyzn. Było to wiadome przed Igrzyskami i już wtedy pojawiły się obawy. Trzeba bowiem wiedzieć, że chorwacki trener, ojciec Ivicy i Janicy, ustawia bardzo trudne i arytmiczne przejazdy. Tak było i tym razem. Na dodatek przy panujących warunkach, trasa nie wybaczała błędów. Straciło na tym wielu alpejczyków, między innymi Szwedzi- Andre Myhrer i Mattias Hargin, którzy mieli szansę na medal i pogrzebali ją złym drugim przejazdem. Nazwano nawet Kostelica idiotą.
  • Największy bezsens: transmisje w TVP od początku imprezy budziły moje zastrzeżenia. Potwierdziły się one kilka razy. Przede wszystkim komentarz wielu dyscyplin pozostawiał wiele do życzenia. Oglądając narciarstwo alpejskie miało się wrażenie, że ekipa nie ma styczności z tą dyscypliną na przestrzeni całego sezonu i komentuje ją tylko przy okazji Igrzysk. Zawiódł trochę biathlon, bo bez Tomasza Jarońskiego pan Krzysztof Wyrzykowski nie mógł krzyknąć swojego słynnego "rach ciach ciach!" (pan Tomasz zabronił, ale też specjalnych okazji do okrzyku nie było) oraz nie zgrał się z Piotrem Sobczyńskim (zazwyczaj TJ ogarnia wyniki na bieżąco, a KW czyni dygresje, w Sochi natomiast mieliśmy dwóch lubiących gawędzić bez przejmowania się wynikami). Nie zabrakło również "złotych cytatów", które zapamiętamy po łyżwiarstwie szybkim. Piotr Dębowski, cały rozemocjonowany, wykrzykiwał takie piękności: "Polacy jadą teraz wolniej, ale szybciej" albo "Biegną po ten medal zostawiając na lodzie piękną biało- czerwoną smugę". Przynajmniej można było się pośmiać. Do śmiechu nie było natomiast wtedy, gdy TVP zmieniała dyscyplinę sportu nadawaną na antenie. Zazwyczaj robiła to w najmniej odpowiednim momencie, a już szczytem wszystkiego było wyłączenie ostatniego strzelania ostatniej zmiany w biathlonowej sztafecie, aby pokazać dekorację drużyny polskich panczenistów. Wiem, że to medal dla nas i mogę sobie oglądać transmisję w internecie, ale żeby wyłączać w trakcie najważniejszych rozstrzygnięć, podczas gdy dekorację można by było pokazać z odtworzenia po zawodach? Tak się nie robi...
  • Największe odkrycie: reprezentacja Czech w biathlonie pokazała, jaki rozwój poczyniła na przestrzeni kilku sezonów. Na tych Igrzyskach zdobyła aż 5 medali. Ondrej Moravec przyznał, że o tak udanym występie na tej imprezie kadra czeska nawet nie śniła. Rzeczywistość okazała się dużo lepsza od oczekiwań. Wyrasta nam nowa potęga biathlonowa? 
  • Największa wpadka: pierwsze strzelanie Krystyny Pałki w sztafecie kobiet było katastrofalne. Cztery karne rundy, przy ośmiu wykorzystanych nabojach to prawdziwa tragedia, z której nie da się wyjść na jakiekolwiek dobre miejsce. Nasz zespół ukończył ten bieg na 10. pozycji mimo dalszej zadowalającej postawy reszty zawodniczek. Różne teorie starają się wytłumaczyć takie zachowanie na strzelnicy doświadczonej zawodniczki. Podobno przyrządy celownicze zostały mocno przestawione po przestrzeliwaniu broni i ktoś musiał zrobić to celowo. Niedobrze się dzieje w kadrze, skoro taka wersja jest brana pod uwagę. Być może coś wyjaśni się po Igrzyskach. W dodatku ostatnie ekscesy z Pauliną Bobak i jej skargami na sztab trenerski nie służą atmosferze. Natomiast patrząc na same wyniki, to źle nie jest. Najwyższe miejsce 5. Moniki Hojnisz to wyrównanie najlepszego wyniku polskiej biathlonistki na IO i daje bardzo dobre spojrzenie na przyszłość tej zawodniczki. Trochę tylko zawiodła gorsza dyspozycja biegowa Krystyny Pałki i Magdaleny Gwizdoń, bo w przypadku tej pierwszej bezbłędny wynik na strzelnicy w biegu indywidualnym na 15 km powinien zapewnić miejsce w pierwszej piątce, a tymczasem starczył jedynie na 10. pozycję.
To wszystko, co udało się nazwać "naj-". Oczywiście nie z samych "naj-" składały się te Igrzyska i właśnie to stanowi o wielkości tego wydarzenia. Dla każdego sportowca Olimpiada jest czymś szczególnym i było to widać po poziomie zmagań oraz po emocjach wypisanych na twarzach medalistów. Natomiast dla każdego kibica przyniosła ona to, co jest najważniejsze, czyli dawkę prawdziwego, trzymającego w napięciu sportu. Klasyfikację medalową wygrała Rosja, z liczbą 13 złotych medali, 11 srebrnych i 9 brązowych. Za gospodarzami uplasowała się Norwegia i Kanada. Polska zaliczyła swój najlepszy występ w historii, zdobywając 4 złote medale oraz po jednym srebrnym i brązowym. Odchodząc od wszelkich prób upolityczniania tego wydarzenia, stwierdzam, że Igrzyska Olimpijskie w Sochi były po prostu ładne i udane. Oczywiście szkoda, że się kończą, ale przed nami jeszcze kilka zawodów Pucharu Świata. Teraz można udać się na krótki odpoczynek.

