Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

To był lot

"Wpatrzony w mijające auta
Tempomaty, pasy, bieg
Historii zasępionych głów"

Minęło już kilkanaście dobrych dni od momentu, w którym samolot Alta - Oslo oderwał się od ziemi, po czym prawdopodobnie ostatni raz zobaczyłem górę Komsę, Nordlyskatedralen i wszystkie szklane domy. Podróż tym razem nie miała prawa pójść jakkolwiek źle. Ciepłe dni na Północy utwierdziły mnie w przekonaniu, że tym razem to miejsce wypuszcza mnie po dobroci, skoro już nie mogło mnie tam zatrzymać siłą, gdy poprzednio drżałem o swój powrót do domu z powodu fatalnych warunków. Wtedy wszystko szło jednak zaskakująco dobrze, lecz tym razem paradoksalnie przy najlepszej pogodzie i najspokojniejszej głowie, coś musiało pójść nie tak, ale o tym opowiem trochę później. Gdy siedziałem z jednym ze znajomych Norwegów przed kameralnym lotniskiem, czekając w słońcu na lot, uzmysłowiłem sobie, jak szybko minął ten niezwykły rok akademicki. Jeszcze niedawno poznawałem wszystkich wokół, a już trzeba się z nimi żegnać, mając niewielką nadzieję na ponowne spotkanie gdzieś w przyszłości. W takich momentach każdy przyrzeka, że nie zapomni, po czym po kilku tygodniach wszystko wraca "do normy", a nasze stare życie pochłania nas bez reszty, ostatecznie odkładając powoli dawną codzienność na półkę ze wspomnieniami. Wszystko dzieje się naturalnie, bo już nie znajdujemy się w tych samych realiach, wśród tych samych ludzi i w tym samym miejscu, stając się jak nieaktualizowany komputer bez dostępu do internetów. Obraz zatrzymał się na tych ostatnich chwilach, nie dopuszczając myśli, że cokolwiek mogło się od tego czasu zmienić. Często jest więc tak, że uzurpujemy sobie prawo do czegoś, co już się skończyło, a bardzo nam pasowało. Tak jak ja jeszcze długo będę nosił w portfelu nieważną już legitymację studencką UiT oraz srebrną kartę SASa, która na lądzie jest równie przydatna, co ubezpieczenie od zalania mieszkania sokiem czereśniowym. To i tak jest raczej tylko sentyment, dalece mniej szkodliwy niż powtarzanie, że "tam było inaczej", albo coś podobnego.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Boeing 737 linii lotniczych SAS podczas podejścia do lądowania na lotnisku w Alcie.
Ostatnie podejście do Alty od strony Komsy. Taki widok odkryłem na tydzień przed wyprowadzką, a przez kilka miesięcy mieszkałem od niego kilka minut drogi.
Bo tam rzeczywiście było inaczej, lecz doświadczenie tej inności było warte spędzonego na Północy czasu. Nie mówiąc już o nauczonym języku. Jeszcze w drodze, pomiędzy lotem do Oslo a drugim etapem do Kopenhagi, przyszły wyniki poniedziałkowego egzaminu ustnego. Najwyższa ocena była potwierdzeniem, że wszystko poszło jak należy. A dziś, czyli kilkanaście dni później, dowiedziałem się o wynikach części pisemnej, które też zaskoczeniem nie były. Zresztą to specjalne uczucie, kiedy na wielkim jak pół Alty lotnisku w Kopenhadze mogłem pomóc starszej norweskiej pasażerce w znalezieniu swojej bramki, z której odlatywał jej samolot, odpowiadając twierdząco na jej pytanie "snakker du norsk?". Szkoda tylko, że później również ja potrzebowałem pomocy po tym, jak mój lot postanowił się nie pojawić na rozkładzie, co oznaczało najwyraźniej jego anulowanie. W kłopotach dołączyłem tym samym do polskich studentów z wymiany, którzy opuścili akademik Komsa kilka godzin wcześniej i już dawno mieli być w Polsce, a w zamian czekali na samolot do późnego wieczora. Szczęśliwie nie byłem zdany na czekanie całą noc wewnątrz terminalu, który swoją drogą przewyższa Altę bogactwem życia rozrywkowego. Gdy jednak po dwóch etapach bezproblemowej podróży nagle coś idzie niezgodnie z planem, myśli się raczej tylko o odpoczynku. Na to mogłem liczyć, bo zapewniono mi hotel niedaleko lotniska. Szczerze mówiąc widok z 14 piętra tego przeszklonego wieżowca nie był taki zły, a podwójne łoże małżeńskie wystarczyło mi aż nad to, nie mówiąc już o obfitym śniadaniu w formie szwedzkiego stołu. Mimo wszystko dziwnie się czułem będąc zawieszonym gdzieś w przestrzeni pomiędzy Północą a domem, wśród tych wszystkich ludzi w garniturach i drzew za oknem posadzonych w regularnych odstępach 3,55 metra.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Widok z okna hotelu w Kopenhadze
Widok z okna mojego pokoju na 14. piętrze hotelu Bella Sky w Kopenhadze. Było ciekawie. I internety też były.
