Rok 2016 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś zakończenia i nadzwyczajne zdarzenia. Ja też zawsze powtarzałem, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Tak było z pobytem w Alcie, działalnością The Very Polish Cut Outs i Ptaków. Ten rok już teraz odznaczył się pasmem zakończeń czegoś, co warto będzie pamiętać. Dorzucę więc swoje skromne kilka groszy do tych pożegnań, bo w takim gronie aż miło odchodzić. Ten post będzie ostatnim na blogu o nazwie Północny Punkt Widzenia. Nie zmienię jednak nazwy na Południowy, czy cokolwiek podobnego. Teraz przychodzi czas na nowe wyzwania, którym nie będzie już po drodze z tym miejscem. Historie zostały napisane, przeczytane i za to dziękuję wszystkim, którzy na przestrzeni tych długich lat odwiedzili to miejsce chociaż raz. Oczywiście nadal będzie można tu wpadać, choć nic nowego się tu już nie pojawi.
Ale spokojnie, nie ma powodów do smutku. Zobaczcie, ile razem zrobiliśmy. 230 napisanych tekstów, niektóre lepsze, inne gorsze. Z czasem wszystko się zmieniało, w tym również wygląd strony. Poza tym, kto by pomyślał 1 kwietnia 2013 roku, że za trzy lata teksty będą pisane z jakiegoś końca świata na północy Norwegii? Sam tego nawet nie planowałem, a wszystko jakoś tak się ułożyło, że spełniłem swoje marzenia i mogłem Wam wszystkim o nich opowiedzieć. A co najważniejsze, czerpałem z tego pisania ogromną frajdę, od pierwszego do ostatniego tekstu. Za to wielkie dzięki raz jeszcze, że napędzaliście tę radość przez czytanie.
Pobyt w Alcie pozostawił za sobą wiele tekstów, dotykających tematów, do których nigdy bym się nie zbliżył nie będąc w tym miejscu. Tego typu życie, które wiodłem na północy, jest rzeczywiście nie do podrobienia. Wszystko tam przeżywa się silniej, czerpie się z tego więcej, ale to pewnie przez tą "inność", którą trudno ogarnąć. Tam nawet codzienność była wyzwaniem i chyba widać to w tych niektórych tekstach, szczególnie ryjących banię czytelnika. Dlatego zostawmy już metafory, drugie, a nawet trzecie dna, poukrywane gdzieś tam w każdym pojedynczym słowie i zróbmy coś prostego. Choćby specjalnie tylko na ten ostatni raz. A tak się składa, że to da się zrobić. Tak więc po raz ostatni stawiam kropkę w poście i zapraszam (po raz pierwszy i ostatni) na krótki film z północy. Do zobaczenia gdzieś na świecie!
Północny Punkt Widzenia
Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w Norwegii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w Norwegii. Pokaż wszystkie posty
Krótka rozmowa o życiu
"Niech przyśnią się wakacje, co wiecznie będą trwać.
Leżysz w samym słońcu, mam dwanaście lat."
Pierwszy dzień nocy polarnej (zestawienie wyrazów trafne jak Jeleniogórska Kolej Aglomeracyjna), srebrny samochód przebija się przez pełne śniegu drogi Finnmarku. Wybierając się do Finlandii pożegnaliśmy wtedy słońce. Na naszej drodze powrotnej jest już więc całkiem ciemno i spokojnie, choć koleżanka Finka z krwią kierowcy rajdowego jedzie dość szybko jak na te warunki, przecinając nieskończony mrok. W tle leci jedna z piosenek znanej Susanne Sundfør, która swoim charakterystycznym głosem wwierca się w głowę, w której kwitło pytanie, czy ucieczka od problemów może być jednocześnie pogonią za szczęściem. Obraz tak odległy pojawił się w pamięci ostatnio zupełnie niezapowiedziany. Senny koszmar, czy nostalgia? Trudno stwierdzić.
Nie tęsknię za Altą, dziś jest to co najwyżej relacja podobna do syndromu Sztokholmskiego. Ten rok nauczył mnie wiele, zostawiając po sobie lekcję życia, jakiej nigdzie indziej nie mógłbym doświadczyć. Nadal z niej korzystam i pamiętając o skomplikowanej codzienności na północy inaczej traktuję to, co zastałem po powrocie. "Nie masz poczucia, że oczekiwania związane z powrotem były zbyt wyidealizowane i wszystko rozczarowało?"- ktoś mógłby zapytać. Rzeczywiście, patrząc tak zwanym trzeźwym okiem, zamiana spokojnej perspektywy życia w Norwegii na niepewność jutra w Polsce, to krok samobójczy. Z tym, że o ile czytacie tego bloga dostatecznie długo, by zrozumieć, że nie jestem w pełni normalny, nie powinno Was już nic dziwić. Trochę mnie tu nie było, fakt, ale trzeba było odpocząć i nabrać siły, by wrócić nawet w najmniej spodziewanym momencie. O ile w ogóle jest do czegoś tu wracać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to pasmo niepowodzeń. Naturalnym stanem człowieka jest dążenie do czegoś lepszego, ciągłe poszukiwania odpowiedniego miejsca/czasu/ludzi/pracy, ogólnie czegokolwiek, bo z dumą móc powiedzieć: teraz to żyję jak chciałem. I tak czekasz na to COŚ, jak zwykle wszyscy czekają na wielkie góry podczas Tour de France, upatrując w nich szansy na spektakularne rozstrzygnięcia. Te jednak, zarówno we francuskim wyścigu, jak i w życiu, wcale nie muszą nastąpić, a przynajmniej nie w taki sposób, jakiego oczekujemy. A nawet gdy wszystkie warunki się spełnią, o co każdy tak bardzo się stara, pojawia się zwykle coś, co powoduje zachwianie tego wewnętrznego spełnienia. Może to być najmniejsza rzecz zamieniająca momentalnie wygryw w przgryw. Bo na przykład jeśli masz jakiś drogi samochód, na który wreszcie uzbierałeś i od zawsze chciałeś go mieć w wiadomym celu zrywania asfaltu z drogi oraz spódniczek z dziewczyn, to wszystko zamienia się w koszmar, gdy zauważysz na nim pierwszą rysę. I w taki sposób właśnie wymagania ideału, a w zasadzie sytuacji pełnej harmonii, po raz kolejny się podwyższają, nie tylko za sprawą początków nerwicy natręctw. Wychodzi po prostu na to, że tak naprawdę dążenie do tego celu (w tym przypadku zakupu) dało nam najwięcej frajdy. Proces planowania, snucia fantazji dał nam więcej niż sam cel, po którego osiągnięciu szybko pojawił się następny. Skądś to znamy? No właśnie. Nie chodzi o samą niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, lecz raczej o nasze co najmniej dziwne do tego podejście. Zewsząd atakuje nas sukces, głośny i dający iluzję, że pierwszy rzut od razu musi trafić w sam środek, po czym przynieść tyle a tyle koła. Nie ma miejsca na wycofania ani kalkulacje. A wreszcie wszystko musi wyjść idealnie, niezależnie czy dotyczy to naszej ulubionej dziedziny życia, czy całokształtu. To staje się trudniejsze, gdy pojawia się taka wewnętrzna lub co gorsza zewnętrzna presja posiadania więcej, radzenia sobie lepiej, a już w ogóle perfekcyjnie. W dodatku nigdzie pomocy nie znajdziesz, bo wszędzie ci sami eksperci od wszystkiego i niczego. Tutaj też nie ma co liczyć na poradnik pod tytułem "jak żyć". Więc po co to czytać? Tego nie wiem, ale zapewniam, że warto, bo będą ładne obrazki tam dalej.