P.S.: Pamiętacie może, że kiedyś pięćdziesiątka rozgrywana była metodą startu indywidualnego z przerwami między zawodnikami? Tę formułę zmieniono po 2008 roku, zaś ostatnimi zawodami rozegranymi w ten sposób był bieg na 50 km stylem dowolnym w Oslo. Wygrał Anders Soedergren, przed Lukasem Bauerem i Remo Fischerem. Co ciekawe, biegło wówczas dwóch biathlonistów- Frode Andresen (zajął 8. miejsce) oraz Lars Berger (35. miejsce).

Komedia na śniegu, czyli olimpijskie sprinty w Sochi

Dziś na Igrzyskach Olimpijskich odbyły się sprinty techniką dowolną. Tradycyjnie na początek eliminacje, a później najlepsza trzydziestka w walce o półfinały i finał. Kto ogląda biegi narciarskie nie od dziś, ten doskonale wie, że w tego typu rywalizacji zdarzają się kontakty, upadki i złamane kije. A gdy dorzucić do tego jeszcze walkę o coś wielkiego (na przykład olimpijskie medale), śnieg przypominający konsystencją mannę z nieba oraz trudne zjazdy, to otrzymamy przepis na masakrę na nartach. Czyli innymi słowy na dzisiejsze zawody.

Zaczęło się już w eliminacjach. Jednymi z pierwszych, którzy pokazali, jak ładnie można się wysypać na tej trasie, byli niestety reprezentanci Polski: Sylwia Jaśkowiec i Maciej Staręga. O wejściu do ćwierćfinałów nie było więc mowy. Uprzedzając pytania, Justyna Kowalczyk nie wystartowała. Od początku nie miała tego w planach, w dodatku bieg z kontuzją na jej najsłabszym dystansie, w dodatku techniką dowolną, byłby niszczącą decyzją. Szans na ewentualny medal nie należało upatrywać, a przy dzisiejszych warunkach skutki startu mogłyby okazać się nawet bolesne. A nikt nie chce przecież wykluczenia naszej zawodniczki przed jej koronnym dystansem, czyli 10 km klasykiem. Stąd zdziwiła mnie informacja podana w jakimś serwisie informacyjnym, że niby Kowalczyk miała pojawić się w sprincie. Na szczęście okazała się ona nieprawdziwa. Podobnie nieprawdą okazała się inna deklaracja. Marit Bjoergen zapowiadała przed Igrzyskami, że w sprincie na pewno nie wystartuje. Jako powód podała, że ceremonia medalowa sprintu będzie się odbywać w wieczór poprzedzający dzień startu na 10 km. W sumie rozsądne posunięcie, choć zakładanie od razu medalu to trochę "spinanie się" niegodne człowieka północy. Lecz po co były takie wyliczenia, skoro Bjoergen i tak pojawiła się dziś na starcie. Mówiono w internetach, że ma apetyt na zdobycie złotych medali we wszystkich konkurencjach. Łakomstwo jednak nie popłaca, o czym przekonała się w półfinale. Zbyt przeceniła swoje możliwości na ostatniej prostej i gdy okazało się, że wszystkie zawodniczki idą ławą do mety, musiała zacząć się przez nie przedzierać. Wpadła na Katję Visnar i chwilę potem przywitała się twarzą ze śniegiem. Chciała mieć za dużo i wyszła z niczym... Widocznie taka jest ta "sportowa karma" za niedotrzymanie słowa.

Jeszcze większym pechowcem był Dario Cologna. Nawet sobie wyliczył, żeby mieć w eliminacjach 13. czas i później biec z tymże numerem w finałach. I skoro tak się uparł na tego pecha, to go miał już w ćwierćfinale. Najpierw upadł na pierwszym podbiegu. Chyba nawet z winy swojego rodaka- Joeri Kindschiego, który minimalnie mógł nadepnąć Dario na nartę. Na tym jednak nie koniec. Cologna nie poddał się i szybko dołączył do grupy. Jak się później okazało, zrobił to dlatego, aby pokazać jeszcze piękniejszy upadek. Może z tamtego nie był wystarczająco zadowolony. W każdym razie na ostatnim podbiegu pokazał juniorom, gdzie nie należy wbijać kijów. Wsadził kija wprost pomiędzy narty, przydepnął go i tym samym położył się wręcz na śniegu. Szkoda, że nie ma tego momentu nigdzie w internetach, bo to trzeba zobaczyć. Ale oczywiście żałuję, że Dario Cologna miał aż takie przejścia w sprincie. Tym bardziej, że przecież niedawno wrócił po ciężkiej kontuzji i każdy upadek to duże ryzyko. Widocznie zwycięzcy skiathlonu nie byli dziś mile widziani, ale oby o tym pechu jak najszybciej zapomniał przed następnymi biegami, w których jest jednym z moich faworytów.

Z ciekawszych rzeczy jeszcze Anton Gafarov wywrócił się na zjeździe w jednym z półfinałów i złamał nartę. Postanowił jednak mimo tego ukończyć bieg. Postawa godna naśladowania. Jednak śnieg był tak zryty, że na ostatnim zjeździe złamana narta podcięła zawodnika i znów go wywróciła, jeszcze bardziej się łamiąc. Dopiero wtedy znalazł się człowiek, który podał Antonowi nową nartę i ten mógł już ukończyć bieg z ogromną stratą.

Natomiast tego, co wydarzyło się w męskim finale nie da się chyba opisać. Ale spróbuję. Zacząć należy od nazwisk, które brały udział w tej komedii. A byli to: Emil Joensson, Ola Vigen Hattestad, Teodor Peterson, Anders Gloeersen, Marcus Hellner i Sergey Ustiugov. Tak więc trzech Szwedów przeciwko dwóm Norwegom i Rosjaninowi. Z początku Emil Joensson miał dobry humor, jak zawsze. Zrobił nawet false start dla rozluźnienia atmosfery. Był chyba tak bardzo podjarany swoim luzem, że nie tylko zbyt szybko zaczął, ale też za szybko skończył. Może zapomniał, że sprint na nartach to więcej niż 100 metrów. Tak, czy inaczej, na pierwszym podbiegu obraził się na całą stawkę oraz fatalny śnieg i zaczął biec spacerowo. Pewnie chodziło o to, że nie mógł wystartować na nartach do freeride'u. Wreszcie miał przynajmniej okazję, żeby pooglądać widoki, może nawet zrobić kilka zdjęć. Tego nie wiem, bo z przodu trwała regularna walka o medale. Do czasu, gdy na jednym ze zjazdów trzech panów wpadło na "genialny" pomysł. Marcus Hellner postanowił zjechać na plecach, podobnie jak Gloeersen, a Ustiugov chciał zabawić się w Kamila Stocha i przeskoczyć nad leżącym Szwedem. Zapomniał jednak wyjść z progu. Tym samym cała trójka przypłaciła swoją zabawę stłuczeniami i złamanymi kijami. Tymczasem jadący z zaciągniętym ręcznym Joensson minął leżących jak gdyby nigdy nic i spostrzegł zapewne, że jest na pozycji medalowej. Wreszcie ocknął się z tej wycieczki krajoznawczej i pobiegł tempem szybszym od polskich biathlonistów. W walce o złoto pozostali zaś jedyni rozsądni, czyli Hattestad i Peterson. Taplali się więc w tym śniegu, czekając na końcową rozgrywkę. Na ostatnich metrach Ola Vigen ograł bez problemu Szweda i zapewnił Norwegii drugi złoty medal tego dnia (Falla wygrała sprint kobiet, ale tam się nie wywracały, stąd przemilczałem). Srebro oczywiście dla Petersena, a brąz dla turysty Joenssona, którego nie zdążył dogonić Gloeersen, jak już pobawił się z kolegami. Nie wiedzieć czemu, Emil padł jak kłoda zaraz po minięciu linii mety. A tak na serio, to coś niedobrego stało się z tym sympatycznym biegaczem. To wszystko przypominało jakąś komedię, ale w rzeczywistości tak nie było. Może to stres zblokował Joenssona (wiem coś o tym z autopsji), a może nagle pojawiły się jakieś problemy zdrowotne. Tak, czy inaczej ten medal należał mu się w stu procentach za wolę walki, jaką pokazał. Cały ten finał był bardzo pechowy i mógł zakończyć się inaczej. Przypuszczam, że i tak zwyciężyłby bardzo dziś mocny Hattestad, który całą sytuację skomentował tak: "Nie wiedziałem, że tam z tyłu był wypadek. Gdy byłem na szczycie podbiegu spojrzałem za siebie i zobaczyłem tylko Teodora. To było dziwne uczucie." I z tym "dziwnym uczuciem" czekamy na następne biegi.   

P.S.: Oczywiście nie można nic nie napisać o biathlonie. Dziś był bieg pościgowy kobiet. Wygrała Darya Domracheva, przed Torą Berger i Teją Gragorin. Tak więc dwie "betoniarki" i jedna niespodzianka. Już w czwartek bieg indywidualny mężczyzn, a w piątek to samo czeka kobiety.

Puchar Świata w Szklarskiej Porębie, odc. 2

Jak już pisałem w poprzednim odcinku, niedzielne biegi klasykiem miałem również obejrzeć w TV, ale stało się inaczej. Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiłem na konkurs idealny dla człowieka nazywanego czasem "sprzętowym spalaczem", czyli po prostu dla mnie. Zawsze zwracałem uwagę na sprzęt, którego używają zawodnicy PŚ, a po ostatnim porównaniu systemów SNS z NNN mam już nawet dość tej przypadłości, która podświadomie rozkazuje mi rozpoznawać ich buty i narty. Tym razem jednak okazało się to bardzo pomocne. Konkurs, którego stawką był bilet na niedzielne zawody, wymagał jak najszybszego przesłania e- maila z przynajmniej dwoma nazwiskami finalistów sprintów, biegających na nartach Salomona. Tak więc sprawa bardzo prosta: Jessica Diggins i Baptiste Gros na przykład, a ponadto Sylwia Jaśkowiec. Dla zainteresowanych, sobotni zwycięzca Alex Harvey biega w nutach od Salomona, zaś narty ma od Fischera- ciekawe zestawienie. Odejdźmy już jednak od tych sprzętowych spraw i przejdźmy do sedna. Bowiem następnego dnia czekał na mnie szczęśliwie wygrany bilet z miejscem w sektorze A (czyli przy samej mecie). I to wszystko od Salomon Nordic Sunday.


Z rana powitał mnie widok znany w Jakuszycach, czyli mgła. Mimo tego, od razu duże wrażenie zrobiło na mnie rozdysponowanie miejsca na Polanie. Postawienie trybun i pomieszczeń prasowych bardzo zmieniło okolicę. W dodatku cały parking naprzeciwko restauracji Biathlon przeznaczono na strefę dla zawodników. Kibice natomiast byli dowożeni ze Szklarskiej Poręby specjalnie przygotowanymi na tę okazję autobusami. Czekając na swój bilet mogłem zaobserwować, jak kolejne grupy ubranych na biało- czerwono kibiców paradowały w kierunku wejścia na stadion, po czym następowała przerwa. Odebranie biletu trochę trwało, dlatego na trybunie znalazłem się około 10 minut przed startem pierwszego biegu. A było to 15 km mężczyzn stylem klasycznym. Trochę zaskoczył mnie fakt, że miałem dużo miejsca w swoim sektorze, dzięki czemu mogłem na spokojnie zrobić kilka zdjęć.

Uradował mnie natomiast fakt, że panowie biegacze ze Słowenii dobrze znają zasady "How to be nordic" i stosują je w praktyce. 

Reszta trybun też nie pękała w szwach i chyba przeczuwałem dlaczego. Obsada może i nie dopisała w pełni, bo zabrakło Norwegów, Szwedów i Finów, którzy mieli swoje mistrzostwa krajowe. Ponadto nie przyjechali: Lukas Bauer, Axel Teichmann, Johannes Duerr oraz wciąż leczący kontuzję Dario Cologna. Ale za to mieliśmy prawdziwych specjalistów stylu klasycznego z Rosji, takich jak Alexander Bessmertnykh, Evgeniy Belov, czy Stanislav Volzhentsev, wszechstronnego Maxima Vylegzhanina i Dimitiya Japarova, najlepszych Kanadyjczyków (Harvey, Kershaw, Babikov) i Niemców (Angerer, Filbrich, Dotzler, Tscharnke, Bing) oraz innych znakomitych klasyków z Alexeyem Poltoraninem na czele. Było więc w czym wybierać swoich faworytów do kibicowania, choć to i tak nie wszystkie znane nazwiska. Osobiście stawiałem na zwycięstwo Poltoranina.

Alexey Poltoranin w drodze na start biegu na 15 km.
Wyników nie przytaczam, każdy wie, że wygrał Maxim Vylegzhanin po brawurowym ataku na ostatniej pętli. Poltoranin natomiast walczył na finishu z Belovem o drugą lokatę i walkę tę zaskakująco przegrał. Cała historia opowiedziana jest na kilku poniższych zdjęciach.
Stawka jeszcze przed rozerwaniem. Tępo nadaje Poltoranin, ale Rosjanie dzielnie się trzymają. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na ten genialny transparent: "Zgórmysyny".
Vylegzhanin zaatakował na końcowym podbiegu i już samotnie pokonywał ostatnie metry.
Belov i Poltoranin. Walka na ostatnich metrach. Takich pojedynków było jeszcze więcej, nawet o znacznie dalsze lokaty.
Podium biegu na 15 km. Od lewej: Evgeniy Belov, Maxim Vylegzhanin, Alexey Poltoranin.

Biegu nie ogląda się jednak tylko dla samego obserwowania zawodników. To również dopingowanie, zagrzewanie do walki, czyli jednym słowem emocje. Pamiętam z poprzednich lat biathlonowy Puchar Świata w Novym Mescie. Tam zawody były okazją do wspólnego dzielenia jednej pasji wśród ludzi różnych narodowości. Może trudno to sobie wyobrazić, ale stojąc na trybunie przykładowo przy Niemcu, kibicujesz również zawodnikom niemieckim, nawet jeśli za nimi nie przepadasz. Atmosfera "sportowej integracji" udziela się dość mocno i jest bardzo miłym elementem przebywania na takich zawodach. Do dziś wspominam sympatycznych Norwegów, pijących hektolitry piwa oraz Niemca z gigantyczną kołatką robiącą hałas proporcjonalny do jej wielkości. Może biathlon to inna bajka, bo w Szklarskiej Porębie tego zabrakło. Nie zauważyłem przedstawicieli innych nacji. A przecież Niemcy i Czesi mieli blisko. Ci pierwsi nie mogli narzekać na brak swoich czołowych zawodników w stawce, stąd moje zdziwienie. Być może przypuszczali, że śniegu w Jakuszycach i tym samym zawodów nie będzie. Rosjanie też mogli przyjechać, a tego nie zrobili. Odnajdziemy ich niemal na każdych zawodach z ich flagami z niedźwiedziami, lecz niestety nie tym razem. Stąd nie można się dziwić, że tego prawdziwego kibicowania nie było i nawet, jeżeli ktoś dobrze znał nazwisko Poltoranina, nie miał większych powodów, aby je ze mną wykrzykiwać w trakcie rywalizacji. Nie zawiedli natomiast spikerzy, będący na miejscu. Dwie osoby zajmowały się interakcją z publicznością, zaś w specjalnej kabinie przebywała para komentatorska, relacjonująca zawody ze wszystkimi informacjami o tym, co działo się na trasie. Komentarz był fachowy, a szczególnie pani Staręga potrafiła zaciekawić swoją wiedzą na temat zawodników. Dokładając do tego telebimy, biegi oglądało się dużo lepiej, niż w TVP Sport. Na tym polu wyszło bardzo dobrze.
Po zakończonym biegu mężczyzn przyszedł czas na małą wycieczkę dookoła Polany. Kibiców zaczęło przybywać i wszystko stało się jasne. Zbliżał się bieg na 10 km stylem klasycznym kobiet i każdy chciał zobaczyć popis Justyny Kowalczyk.



Zanim to jednak nastąpiło, można było w spokoju zrobić kilka zdjęć, mając najlepszych zawodników na wyciągnięcie ręki.

Na przykład Tobias Angerer wbiegł w kadr.

Albo Toni Livers.

A gdy start kobiet był coraz bliżej, na trasie pojawiła się Denise Herrmann z trenerem.
Do startu biegu na 10 km kobiet pozostawało już mniej czasu, a trybuny pękały w szwach. Skandowano jedno imię: Justyna, Justyna, Justyna... i tak w nieskończoność. Doping był ogromny do tego stopnia, że chyba każdy niesiony takim wsparciem wygrałby zawody. Gdy zawodniczki stanęły na starcie, zapanowała cisza, przerwana jedynie przez słowa: "Justyna, kocham cię!", wykrzyczane przez jednego z kibiców i salwę śmiechu w wykonaniu całego stadionu zaraz po tym. Wreszcie rywalizacja się rozpoczęła i trybuny dosłownie wybuchły. Co działo się w międzyczasie- każdy wie. Kto wygrał- to każdy wiedział jeszcze przed biegiem. Zobaczcie tylko te emocje trybun na ostatnich metrach.



Widać, jak bardzo kochamy naszą świetną zawodniczkę i jak umiemy jej kibicować. Długo jeszcze będę wspominał pełen autobus skandujący "Justyna!" w drodze powrotnej do Szklarskiej Poręby. Z drugiej jednak strony, podczas biegu panów zobaczyłem, że to właśnie nie cały sport, lecz tylko nasza wybitna reprezentantka jest dla niektórych jedynym elementem godnym uwagi. Nie zrozumcie mnie jednak źle, bo dobre wsparcie swoich jest zawsze na wagę złota. Tu nie chodzi o znajomość wszystkich nazwisk, lecz o świadomość, że reszta też się liczy. Że w końcu to sport i najlepiej jest, gdy idą za tym emocje, związane z wygraną i niekiedy nawet przegraną. A dlaczego? Bo zapatrzenie tylko na siebie, stwierdzenie "idę zobaczyć Justynę", zamiast "idę zobaczyć biegi" może być (nie musi) pierwszym krokiem do czegoś, co ja nazywam "sportowym szowinizmem". Dziś skandujemy "Justyna!", a jutro życzymy jej rywalkom wszystkiego najgorszego i właśnie przed tym przestrzegam. Oczywiście to tylko przypadek ekstremalny i mocno wierzę, że występuje on bardzo rzadko. Nie mniej jednak warto o tym pamiętać i zachować ten dystans, bo wtedy nawet lepiej się ogląda zawody.

Tyle na temat samego kibicowania. Jeżeli zaś chodzi o całą organizację Pucharu Świata, to "z zewnątrz" wyglądała bardzo dobrze. Wspominałem już o rozplanowaniu miejsca na Polanie Jakuszyckiej i o spikerach. Ponadto na duży plus zasługuje rozwiązanie transportu na zawody i z powrotem. Autobusy po imprezie wyrabiały się bardzo dobrze z zabieraniem kolejnych grup kibiców. Przejazd był oczywiście bezpłatny, zaś można było dojechać nawet do samej Jeleniej Góry, gdy zjeżdżano do zajezdni. Przy całym przedsięwzięciu pracowało wielu ludzi i ich praca nie poszła na marne. Nawet pogoda nie była w stanie pokrzyżować planów organizatorom. W kolejnym odcinku dowiemy się czegoś "od wewnątrz" zawodów. Przekonamy się, jak wyglądały one z perspektywy zawodnika i wolontariuszy.

Gdzie ta zima?

Każdy się pewnie zastanawia, po co została podjęta decyzja odnośnie zamiany dystansów i stylów na drugim etapie Tour de Ski w Oberhofie, tuż przed rozpoczęciem całej imprezy. Przypomnę, że zamiast 9 km kobiet i 15 km mężczyzn stylem klasycznym, dziś odbyły się sprinty techniką dowolną. A stało się tak dlatego, że włodarze FIS zaczęli czytać niniejszy blog i wzięli sobie do serca zasadę nr 9 z "How to be nordic", która głosi: "Człowiek północy zawsze będzie preferował technikę łyżwową". Stwierdzili zapewne, że z takim kodeksem się nie dyskutuje i w ostatniej chwili postanowili uczynić Tour de Ski prawdziwym sprawdzianem na bycie człowiekiem północy. Taka jest moja wersja wydarzeń i nic nie poradzę, że Justyna Kowalczyk, a wraz z nią połowa naszego kraju, uważa tę decyzję za krzywdzącą. Byli też tacy, którzy dopatrywali się spisku Norwegów przeciwko reszcie świata i domagali się bojkotu zawodów. Gdy to czytałem na rozmaitych portalach i forach, coraz bardziej zacząłem skłaniać się jednak ku mojej wersji, bo była bardziej prawdopodobna. Widocznie teorie spiskowe mają swoich zagorzałych zwolenników nie tylko w polityce...

Odejdźmy więc od orzekania, kto kogo skrzywdził i jak bardzo. Nie mam zamiaru też bawić się w specjalistę i stwierdzać, czy decyzja naszej zawodniczki jest właściwa, czy też nie. O tym wie ona sama. Zawsze powtarzam, że każdy sportowiec sam steruje swoją karierą i najlepiej czuje, co będzie w danym momencie najwłaściwszym rozwiązaniem. Tak też robię w tym przypadku. Może przez to zabraknie jedynie emocji w rywalizacji kobiet, choć dla mnie od zawsze bardziej interesujące i wyrównane były biegi męskie, więc na tym nie stracę. A teraz czas na prawdziwą przyczynę wszelkich zmian w Tour de Ski. Jest nią fatalna pogoda, która panuje w Oberhofie. Dodatnie temperatury, opady deszczu i mgła (to akurat zmora Oberhofu) spowodowały, że jeszcze do niedawna zawody miały zostać całkowicie odwołane. Wreszcie w niedzielę 22 grudnia zadecydowano, że zarówno prolog TdS, jak i styczniowe zawody biathlonowego Pucharu Świata będą rozegrane na tyle, na ile pozwolą na to warunki śniegowe. Jak widać, jesienno- wiosenna aura pozwoliła na niewiele. Nie było możliwe przygotowanie torów do stylu klasycznego, jak i dłuższej pętli. Po tym, jak zobaczyłem tą pozostałość śniegu na trasach, wcale się temu nie dziwię. Ciekawe, czy zdoła się utrzymać chociaż takie warunki na zawody biathlonowe i na jakich pętlach będą rozgrywane poszczególne biegi. No i jeszcze na domiar złego ta mgła. Ciężki jest ten sezon dla sportów zimowych.

Podobnie jest na naszym podwórku. Mistrzostwa Polski w biathlonie, przeniesione wcześniej z Jamrozowej Polany do Jakuszyc, w ogóle się nie odbyły. Nie było to jednak spowodowane brakiem śniegu, lecz katastrofalnymi warunkami pogodowymi w okolicach Zakopanego i prośbą złożoną przez działaczy tamtejszych klubów o przełożenie zawodów. Przepadła więc okazja do podziwiania najlepszych zawodniczek i zawodników na Polanie Jakuszyckiej? Nie do końca. Z uwagi na to, że obecnie jest to jedyne miejsce w Polsce, gdzie można odnaleźć resztki śniegu, na trening wybrały się tam nasze kadrowiczki, a wśród nich: Krystyna Pałka, Weronika Nowakowska- Ziemniak i Monika Hojnisz. Na facebooku pani Weroniki znalazło się nawet zdjęcie z dzisiejszego dnia i krótki opis warunków pogodowych. Natomiast w drugi dzień Świąt na jakuszyckich trasach można było spotkać Justynę Kowalczyk.

Jak w tym wszystkim ma się odnaleźć amator? Takie pytanie jest moim problemem wśród tych zabaw z pogodą. Wydaje mi się, że znalazłem na to sposób. Póki było to możliwe, jeszcze przed Świętami, biegałem w Jakuszycach. Później jednak komunikaty pogodowe i widok z kamery internetowej były na tyle tragiczne, że nie miałem zwyczajnie chęci się z tym męczyć. A skoro na dole panuje prawie wiosna, to od czego są nartorolki? Nigdy bym się nie spodziewał, że pod koniec grudnia będę odwiedzał rolkostradę w Sobieszowie w wiadomym celu. Przy okazji sprawdziłem, co się tam dzieje i wypatrzyłem, że szykowana jest wypożyczalnia nart. Gdyby tylko spadł śnieg, cały ośrodek miałby szansę pokazać się wreszcie z dobrej strony i zacząć rzeczywiście działać. A póki co można się tam jedynie wybrać na trening techniki, oczywiście łyżwowej. To pewnie wszystko spisek Norwegów :-)  

Gdy spadnie wystarczająco dużo śniegu, ten budynek zamieni się w wypożyczalnię nart...

... a ten asfalt zamieni się w ubitą trasę biegową.