Po szczęśliwym wylądowaniu we Wrocławiu następnego dnia (1 czerwca) wszystko przyspieszyło i nawet nie miałem kiedy liczyć dni, nie mówiąc już o przygotowaniach do następnej ważnej rzeczy w kalendarzu, jaką był bieg WRO RUNWAY RUN. Już za 10 dni od tego momentu miałem przyjechać na wrocławskie lotnisko kolejny raz, by tym razem pobiec w ramach charytatywnej imprezy. I właśnie tak się to stało. W miniony weekend znów pojawiłem się na terminalu w oczekiwaniu na start, tym razem nie następnego samolotu, lecz biegu na 10 km wiodącego po pasie startowym lotniska. Dla lepszego efektu bieg rozegrano w nocy. Już w czasie zapisów było wiadomo, że impreza przyciągnie tłumy ludzi, bo miejsca zostały wykupione w kilka minut po rozpoczęciu rejestracji. Mogłem się więc spodziewać około 1000 osób na trasie. Frekwencja imponująca, tym bardziej, że być może podobną liczbę pasażerów odprawia się na tym lotnisku w ciągu całego dnia. Przynajmniej tak to wyglądało, gdy odebrałem swój pakiet startowy, a wokół zaczęło pojawiać się coraz więcej uczestników ubranych w specjalnie przygotowane na tę okazję niebieskie koszulki z nazwą imprezy. Lecąc poprzednio do Alty z tego samego lotniska nigdy nie widziałem aż tylu ludzi na raz. Wśród nich byłem ja wraz z moimi przyjaciółmi, którzy dzielnie wspierali mnie przez cały czas aż do chwili, gdy musiałem udać się na kontrolę bezpieczeństwa i strefę wolnocłową, skąd po godzinie oczekiwania wszyscy mogli wreszcie wyjść na płytę lotniska, by stanąć na starcie. W czasie oczekiwania czuć było pewną nerwowość, zupełnie jakbyśmy wszyscy mieli startować zaraz w jakiś długi lot samolotem, a nie w fantastycznym biegu.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Bieg WRO RUNWAY RUN
Wejście do wrocławskiego terminalu oświetlone zachodzącym słońcem.