Powrót z Norwegii jest taki niepopularny, wydaje się niezrozumiały. Kraj pieniędzy, uśmiechniętych ludzi i wszystkiego innego, czego doświadczyłem na przestrzeni minionego roku, zostawiłem (przynajmniej na razie) za sobą. To tam miało się spełnić marzenie, właśnie na północy wszystko miało stać się jasne i proste. Niestety Alta to nie kraina "Muminków" i ta cała niepewność mi pozostała, burząc jednocześnie fantastyczny, jak mi się wtedy wydawało, plan na przyszłość. Nie wiedząc jeszcze, że bez względu na miejsce, nie wszystko jest idealne. Zawsze znajdzie się przecież coś, co podkopie poczucie wszechobecnego wygrywu. Dawniej mnie to martwiło, dziś też pewnie powinienem załamywać ręce nad dalszymi planami, ale tego już mam dość. Bo nie ma czasu do stracenia, ale nie dlatego, że przyszłość czeka, ale dlatego, że ta teraźniejszość jest warta naszej uwagi. Tak jak mówiłem wcześniej, przez zbyt namiętne wpatrywanie się w wielkie przyszłościowe plany, można zgubić teraźniejszość bardzo łatwo. A przecież wystarczy tylko rzadziej używać zwrotu "byle by do..." i żyć tak zwaną chwilą (cukier spływający po tym zdaniu aż mnie gryzie w zęby). I nie ma co zarzucać, że to nierozsądne, bo jest subtelna różnica pomiędzy zwykłym zadowoleniem a hedonizmem. Ja tego tłumaczyć nie będę, są od tego inni. Po prostu, jak ktoś jeszcze nie załapał, zapytajcie siebie, kiedy ostatnio coś przyniosło Wam poczucie niczym nie skrępowanego szczęścia lub zwyczajnej radości. I nie mówcie, że do tego trzeba wiele. Może to być cokolwiek, nawet zmiana języka na fejsie na ślōnskŏ gŏdka. Przaja tymu!
Wspominałem wcześniej o odpoczynku. Wziąłem sobie wolne nie tylko od pisania oraz internetów. Potrzeba było przede wszystkim kontrastu dla nieco chłodnego norweskiego klimatu, jak i polskiej zmiennej aury. Nie mogło jednak zabraknąć tak lubianego elementu wyzwania. Zatem w lipcu wybraliśmy się do Rumunii na poszukiwanie czegoś zupełnie innego niż w zeszłorocznej podróży do Norwegii. Podobnie jak wtedy całość została pokonana samochodem, lecz tym razem z jego okien wypatrywałem raczej koni i osłów w miejsce reniferów i łosi. Kraj tak odmienny okazał się być strzałem w dziesiątkę pod względem rzeczy koniecznych do zwiedzenia. Od Timisoary po Braszów co chwila pojawiało się coś, co przyciągało wzrok, a wraz z nim obiektyw aparatu. W dodatku piękne pensjonaty gdzieś na uboczu przybliżyły pojęcie rumuńskiej gościnności oraz prawdziwego spokoju, którego od dawna nie zaznałem. Nie przedłużając, czas na zdjęcia.
A może szczęście przynosi odnalezienie swojej roli w życiu, znalezienie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i już na zawsze robienie tego, czego najbardziej się chce? Pytanie tylko, skąd wiadomo, że dane zajęcie jest na pewno TYM. Niektórym odpowiedź przychodzi wręcz za łatwo, a inni mają z tym większe problemy. Zwłaszcza gdy ktoś, podobnie do mnie, chce najbardziej tego, czego mieć nie może. Coś, co w danej chwili jest niemożliwe, zwykle staje się celem, do którego uparcie bym dążył, choćby to miałby być własny upadek. Można jednak zgadywać, że po osiągnięciu tego "niemożliwego" wszystko się uspokaja? Otóż nic bardziej mylnego, zastana sytuacja już tak nie kusi, może czasem nie odpowiada oczekiwaniom opisanym powyżej, a najczęściej już na horyzoncie maluje się coś innego, co wydaje się tym razem jeszcze bardziej nienormalne, sprzeczne z logiką i tym samym cholernie kuszące. To jeszcze i tak jest lepsze od sytuacji, gdy generalnie nie chce się robić nic, ale tak ekstremalnych przypadków nie bierzmy pod uwagę. Nie zawsze jednak, mimo szczerych chęci, udaje się żyć z czegoś, co lubi się robić. I to jest powód, dla którego zakładamy popularne tak maski. Gąbrowiczowe gęby są więc ponadczasowe. Nie tylko na północy ludzie grają swoje role, tu także znajdzie się coś podobnego: od samotnej matki, dla której codzienne mycie włosów jest pojęciem nieznanym, aż po korpoczłowieka, który dziesiątą już kawą i sushi rozpoczyna spotkanie biznesowe na szczeblu wyższym niż przyjazd papieża do Polski. I te wszystkie gęby chcą już zostać zamienione na twarz, bo w głębi też gonią za tym prostym, niczym niezmąconym szczęściem, które znają tylko z dzieciństwa. Bo wtedy wszystko było w porządku, a teraz to podobno nic nie jest. Nikt nie wie, jakiego życia chciałby tak naprawdę dla siebie. Czasem wygrywa opcja najwygodniejsza, najbardziej opłacalna, a przede wszystkim przeczucie, że cudów nie ma. A to przecież tak bardzo kontrastuje z tą kulturą sukcesu. Ucieczka ze skrajności w skrajność to chyba nasza specjalizacja. Ale to też wynika z przypisywania do słowa "sukces" konkretnej kwoty lub liczby obserwujących. Nie ma nic pomiędzy.
Wyrwany ze snu obudziłem się znowu w jednym z tych najpiękniejszych miejsc na ziemi, a nadchodzący dzień miał być tym kolejnym najlepszym w życiu. Z oddali słychać było dzwony miejscowego kościoła, które na chwile zmąciły poranną ciszę, zapowiadając kolejną godzinę upalnego dnia. Może dziś przyjdzie mi usłyszeć, jak brzmi Parco Degli Acquedotti w Rzymie, przetańczyć całą noc na patio do grania Ptaków, a może przejechać się najpiękniejszą drogą Europy, czyli rumuńską Transfagarasan. Wybór należy do mnie. I nie zastanawiam się, czy warto. Też nie robię kalkulacji, bo pomaga mi w tym myśl, że to się może nie powtórzyć za rok, czy lat dwadzieścia pięć oraz że mam prawie wszystko, czego brakowało mi na północy. Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest pasmem niepowodzeń. Ten ktoś był idiotą.
Leżysz w samym słońcu, mam dwanaście lat."
Pierwszy dzień nocy polarnej (zestawienie wyrazów trafne jak Jeleniogórska Kolej Aglomeracyjna), srebrny samochód przebija się przez pełne śniegu drogi Finnmarku. Wybierając się do Finlandii pożegnaliśmy wtedy słońce. Na naszej drodze powrotnej jest już więc całkiem ciemno i spokojnie, choć koleżanka Finka z krwią kierowcy rajdowego jedzie dość szybko jak na te warunki, przecinając nieskończony mrok. W tle leci jedna z piosenek znanej Susanne Sundfør, która swoim charakterystycznym głosem wwierca się w głowę, w której kwitło pytanie, czy ucieczka od problemów może być jednocześnie pogonią za szczęściem. Obraz tak odległy pojawił się w pamięci ostatnio zupełnie niezapowiedziany. Senny koszmar, czy nostalgia? Trudno stwierdzić.
Nie tęsknię za Altą, dziś jest to co najwyżej relacja podobna do syndromu Sztokholmskiego. Ten rok nauczył mnie wiele, zostawiając po sobie lekcję życia, jakiej nigdzie indziej nie mógłbym doświadczyć. Nadal z niej korzystam i pamiętając o skomplikowanej codzienności na północy inaczej traktuję to, co zastałem po powrocie. "Nie masz poczucia, że oczekiwania związane z powrotem były zbyt wyidealizowane i wszystko rozczarowało?"- ktoś mógłby zapytać. Rzeczywiście, patrząc tak zwanym trzeźwym okiem, zamiana spokojnej perspektywy życia w Norwegii na niepewność jutra w Polsce, to krok samobójczy. Z tym, że o ile czytacie tego bloga dostatecznie długo, by zrozumieć, że nie jestem w pełni normalny, nie powinno Was już nic dziwić. Trochę mnie tu nie było, fakt, ale trzeba było odpocząć i nabrać siły, by wrócić nawet w najmniej spodziewanym momencie. O ile w ogóle jest do czegoś tu wracać. Ktoś kiedyś powiedział, że życie to pasmo niepowodzeń. Naturalnym stanem człowieka jest dążenie do czegoś lepszego, ciągłe poszukiwania odpowiedniego miejsca/czasu/ludzi/pracy, ogólnie czegokolwiek, bo z dumą móc powiedzieć: teraz to żyję jak chciałem. I tak czekasz na to COŚ, jak zwykle wszyscy czekają na wielkie góry podczas Tour de France, upatrując w nich szansy na spektakularne rozstrzygnięcia. Te jednak, zarówno we francuskim wyścigu, jak i w życiu, wcale nie muszą nastąpić, a przynajmniej nie w taki sposób, jakiego oczekujemy. A nawet gdy wszystkie warunki się spełnią, o co każdy tak bardzo się stara, pojawia się zwykle coś, co powoduje zachwianie tego wewnętrznego spełnienia. Może to być najmniejsza rzecz zamieniająca momentalnie wygryw w przgryw. Bo na przykład jeśli masz jakiś drogi samochód, na który wreszcie uzbierałeś i od zawsze chciałeś go mieć w wiadomym celu zrywania asfaltu z drogi oraz spódniczek z dziewczyn, to wszystko zamienia się w koszmar, gdy zauważysz na nim pierwszą rysę. I w taki sposób właśnie wymagania ideału, a w zasadzie sytuacji pełnej harmonii, po raz kolejny się podwyższają, nie tylko za sprawą początków nerwicy natręctw. Wychodzi po prostu na to, że tak naprawdę dążenie do tego celu (w tym przypadku zakupu) dało nam najwięcej frajdy. Proces planowania, snucia fantazji dał nam więcej niż sam cel, po którego osiągnięciu szybko pojawił się następny. Skądś to znamy? No właśnie. Nie chodzi o samą niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, lecz raczej o nasze co najmniej dziwne do tego podejście. Zewsząd atakuje nas sukces, głośny i dający iluzję, że pierwszy rzut od razu musi trafić w sam środek, po czym przynieść tyle a tyle koła. Nie ma miejsca na wycofania ani kalkulacje. A wreszcie wszystko musi wyjść idealnie, niezależnie czy dotyczy to naszej ulubionej dziedziny życia, czy całokształtu. To staje się trudniejsze, gdy pojawia się taka wewnętrzna lub co gorsza zewnętrzna presja posiadania więcej, radzenia sobie lepiej, a już w ogóle perfekcyjnie. W dodatku nigdzie pomocy nie znajdziesz, bo wszędzie ci sami eksperci od wszystkiego i niczego. Tutaj też nie ma co liczyć na poradnik pod tytułem "jak żyć". Więc po co to czytać? Tego nie wiem, ale zapewniam, że warto, bo będą ładne obrazki tam dalej.
Powrót z Norwegii jest taki niepopularny, wydaje się niezrozumiały. Kraj pieniędzy, uśmiechniętych ludzi i wszystkiego innego, czego doświadczyłem na przestrzeni minionego roku, zostawiłem (przynajmniej na razie) za sobą. To tam miało się spełnić marzenie, właśnie na północy wszystko miało stać się jasne i proste. Niestety Alta to nie kraina "Muminków" i ta cała niepewność mi pozostała, burząc jednocześnie fantastyczny, jak mi się wtedy wydawało, plan na przyszłość. Nie wiedząc jeszcze, że bez względu na miejsce, nie wszystko jest idealne. Zawsze znajdzie się przecież coś, co podkopie poczucie wszechobecnego wygrywu. Dawniej mnie to martwiło, dziś też pewnie powinienem załamywać ręce nad dalszymi planami, ale tego już mam dość. Bo nie ma czasu do stracenia, ale nie dlatego, że przyszłość czeka, ale dlatego, że ta teraźniejszość jest warta naszej uwagi. Tak jak mówiłem wcześniej, przez zbyt namiętne wpatrywanie się w wielkie przyszłościowe plany, można zgubić teraźniejszość bardzo łatwo. A przecież wystarczy tylko rzadziej używać zwrotu "byle by do..." i żyć tak zwaną chwilą (cukier spływający po tym zdaniu aż mnie gryzie w zęby). I nie ma co zarzucać, że to nierozsądne, bo jest subtelna różnica pomiędzy zwykłym zadowoleniem a hedonizmem. Ja tego tłumaczyć nie będę, są od tego inni. Po prostu, jak ktoś jeszcze nie załapał, zapytajcie siebie, kiedy ostatnio coś przyniosło Wam poczucie niczym nie skrępowanego szczęścia lub zwyczajnej radości. I nie mówcie, że do tego trzeba wiele. Może to być cokolwiek, nawet zmiana języka na fejsie na ślōnskŏ gŏdka. Przaja tymu!
![]() |
Zamek Corvinilor w Hunedoarze (Rumunia). Oto pierwszy z obiecanych ładnych obrazków. Nie spełnia oczekiwań? Dalej będzie jeszcze lepiej. |
![]() |
To wyjaśnię później... |
![]() |
Sighisoara i jej stare miasto. |
![]() |
Densus. |
![]() |
A to już okolice najpiękniejszej drogi w Europie. |
![]() |
Transfagarasan, czyli wspomniana piękna droga. |
![]() |
Po jednej stronie chmury, po drugiej słońce. To znów Transfagarasan. |
![]() |
Braszów wieczorem. |
Mój ostatni dzień
Nie pamiętam pierwszego dnia w Alcie, bo byłem obezwładniony tym, co mnie właśnie spotkało. A przyznam, że chciałem tutaj zrobić takie porównanie tych pierwszych i ostatnich chwil oraz tego, jak ten czas na mnie wpłynął, co zmienił i czego nauczył. Przecież jest tego trochę, bo gdy jednak próbuję wyobrazić sobie siebie tuż po przyjeździe, to wyglądałem mniej więcej tak: Bałem się. Jak cholera. Siedziałem w pustym pokoju na dalekiej Północy, nie mając znikąd pomocy i nie wiedząc nic. Jedyną myślą było zapewne: "co ja właśnie zrobiłem". W dodatku akademiki Nyland wyglądały jak jakieś opuszczone blokowisko lub nawet więzienie. Nikogo nie znałem i nie byłem nawet pewien istnienia moich współlokatorów na piętrze. Jedyne ślady tego, że ktoś oprócz mnie korzysta z kuchni widziałem po zmieniającej się zawartości suszarki na naczynia. Również dźwięk otwieranych w porze nocnej drzwi wejściowych, od których nie dzieliło mnie wiele, sygnalizował, że ktoś jednak wraca skądś do pokoju. Nie myślałem nawet o wyjściu, zapytaniu się, kim ten ktoś jest. A najbardziej zastanawiał mnie mój najbliższy sąsiad, z którym miałem dzielić łazienkę. W chwili mojego przyjazdu nie było go w pobliżu. Mogłem tylko domyślać się, kim on jest i kiedy przyjedzie na studia. Wtedy za każdym razem, gdy te drzwi otwierały się wieczorem, myślałem, że to on. To było dziwne uczucie, potęgowane dodatkowo dniem polarnym, który wbrew pozorom nie dodawał pewności. Pustawe akademiki, zero ludzi na dworze i uparcie wskazujący godzinę 12 w nocy zegarek to przy zupełnie jasnym widoku na zewnątrz nie stanowiło jakiejkolwiek normalnej dla mnie sytuacji. W nocy nie mogłem spać, a rano nie chciałem wstać. Z Północą zderzyłem się nad wyraz mocno. Dopiero po dwóch dniach poznałem swoich sąsiadów, z którymi wszystko zaczęło przybierać inny wygląd. Przyszedł czas otwierania się na to, co mnie spotka w najbliższych kilku miesiącach. Również mój sąsiad, który przyjechał po tygodniu, okazał się być całkiem w porządku.
Tak jest z tym ostatnim dniem, który w przeciwieństwie do pierwszego zapamiętam jeszcze przez długi czas. Najpierw pakowanie rzeczy w jednym z najlepszych akademików na świecie. Chyba nigdzie nie można było żyć tak blisko natury jak tutaj. Wszystko było tu widać dokładniej niż w więzieniu (Nylandzie). Powroty zorzy polarnej w marcu, białe zające i rodzinę srok, które już na dobre zbudowały sobie gniazdo nieopodal mojego okna. Teraz wszystko za nim jest zielone, choć jeszcze miesiąc temu pole było w znacznej mierze pokryte starym śniegiem. Krzewy zyskały siłę i stały się czymś więcej niż tylko wyschniętymi patykami, które przeszkadzały przy wyskakiwaniu przez parapet. W ostatnich dniach były raczej ozdobą coraz częściej wpuszczanego do pokoju wiosennego słońca i ciepła, przy którym można było po prostu siedzieć nie robiąc nic. Na przykład w poniedziałek temperatura osiągnęła niewyobrażalne 25 st. C, co przywiodło nawet do Alty małą burzę i tęczę widoczną z samych drzwi wejściowych. Tym wszystkim można się napawać w nieskończoność, zwłaszcza gdy dokładnie wiadomo, że to już koniec. Na takie coś nie było jednak czasu. Ustny egzamin z norweskiego i tona rzeczy do spakowania nie mogły czekać. Przy tej letniej pogodzie nie mogło pójść inaczej niż bardzo dobrze, choć w natłoku tych wszystkich wspomnień trudno było się skupić na samym zaliczeniu. Później odwiedziłem nawet swoją pracę. Tam, gdzie zaczynałem nie wiedząc zupełnie nic i gubiąc się w norweskim, zostałem pożegnany słowami kierowanymi przez szefa: "dziękujemy. Pracowałeś bardzo dobrze. Powodzenia dalej". Nie obyło się bez zakupów typowo norweskich rzeczy, których będzie mi brakowało. Kilogram brązowego sera i słodycze wylądowały już w torbie. Później pozostało pójść jeszcze do najciekawszego sklepu w Alcie, czyli muzycznego o nazwie Puskas i zaopatrzyć się w jakąś starą płytę z prawdziwie norweską muzyką. Trafiłem akurat na porę tuż po samym zamknięciu, lecz szczęśliwie właściciel wpuścił mnie do środka i pomógł w odpowiednim wyborze. A gdy dowiedział się, że to wszystko ma mi przypominać Altę po wyprowadzce, wręczył mi wspaniały prezent. Było nim jego własne wydanie- dwie LP z norweskimi piosenkami, warte w sumie więcej niż to, co właśnie kupiłem. Długo nie mogłem otrząsnąć się z zaskoczenia, jednak pseudonim Puskas zapamiętam na jeszcze dłużej. Nie inaczej jest z ludźmi, których żegnałem. Koledzy z kursu językowego, studenci z wymiany, dawni norwescy sąsiedzi. Oni wszyscy rozjadą się teraz w swoje strony i wrócą do swoich zajęć lub rozpoczną coś zupełnie nowego. Być może dla nich Alta też była jakimś zwrotem akcji i wątkiem, który dobiega końca właśnie teraz, tak jak kończy się sezon dobrego serialu. Ze mną jest niby podobnie, choć dziś, tego ostatniego dnia wiem na pewno, że to wcale nie jest koniec, a dopiero początek. Z tą różnicą, że przez chwilę będzie ciszej.
![]() |
Podobno w Norwegii jest taki przepis, że jeżeli posiada się dziecko, trzeba mieć również taki mały batut obok domu. |
Niech się święci 17. maja
Większość z nas ma już za sobą długi majowy weekend. Grille zostały rozpalone po raz pierwszy w sezonie, puszki z elitarnym piwem marki VIP otwarte, a plastikowe krzesła ogrodowe wyjęte z piwnicy. Norwegowie jednak na swoją wersję majówki musieli trochę poczekać. Bo choć tu też obchodzone jest święto pracy 1. maja, wypadło ono w niedzielę, zaś o 2. i 3. nikt tu nawet nie słyszał. Znaczy słyszał, bo były takie dni zaraz po pierwszym, ale w kalendarzu na czerwono zaznaczona jest nieco późniejsza data, na którą czekano. Nic dziwnego, bo chodzi o najważniejszy dzień dla całej Norwegii, jakim jest 17. maja. Razem z Zielonymi Świątkami przypadł w tym roku Dzień Konstytucji, czyli Grunnlovsdagen. Jego rangę podkreśla to, że nawet mój sklep jest wtedy zamknięty, więc mamy do czynienia z naprawdę ważnym czasem, porównywalnym do Bożego Narodzenia. Skoro więc pół świata zasypało portale społecznościowe hashtagami #17mai i #GratulererMedDagen, czas dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Dla Norwegów dzień 17. maja jest jak urodziny całego narodu. Gdy z datą 17.05.1814 uchwalono norweską konstytucję, był to pierwszy krok do niezależności. Kraj wyszedł z tłamszącej unii z Danią po to, by przejść w kolejny związek, lecz tym razem luźniejszy (coś jakby taki z opisywanych w ostatnim poście towarzyskich historii), ze Szwecją. Już wtedy Norwegia miała sporą suwerenność, choć całkowicie zyskała ją nieco później, bo w 1905 roku, kiedy za sprawą referendum odłączyła się od wschodniego sąsiada i sprowadziła sobie (jak na ironię) duńskiego księcia Karla, który przyjął imię Haakon i został nowym królem. Szwedzi byli w tym czasie czymś zajęci (prawdopodobnie organizowaniem pierwszego konkursu Eurowizji razem z Australią), więc nie chcieli iść na wojnę przeciwko sąsiadom. To ostatecznie dało niezależność Norwegom, którzy na jej pamiątkę postanowili jednak obchodzić swoje święto 17. maja jako dzień niepodległości, bo zapewne taka data jest dokładniejsza oraz znacznie ważniejsza pod względem symbolicznym niż jakieś referendum i dłuższe sympatyzowanie Szwecji z Conchitą Wurst. Tyle, jeżeli chodzi o samą historię. A jak jest dziś, czyli w dzień 202. urodzin najważniejszego dokumentu spisanego w Eidsvoll?
Co roku w każdym większym mieście, w tym również w Alcie, organizowany jest pochód, w którym biorą nieprzebrane rzesze mieszkańców całej okolicy. Najwięcej dzieje się pod tym kątem w Oslo, gdzie pochód mija pałac królewski, dzięki czemu każdy ma szansę pomachać do rodziny królewskiej. Ludzie noszą wówczas specjalne stroje ludowe, zwane bunad, które różnią się od siebie wyglądem w zależności od pochodzenia. To tak, jakby u nas ktoś z Krakowa maszerował w dobrze nam znanym stroju krakowskim z okazji 3. maja. Wygląda to naprawdę wspaniale, bo w takim zestawieniu strojów wszystko musi być odpowiednio dobrane, w tym również biżuteria oraz obuwie. Patrząc na tak pięknie ubranych Norwegów, których proszę o pozowanie do zdjęcia, jestem trochę zazdrosny, że my nie mamy tradycji noszenia takich szczególnych strojów. Był przecież romantyzm, a później Młoda Polska i chłopomania, były motywy ludowe i baśnie, więc czemu musieliśmy o tym zapomnieć gdzieś po drodze? Być może gdzieś w szarych czasach komunizmu zmuszono nas do tego zapomnienia, a dziś ewentualny powrót do takich tradycji byłby już niemożliwy. "Bo po co?" Czemu Janusz z Grażyną mieliby wydawać mnóstwo pieniędzy na coś, co włożą raz do roku, a może czasem przy okazji ważniejszego święta rodzinnego? A poza tym, to takie nienowoczesne, niestylowe i w ogóle niewygodne, jak pomyślała Karyna z Sebkiem. Tutaj bunad nosi się jednak bez względu na wiek. A ja mogę niestety zapomnieć o dumnym zaprezentowaniu się przy podobnej okazji w Polsce, mając na sobie jeden ze strojów dolnośląskich, choć tak naprawdę z punktu widzenia genealogii bliżej mogłoby mi być do strojów ukraińskich. Ale zostawmy już zawirowania historii i nie róbmy z nich piosenki na Eurowizję, bo to by było zbyt naiwne, lepsze będzie coś ambitniejszego i uniwersalnego o życiu. Czekaj, co?
No dobrze, gdzieś się tutaj zagalopowałem na grząski grunt, ale to zapewne wina tego, że pisząc ten tekst późnym wieczorem, na dworze wciąż panuje całkowita jasność. Bo tak się składa, że 17. maja był dla Alty również początkiem dnia polarnego. Dla mnie to raczej zła wiadomość, bo jestem tak zwanym człowiekiem- sową, czyli prowadzę osiadły tryb życia i posiadam widzenie stereoskopowe. I tak przez to potrafię zasiedzieć się przy komputerze czekając na nocny klimat idealny do myślenia, który jednak nie nadchodzi. Słońce dodaje na szczęście siły, dzięki czemu w moich ostatnich dniach w pracy nie było wcale tak ciężko, mimo że na dzień przed Świętem Konstytucji sklep przeżywał taki szturm, że po wyjściu ostatniego klienta na półkach nie zostało praktycznie nic. Trochę żal mi było tych geniuszy przychodzących na minutę przed zamknięciem i pytających, czemu nie mamy tego, czy tamtego. Przez to mogli mieć nawet zepsute święto, w które wszystko musi być idealne. No właśnie, skoro o tym mowa, to czas opowiedzieć, jak powinno wyglądać świętowanie 17. maja według Norwegów. Oprócz ubrania bunadu lub garnituru/sukienki oraz zabrania ze sobą małej norweskiej flagi, potrzeba zjeść odpowiednie śniadanie, najlepiej z norweskimi produktami. Mogą to być charakterystyczne gofry z brązowym serem, a do tego koniecznie szampan. Tak, tego dnia picie alkoholu o poranku to nie alkoholizm, to po prostu symbol dobrego rozpoczęcia dnia toastem za Norwegię. Po wczesnym śniadaniu wychodzi się na pochód. Często w obrębie jednej parady formują się grupy, zwykle tworzone przez szkoły lub przedszkola idące pod swoim sztandarem. Pochód dociera do centrum, gdzie rozpoczynają się przemówienia, a orkiestra gra norweski hymn. We wszystkim chętnie biorą udział imigranci. Jedni robią to z ciekawości, inni z poczucia szacunku, a jeszcze inni z przypadku. Stąd nie zdziwił mnie widok siedzących lub rozmawiających pań w stroju ludowym środkowej Arabii Saudyjskiej, lub panów trzymających ręce w kieszeni podczas grania hymnu. Po części oficjalnej wszyscy rozchodzą się w swoją stronę- niektórzy do barów by dokończyć butelkę szampana, inni do restauracji na uroczysty obiad, jeszcze inni do domów. Ważne, by w drodze tam kupić i zjeść lody- kolejny element tradycji majowego święta. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że spędza się ten czas w gronie przyjaciół lub rodziny. W podobny sposób postanowiliśmy uczcić ten dzień również w akademiku. Było ciasto z norweską flagą i wszyscy sąsiedzi z mojego piętra. Po raz pierwszy nadarzyła się okazja, by po prostu razem posiedzieć i porozmawiać.
A najlepsze jest w tym wszystkim poczucie wspólnoty, które widać wśród Norwegów tego dnia. Idąc ulicą mówi się do nieznajomych "gratulerer med dagen" (czyli wszystkiego najlepszego), zaś oni odpowiadają tym samym. Również mnie, kiedy pytałem o możliwości zrobienia zdjęcia, spotykały miłe gesty i uśmiechy, zamiast podejrzliwych pytań: "a po co?". Z ciekawością patrzyłem na obchody tego najważniejszego dnia i wciąż nie mogłem się temu wszystkiemu nadziwić. I choć moja norweska flaga znajduje się w Polsce, przez co nie mogę wywiesić jej teraz za okno jak każdy, a sam wcale nie czuję się ani trochę Norwegiem, to chętnie dołączam się w tę ostatnią minutę 17. maja do życzeń. Gratulerer med dagen, Norge!
Dla Norwegów dzień 17. maja jest jak urodziny całego narodu. Gdy z datą 17.05.1814 uchwalono norweską konstytucję, był to pierwszy krok do niezależności. Kraj wyszedł z tłamszącej unii z Danią po to, by przejść w kolejny związek, lecz tym razem luźniejszy (coś jakby taki z opisywanych w ostatnim poście towarzyskich historii), ze Szwecją. Już wtedy Norwegia miała sporą suwerenność, choć całkowicie zyskała ją nieco później, bo w 1905 roku, kiedy za sprawą referendum odłączyła się od wschodniego sąsiada i sprowadziła sobie (jak na ironię) duńskiego księcia Karla, który przyjął imię Haakon i został nowym królem. Szwedzi byli w tym czasie czymś zajęci (prawdopodobnie organizowaniem pierwszego konkursu Eurowizji razem z Australią), więc nie chcieli iść na wojnę przeciwko sąsiadom. To ostatecznie dało niezależność Norwegom, którzy na jej pamiątkę postanowili jednak obchodzić swoje święto 17. maja jako dzień niepodległości, bo zapewne taka data jest dokładniejsza oraz znacznie ważniejsza pod względem symbolicznym niż jakieś referendum i dłuższe sympatyzowanie Szwecji z Conchitą Wurst. Tyle, jeżeli chodzi o samą historię. A jak jest dziś, czyli w dzień 202. urodzin najważniejszego dokumentu spisanego w Eidsvoll?
![]() |
Oto wzorowy zestaw na obchody 17. maja- bunad oraz flaga w dłoni. Serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy zechcieli pozować do zdjęć. |
![]() |
Co prawda bez bunadu, ale również w nieprzeciętnych strojach. Tak prezentuje się młodzież obchodząca russetid, czyli szczególny czas imprez po zakończeniu szkoły średniej. |
![]() |
Dla panów idealnym rozwiązaniem na dziś był garnitur z przypiętą szarfą w kolorach norweskiej flagi, zaś panie dumnie prezentowały się w bunadach. |
![]() |
Na koniec bunad z widocznym motywem zorzy polarnej, charakterystyczny dla okolic Alty, oraz katedra o tej samej nazwie- Nordlyskatedralen. |
Buszujący w zbożu cz.2
"W drodze donikąd ruchomy jest świat
Nie zapomnij kształtów i barw"
W pierwszej części mówiliśmy sobie o pracy w sklepie i norweskich klientach. Wiemy już mniej więcej, jacy oni są, ale jeszcze więcej może podpowiedzieć ich liczba w poszczególne dni. Największy ruch jest zawsze w niedzielę, a szczególnie w święta. Na przykład ostatnio, gdy pewnego czwartku mieliśmy tu święto kościelne, tłumy w sklepie potrafiły przyprawić o zawrót głowy. Warto przy tym dodać, że w takie dni pracuje jedynie "mały sklep", czyli wydzielona część z kilkoma regałami, gdzie można znaleźć wystarczający moim zdaniem asortyment. Dla niektórych jest to jednak za mało, dlatego bardzo często zadawane są pytania typu: możesz przynieść mi to czy tamto z dużego sklepu? Na szczęście jakiś czas temu wprowadzono nowe zasady, które zakazują handlu pełnym sklepowym asortymentem, czyli przynoszenia czegokolwiek, co nie znajduje się w sklepie niedzielnym. Reguły regułami, ale i tak zawsze kilka pytań i głosów niezadowolenia tym faktem się pojawi. W ogóle ogromna część okolicznych mieszkańców nagle przypomina sobie w takie dni, że zabrakło im chleba, mleka i ogólnie wszystkiego, co jest potrzebne do życia. Z jednej strony to rozumiem, bo i mi się zdarzało korzystać z faktu, że mój sklep jest jedynym otwartym w niedziele i kupować kilka rzeczy (ale to było raz i to na niewyobrażalnym kacu). Z drugiej strony zastanawia mnie, komu potrzebne są akurat ogromne zakupy w niedzielę przed godziną 21, czyli akurat gdy zamykamy? Bo tacy też się zdarzają i zwykle nie kryją swojego zaskoczenia, a nawet poirytowania faktem, że o tej porze braknie nam już chleba. Skoro mowa o pieczywie, to warto przejść do chyba najokrutniejszego elementu tej pracy. Każdego dnia, po zamknięciu sklepu, w koszu na śmieci lądują wszystkie wyroby z piekarni, które nie sprzedały się do samego końca. I tak oto ja, mający ogromny kompleks drogiego norweskiego pieczywa, wyrzucam kilkanaście bochenków chleba wartych po 30 koron każdy. Nie wspomnę już, że warto by było pójść po rozum do głowy i na przykład obniżać cenę pieczywa w ostatniej godzinie działania sklepu. Na to chyba nikt nie wpadł lub, znając życie, jakiś norweski przepis tego zabrania. Tak, czy inaczej, jedzenie wyrzuca się tu często do kosza, wbrew głośnym reklamom zniechęcającym do tego czynu. Ot, taki paradoks dobrobytu, do którego idzie się przyzwyczaić.
W inne dni bywa naprawdę różnie. Zwykle te w środku tygodnia okazują się być najspokojniejsze. Czasem również sobota się do nich zaliczy, choć zawsze pojawią się wtedy te same osoby, które przyjeżdżają do Alty co tydzień z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości, by zrobić naprawdę ogromne zakupy. Wtedy skanowanie nie ma końca, a suma do zapłaty dobija prawie do mojej dniówki (a czasem i miesięcznej wypłaty). Pulę takich gości dopełniają życiowe przegrywy oraz imprezowicze. Ci pierwsi wpadną jak co wieczór po ulubione chipsy i szalenie popularne w Norwegii napoje energetyczne, po czym zwiną się znów do piwnicy. Drudzy natomiast przychodzą przed samym zamknięciem, chcąc kupić napoje (zapewne do drinków), papierosy lub snus, czyli wyrób nikotynowy, który wkłada się pod wargę (okropność), zamiast palenia. Piwa i innych alkoholi nie wymieniłem z dwóch powodów. Po pierwsze, takie rzeczy możemy sprzedawać tylko do godziny 18 w sobotę (do 20 w dni powszednie), a po drugie alkohole wysokoprocentowe (czyli właściwie wszystko mocniejsze od przeciętnego piwa) można kupić jedynie w specjalnych miejscach o wymownej nazwie Vinmonopolet. Tutaj proces ostrej alkoholizacji wymaga więc jeszcze ostrzejszego planowania, bo impreza na spontanie z dokupowaniem wódki na cepeenie nie wchodzi w grę.
Nie zapomnij kształtów i barw"
W pierwszej części mówiliśmy sobie o pracy w sklepie i norweskich klientach. Wiemy już mniej więcej, jacy oni są, ale jeszcze więcej może podpowiedzieć ich liczba w poszczególne dni. Największy ruch jest zawsze w niedzielę, a szczególnie w święta. Na przykład ostatnio, gdy pewnego czwartku mieliśmy tu święto kościelne, tłumy w sklepie potrafiły przyprawić o zawrót głowy. Warto przy tym dodać, że w takie dni pracuje jedynie "mały sklep", czyli wydzielona część z kilkoma regałami, gdzie można znaleźć wystarczający moim zdaniem asortyment. Dla niektórych jest to jednak za mało, dlatego bardzo często zadawane są pytania typu: możesz przynieść mi to czy tamto z dużego sklepu? Na szczęście jakiś czas temu wprowadzono nowe zasady, które zakazują handlu pełnym sklepowym asortymentem, czyli przynoszenia czegokolwiek, co nie znajduje się w sklepie niedzielnym. Reguły regułami, ale i tak zawsze kilka pytań i głosów niezadowolenia tym faktem się pojawi. W ogóle ogromna część okolicznych mieszkańców nagle przypomina sobie w takie dni, że zabrakło im chleba, mleka i ogólnie wszystkiego, co jest potrzebne do życia. Z jednej strony to rozumiem, bo i mi się zdarzało korzystać z faktu, że mój sklep jest jedynym otwartym w niedziele i kupować kilka rzeczy (ale to było raz i to na niewyobrażalnym kacu). Z drugiej strony zastanawia mnie, komu potrzebne są akurat ogromne zakupy w niedzielę przed godziną 21, czyli akurat gdy zamykamy? Bo tacy też się zdarzają i zwykle nie kryją swojego zaskoczenia, a nawet poirytowania faktem, że o tej porze braknie nam już chleba. Skoro mowa o pieczywie, to warto przejść do chyba najokrutniejszego elementu tej pracy. Każdego dnia, po zamknięciu sklepu, w koszu na śmieci lądują wszystkie wyroby z piekarni, które nie sprzedały się do samego końca. I tak oto ja, mający ogromny kompleks drogiego norweskiego pieczywa, wyrzucam kilkanaście bochenków chleba wartych po 30 koron każdy. Nie wspomnę już, że warto by było pójść po rozum do głowy i na przykład obniżać cenę pieczywa w ostatniej godzinie działania sklepu. Na to chyba nikt nie wpadł lub, znając życie, jakiś norweski przepis tego zabrania. Tak, czy inaczej, jedzenie wyrzuca się tu często do kosza, wbrew głośnym reklamom zniechęcającym do tego czynu. Ot, taki paradoks dobrobytu, do którego idzie się przyzwyczaić.
![]() |
Dobrze, obiecuję, że to ostatnie zdjęcie renifera w tym temacie. |
"paście w tubce". Reszta zdarzeń
prowadzi jednak do moralnego kaca, który wbrew pozorom wielokrotnie przerasta
tego alkoholowego. Na szczęście mnie nie przydarza się coś podobnego, z wielu
różnych powodów. Po pierwsze, nigdy nie piję zbyt dużo. Alkohol jest tu drogi i
niedobry, a nawet jeśli ktoś częstuję lub mam polskie procenty, to zawsze instynktownie trzymam fason (no, może poza wspomnianym kiedyś incydentem z Jezusem aka panem atletycznym i pieniężną imprezą zakończoną porankiem w saunie, ale takich rzeczy z odpowiednim towarzystwem się nie żałuje).
Po drugie warto choćby zapamiętać tych kilka małych szczegółów i złożyć je w
całość, aby powiedzieć, że życie nocne w Alcie to taka karykaturalna, miniaturowa wersja tego, co
można zaobserwować w filmie „Wielkie Piękno”. Oglądając go któregoś razu patrzyłem na głównego bohatera i marzyłem o życiu takim, jakie prowadził. Zapomniany artysta w wielkim mieście, gwiazda jednego przeboju, ale wciąż znany i lubiany na imprezach z mocą by stanowić ich ozdobę, ale i móc je zniszczyć. Kto nie chciałby wracać do domu nad ranem patrząc jak piękny Rzym budzi się do życia, a zwykli ludzie wychodzą do pracy? Kto pogardziłby posiadaniem własnej służącej i garniturem szytym na miarę? Bez bicia przyznaję, że takie życie ma w sobie coś przyciągającego. Gdy jednak
zajrzeć do środka, okazuje się, że jest ono puste. I choć zarówno mający swoje lata
Jepp Gambardella, jak i wchodzący
dopiero w dorosłość Holden Caulfield starają się zastanowić nad tym, do czego
prowadzi cały mechanizm, ostatecznie obaj dają się mu w pewien sposób ponieść. Ze mną nie jest
tak samo, ale to może kwestia tego, że nie jestem bohaterem powieści lub filmu.
Mimo, że czasem rzeczywiście czuję się jak ten „Buszujący w zbożu”, to wydaje
mi się jednak, że jestem jeszcze po właściwej stronie pola, a nie przy klifie, z którego łatwo byłoby spaść w odmęty tej wielkiej pustki.
A na koniec polecam wcisnąć play i chwilę posłuchać:
A na koniec polecam wcisnąć play i chwilę posłuchać:
Buszujący w zbożu cz.1
"Pracuję w taki upał po godzinach w nocy
Palę sobie plecy, wdycham papierosy"
"Buszujący w zbożu"- choć nie było go na tegorocznej maturze i cała Polska nie przytacza teraz treści, to ja ostatnio przypomniałem sobie o tej książce. Czytałem ją jako lekturę w gimnazjum, kiedy jeszcze mimo wpajanej nam dojrzałości nie rozumiałem dziwnego życia głównego bohatera. Wtedy po głowie chodziły mi raczej występy kabaretowe w naszej szkole, parodiowanie nauczycieli i robienie czegoś naprawdę kreatywnego, co do dziś uważam za najlepsze z tego czasu. Grupa uczniów bez skrupułów przygotowała występ, zupełnie tak jakby to była przerwa, a nie wielki apel, na który przybyli nawet sami zainteresowani, zgodnie z zasadą: nic o nas bez nas. Czasem wracam do tych czasów i zauważyłem, że robię to szczególnie wtedy, gdy coś mnie stresuje. Zwykle jest to coś, co w porównaniu z tamtym wydarzeniem okazuje się być naprawdę nieistotne. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek w swoim "dorosłym" życiu podejdę do czegokolwiek z takim dystansem jak wtedy. Być może z wiekiem to mija, człowiek poważnieje i zamiast "głupot" przychodzi czas na liczenie pieniędzy, a zamiast szukania czegoś wyjątkowego wybiera się coś drogiego. I w ten właśnie sposób przechodzimy do tematu pracy w Alcie, której w ostatnim czasie mam całkiem sporo.
Od samego początku w jednym z norweskich marketów nie było łatwo, choć samo zajęcie nie wymaga szczególnych zdolności. Raz czegoś nie zrozumiałem, innym razem sklepowa kasa odmówiła posłuszeństwa z jakiegoś powodu. Podobnych rzeczy było mnóstwo i nawet, gdy wydawało mi się, że już sobie radzę, znajdywało się coś nowego, co przysparzało trudności, z którymi sam nie potrafiłem sobie poradzić. Znalazłem się w świecie pracy, której wielu elementów nie rozumiałem z prostych, językowych powodów. Czułem się przez to niejednokrotnie jak ktoś gorszy, nie mogąc ogarnąć najprostszych czynności przy wymagających, acz w większości miłych norweskich klientach. Brutalność północnego życia wymaga jednak ode mnie tego, abym nie rezygnował z niczego nawet w najtrudniejszych chwilach, bo w końcu z tego brały się pieniądze potrzebne do życia w Alcie. Dostałem tym samym to, czego potrzebowałem na jesieni, kiedy największym problemem było odrzucanie moich propozycji w każdym z odwiedzanych miejsc. I pomimo wszystkich tych przypadków, po każdym dniu w sklepie dostaję coś wyjątkowego, co jeszcze mogę dostrzec. Przykładowo ostatnio wracając z popołudniowej zmiany przed północą spotkałem białego zająca, który jak gdyby nigdy nic przebiegł sobie przez główną drogę w mieście. Zbliżający się dzień polarny i już panujące na dworze wieczne jasności powodują, że wszystko staje się inne, a energii do życia nie brakuje także zwierzakom. Innym razem przed wyjściem na poranną zmianę mogłem zobaczyć, jak pan i pani sroka budują gniazdo na drzewie rosnącym przy oknie kuchni w akademiku, pieczołowicie zbierając każdą gałązkę z podłoża, na którym jest już coraz mniej śniegu. To efekt ostatnich wysokich temperatur, dzięki którym człowiek może poczuć, że jest już rzeczywiście maj. Przy czym warto dodać, że mieszkańcom Alty wystarczy 14 stopni na plusie, by chodzić w T-shircie.
Najlepsze jest to, że wychodzenie do pracy jeszcze nie stało się rutyną, która zamknęłaby oczy na wszystkie te rzeczy. Z drugiej strony po tym czasie czuję się trochę bardziej obeznany w tym osobliwym świecie pieniądza i tak zwanych dorosłych oraz poznaję mechanizmy nim rządzące. Zaglądam do koszyków Norwegów i patrzę na ich czasem wręcz zabawne nawyki. Pierwszy z brzegu to stres przy płaceniu. Spora część klientów chce tak szybko mieć tę czynność za sobą, że wpisują pin na terminalu zanim skończę skanować wszystkie kody. To naprawdę wielki fenomen, którego przyczyny nie mogę znaleźć. Czy to te wysokie ceny tak palą w ręce, czy tu wszystko musi być szybkie, zdrowe i ładne, włącznie z terminalem do płacenia kartą? Trudno powiedzieć, choć ci płacący gotówką też nie są lepsi. W sklepie mamy specjalną maszynę, która „wciąga” odpowiednie banknoty, rejestrując automatycznie ich pobranie, tak by samemu wyliczyć resztę. Niby wygodne, ale wymaga dokładnego podania banknotu. Z tym już jest trudniej. Często zdarza się tak, że kolejka jest całkiem spora, kolejni klienci czekają, a ktoś wręcza mi prawdziwe origami z banknotu 500 NOK. Nic, tylko wstać i klaskać razem z kierowcą tego autobusu. Chyba nie trzeba tłumaczyć, jak pasjonująco wygląda rozpakowywanie takiego wymownego prezentu w towarzystwie zniecierpliwionych spojrzeń z kolejki. Rozrywka lepsza niż oglądanie obrad sejmu, polecam. A skoro już o kolejkach mowa, to nie mają one prawa liczyć więcej niż 3 osoby! Oznacza to, że znane widoki z Lidla czy Biedronki są tutaj nie do przyjęcia. W takiej sytuacji trzeba jak najprędzej wezwać drugą osobę do otwarcia następnej kasy. „Inaczej klienci będą niezadowoleni”, jak argumentował kiedyś mój szef. Wspomniane już dyskonty mogłyby się tej zasady nauczyć, choć to tworzy też pewne problemy. Gdy wszystko dzieje się szybko, klienci często nie myślą, czy mają wszystkie zakupy, które mieli zrobić. Średnio raz na każdą zmianę zdarza się ktoś, kto w trakcie skanowania towarów przypomni sobie, że brakuje mu jakiegoś towaru z drugiego końca sklepu. I nagle taki ktoś znika sprzed kasy, udając się biegiem w kierunku regałów, wzbudzając przy tym zaskoczenie innych czekających na swoją kolej. Wiele mi takie coś narobiło stresu, zanim poznałem opcję „Mellomkunde” (obsługa klientów przy niedokończonym skanowaniu zakupów jednej osoby). To widocznie są efekty wygód dla ludzi żyjących w państwie opiekuńczym, bezstresowym. Ja do tego nie przywykłem po prostu, stąd czasem kilka osób poczeka w kolejce, co wcale nie jest komentowane głosami niezadowolenia. Wręcz przeciwnie, większość i tak się uśmiecha. Najgorsi są jak wiadomo ci, którzy chcą najzwyczajniej zepsuć człowiekowi dzień robiąc coś głupiego. Dla mnie problematyczna jest oszczędność w słowach. Gdy głośno i wyraźnie pytam, czy podać reklamówkę, słyszę zwykle szybkie „smnjda”, co do którego znaczenia mogę się jedynie domyślać. Inną sprawą są dialekty i sposób mówienia niektórych Norwegów, którzy swoim mamrotaniem zawstydziliby nawet Andrzeja Poniedzielskiego po relanium popitym wódką. Ale w sumie to ja jestem tym głupim z innego kraju, który nie rozumie i ma się uczyć. Choć będąc prawie na końcu mojego kursu nadal nie jestem pewien, czy tego da się kiedykolwiek nauczyć.
Na szczęście czasem spotka się wśród klientów Polaków, którzy stanowią tu całkiem sporą grupę. Z początku trudno było trafić, który z ludzi przy kasie okaże się być jednym z nich, ale teraz już niektórych rozpoznaję z poprzednich zdarzeń. Jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci. Do kasy podszedł któregoś wieczoru facet z słuchawkami luźno zwisającymi przy szyi. Gdy po przeskanowaniu jego zakupów podałem kwotę i czekałem na wpisanie PINu, udało mi się usłyszeć, co wydobywało się z tych słuchawek. A był to Lady Pank i ich "Kryzysowa narzeczona". W taki sposób trudno było nie zapytać: pan z Polski? Innym ojczystym akcentem, tym razem na sklepowej półce, okazało się być jedno z czasopism, które akurat układałem na miejsce. Zaraz pod wielkim tytułem "Reiselyst" (czyli "Chęć podróżowania") znalazł się opis jednego z głównych tematów wydania, którym była Polska od północy do południa, jak opisali to redaktorzy. Od razu stało się jasne, że w spokojniejszej chwili musiałem wrócić jeszcze do tej gazety i zobaczyć, co piszą o nas za granicą. A trzeba przyznać, że piszą ładnie, polecając Bialowiezaskogen (jak zgrabnie określili Puszczę Białowieską), Trójmiasto, Wrocław i Tatry. Można zatem zapraszać Norwegów do nas, a ja mogę ich nawet po tym wszystkim oprowadzić, opowiadając po norwesku różne historie. (To tak, jakby ktoś potrzebował przewodnika turystycznego z językiem norweskim- polecam siebie)
Palę sobie plecy, wdycham papierosy"
"Buszujący w zbożu"- choć nie było go na tegorocznej maturze i cała Polska nie przytacza teraz treści, to ja ostatnio przypomniałem sobie o tej książce. Czytałem ją jako lekturę w gimnazjum, kiedy jeszcze mimo wpajanej nam dojrzałości nie rozumiałem dziwnego życia głównego bohatera. Wtedy po głowie chodziły mi raczej występy kabaretowe w naszej szkole, parodiowanie nauczycieli i robienie czegoś naprawdę kreatywnego, co do dziś uważam za najlepsze z tego czasu. Grupa uczniów bez skrupułów przygotowała występ, zupełnie tak jakby to była przerwa, a nie wielki apel, na który przybyli nawet sami zainteresowani, zgodnie z zasadą: nic o nas bez nas. Czasem wracam do tych czasów i zauważyłem, że robię to szczególnie wtedy, gdy coś mnie stresuje. Zwykle jest to coś, co w porównaniu z tamtym wydarzeniem okazuje się być naprawdę nieistotne. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek w swoim "dorosłym" życiu podejdę do czegokolwiek z takim dystansem jak wtedy. Być może z wiekiem to mija, człowiek poważnieje i zamiast "głupot" przychodzi czas na liczenie pieniędzy, a zamiast szukania czegoś wyjątkowego wybiera się coś drogiego. I w ten właśnie sposób przechodzimy do tematu pracy w Alcie, której w ostatnim czasie mam całkiem sporo.
![]() |
"- Mateusz, otwórz klasę po przerwie. - Ale którym kluczem? -Srebrnym!" |
![]() |
Nie, to nie typowy mieszkaniec Alty w T-shircie. To renifer spotkany na drodze do Finlandii podczas niedawnego wyjazdu. |
![]() |
I jeszcze jeden renifer przy drodze. |
![]() |
Skoro mowa o turystyce i ciepłej pogodzie, to oto zdjęcie tak związane z tematem, jak Roman z Na Wspólnej z twórczością Fisza. |
Można pewnie zgadywać, że choć czasem bywa ciężko, a praca do relaksujących i wymarzonych nie należy, to wszystko wynagradzają pieniądze, które wystarczą później na jakieś mniejsze lub większe zachcianki. Ale to nie o nich myślę, gdy do końca zmiany mam jeszcze 6 godzin, a minuty biegną wolniej od 90- letniego maratończyka. Zwykle uciekam do momentu, w którym będę cieszył się czasem, którego w Alcie pozostało mi już niewiele i który jest najcenniejszy. A klientom pomagam z uśmiecham jak tylko się da, bo w końcu oni przychodzą tu jedynie po swoje ulubione lub potrzebne rzeczy, a nie chwalić się tym, jak ułożyli łabędzia z banknotu o nominale 500 NOK. Inna sprawa, że nie zawsze ich intencje są rzeczywiście takie. Ale o tym porozmawiamy sobie w następnej części tej historii, która już niebawem się tu pojawi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)