Dokładnie o godzinie 0:30 wystartowali uczestnicy na dystansie 5 km. Nieprzebrane rzesze biegaczy, od zawodowców, po Januszy sportu, wyruszyły na niezwykłą trasę, zapisując tym samym w historii portu lotniczego im. Mikołaja Kopernika pierwsze tego typu wydarzenie. Wśród nich był również Zbigniew Bródka- złoty medalista IO w Pekinie. Natomiast moja grupa wyruszyła pięć minut później przy równie entuzjastycznym komentarzu spikera, który opowiadał wszystko zgromadzonym w terminalu osobom tak, by mogły one śledzić bieg przy pomocy telebimu. Wraz z wystrzeleniem racy z pistoletu wszystko się zaczęło, taśma została zerwana i prawie 600 osób ze mną w środku ruszyło na trasę dwóch okrążeń (pas startowy w tę i z powrotem oraz droga dojazdowa do stanowisk to jedno okrążenie 5 km). Na początku przebijałem się przez tłumy tych, którzy przyszli sobie potruchtać i dobrze się bawić, później kilkudziesięciu tych, którzy przyszli tu dobrze wyglądać i wpatrywać/wsłuchiwać się w swoje telefony, skąd rozlegał się głos Endomondo dzielnie podającego tempo każdego kilometra. I wreszcie uczepiłem się tych, którzy wyglądali na twardych biegaczy z pulsometrami na rękach i klatkach, po czym tak sobie z nimi biegłem, często zmieniając grupki w zależności od preferowanego tempa. W ręku ściskałem tylko mój dowód osobisty, bo z przyczyn bezpieczeństwa (?) należało taki dokument wziąć na kontrolę, a nie miałem zwyczajnie gdzie go schować. Początkowo patent z wsadzeniem go sobie do ... buta oczywiście wydawał się być dobry, ale po kilkuset metrach biegu musiałem zrezygnować z tej strategii. O telefonie tym bardziej nie było mowy, zresztą po co by mi on był, skoro i tak biegłem w ogromnej grupie, mając niezliczone opcje załapania się za plecami kogoś innego nadającego tempo. Ktoś by powiedział, że to zagrywka typowego Northuga, ale nie przesadzajmy, tu chodziło głównie o wrażenia z biegu. A były one niesamowite. Z samego początku pasa startowego widać było rząd charakterystycznych świateł lotniska, które mieniły się silnymi barwami. To właśnie taki widok jest codziennością każdego pilota. Przede mną była długa prosta, wystarczająca do rozpędzenia samolotu, a dla uczestników całkiem wymagająca. Trzeba jakoś nastawić się na ciągły bieg do przodu, widząc przed sobą tylko kolejne rzędy ludzi, których albo się mija, albo traci z zasięgu wzroku. Ciemność zrobiła przecież swoje, ukazując dodatkowo bezchmurne, rozgwieżdżone niebo. Podkreśleniem charakteru biegu był samolot ustawiony na drugim końcu pasa, który okrążałem przy zawracaniu. W takich warunkach 5 km byłoby po prostu za mało, stąd dodatkowa runda przydała się dla skupienia na tempie, zamiast napawania się sytuacją. Dlatego po wybiegnięciu na następną rundę, gdy już zrobiło się trochę luźniej bez wszystkich "piątek", przyszedł czas na złapanie kogoś z bardzo słusznym tempem. Nie przyszło to łatwo i czasem musiałem zwyczajnie powiedzieć "do widzenia". Próbowałem tak przez cały odcinek po pasie startowym. Nie zastanawiałem się nad miejscem, w okolicach którego mógłbym się wtedy znajdować. Pod koniec z drogi dojazdowej słychać już było głos spikera, gorąco zagrzewającego do walki, więc wziąłem to sobie do serca. Przyspieszyłem tak, że wyprzedziłem nagle kilku gości, których odpuściłem wcześniej na pasie, wpadając na metę zupełnie bez oddechu. Taka końcówka zdziwiła mnie samego, po czym mogłem pójść znów do terminala, by obejrzeć część oficjalną imprezy. Biegu nie wygrałem, ale ostatni też nie byłem. Miejsce 80. czyli w pierwszej setce jak najbardziej mnie ucieszyło, zwłaszcza biorąc pod uwagę sam udział, osiągnięty czas oraz fakt, że poprzedni trening miałem jeszcze w Alcie. Warto było spróbować czegoś nowego, zamykając w ten sposób rozdział wizyt na wrocławskim lotnisku w celu startów i lądowań. Biegłem w końcu po tym samym gruncie, którego dotknęły koła mojego samolotu z Kopenhagi 10 dni wcześniej. A najlepsze jest to, że pieniądze (czyli ponad 50 000 zł) z tej świetnej zabawy wpłynęły na konto fundacji „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową”. Połączyliśmy więc przyjemne z pożytecznym. Wszystkich zachęcam do zobaczenia zdjęć z biegu TUTAJ. Nie martwcie się, chyba nie ma mnie na żadnym z nich.

Północny Punkt Widzenia: To był lot. Bieg WRO RUNWAY RUN
Warunki i telefon nie pozwoliły na wiele, ale jakoś widać ten medal, jaki otrzymał każdy uczestnik biegu po dotarciu na metę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz