Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Uzależniony od norweskiego jedzenia

W Alcie nie ma nie tylko świateł drogowych na skrzyżowaniach, ale też ani jednego ze znanych fast foodów. Na próżno szukać wielkiego M, czy też siwobrodego gościa w okularach, nie mówiąc już o B- Kingu. Tych pozycji raczej nie mamy w menu. Ale za to mamy przeróżne sklepy sieciowe, do których zwykle chodzi się na zakupy, żeby ugotować sobie coś dobrego na obiad. Warto dodać, że ich nazwy w ogóle nie są podobne do tych, które znamy z naszego podwórka, czy nawet naszych sąsiadów z Niemiec i Czech. Tu wszystko wygląda tak, jakby deweloper tworząc grę komputerową nie dostał licencji na używanie znaków firmowych Lidla, Tesco i reszty. Zamiast tego mamy Rema 1000, Kiwi i Bunnpris. Na pierwszy rzut oka te nazwy wydają się być nawet nieudolnymi próbami zastąpienia znanych sieci. Jak jest w rzeczywistości i ile kosztują codzienne zakupy?


Zwykle wybieram Kiwi, bo podobno oferuje najniższe ceny. Poza tym jest najbliżej. Co prawda "najbliżej" oznacza mniej więcej tyle, że do tego sklepu robię powiedzmy 100 kroków, a do Bunnpris miałbym 150. Rema 1000 to już w ogóle daleko, bo całe 500 kroków. Tak tu wygląda chodzenie na zakupy. Jak już wchodzę do sklepu, podkreślam najtańszego, wszystkie produkty są potwornie drogie, co akurat normalne w Norwegii. Na szczęście, jak na razie zauważam, wszystko jest jednocześnie bardzo dobre i zdrowe. Mogę kupić nawet "najtańszą" z szynek, a i tak będę się nią delektował, bo po prostu będzie wysokiej jakości. Podobnie jest z nabiałem, który również jest wspaniały. Tak więc za ceny niczym w Almie, mamy odpowiednią jakość. Wobec takiego stanu rzeczy łatwo się wręcz uzależnić od kupowania przeróżnych smacznych rzeczy, co skutkowałoby rychłą pustką w portfelu.

Mówienie o tym, że jest drogo, bez podawania liczb nie ma sensu. Tak więc dla przykładu przytoczę przybliżone ceny produktów, które kupuje się najczęściej:

  • chleb - średnio 30 NOK (~13 zł)
  • jogurt - średnio 10 NOK (~4,5 zł)
  • sok - średnio 20 NOK (~9 zł)
  • woda 1,5 l - średnio 12 NOK (~5,4 zł) na szczęście tutaj woda z kranu jest tak dobra, że wszyscy wokół decydują się ją pić, zamiast każdorazowo kupować butelkę
  • piwo 0,5 l - średnio 50 NOK (~22,5 zł) w sklepie i 70 NOK (~31 zł) w barze
Więcej nie pamiętam, za wszystko serdecznie żałuję. Postanawiam się poprawić i więcej nie kupić. Właśnie tak można poczuć się po każdych zakupach, gdy przypadkiem nagle zechce się przeliczyć korony na złote. Nie polecam, bo zawał serca murowany. Na Północy nie warto porównywać cen do tych z Polski, bo podobnie jak wiele dziedzin życia, również ta najbardziej codzienna okazuje się odbiegać od znanych realiów. W takim razie rodzi się pytanie, jak biedni studenci radzą sobie w tak ciężkiej sytuacji? Pisałem o tym już wcześniej, że norwescy studenci wiodą nieco inny tryb życia i zwykle posiadają dodatkową pracę lub przynajmniej otrzymują odpowiednie wsparcie od rodziców, czy czasem od rządu. Międzynarodowi mają trochę gorzej, bo na stypendium rządowe nie ma szans, a i pracę trudno znaleźć bez znajomości norweskiego. Mówiąc krótko życie tu jest dobre, ale ma swoją cenę. Zupełnie jak ta gra komputerowa ze wszystkimi dodatkami, której deweloper nie dostał licencji na znaki firmowe...

Treningi na Północy

"Stoję na wielkiej górze, skąd
widać Ochotę, Pragę i
mój kraj, ulice, każdy dach,
miasto, niewiele poza nim" 
Nå bor jeg i Alta. I live in Alta. For God's sake, it's happening. Nå bor jeg i Alta. Szlag, no naprawdę to się dzieje. Nå bor jeg i Alta. I tak właśnie wraz z nauką norweskiego można uzmysłowić sobie, że naprawdę to miejsce chcąc nie chcąc stało się moim drugim domem. Miasto bez świateł drogowych, o prawdopodobniej większej populacji reniferów niż ludzi- how nordic is that? Mam własną skrzynkę pocztową, legitymację studencką i mnóstwo rzeczy, którymi dzielę się z Wami tak często, jak tylko to możliwe. Można zapytać, czemu jeszcze nie przerzuciłem się całkowicie na pisanie po angielsku, ale z góry uprzedzam, że nie mam tego w planach. Zawsze mogę przy okazji opisać coś na anglojęzycznej wersji, ale cieszę się, że dzięki tym wpisom mogę ciągle używać naszego języka. Dlatego główna myśl zawsze będzie przekazywana tu, a nie gdzieś indziej.

Czwartek był spokojnym dniem. Nie miałem zajęć, dzięki czemu wybraliśmy się z grupą zagranicznych studentów (Niemców) na kolejny z okolicznych szczytów. Tym razem padło na Hjemmelufttoppen. Wysokość bezwzględna tej górki to jedynie 182 m.n.p.m. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że znajdujemy się nad samym morzem, widok i tak robi wrażenie.
Treningi na Północy
Widok na Komsatoppen, centrum miasta i Tollevika.
Treningi na Północy
Fiordy. Tu przypominają irlandzkie zielone wzgórza.
Treningi na Północy
Widok na muzeum, w którym byliśmy dawniej.
Ten tydzień toczy się jeszcze ciekawszym tempem, niż poprzedni. Pogoda aż zachęca do wyjścia z domu temperaturami powyżej 20 stopni. Poza tym, gdy przyjdzie ciemność, każda minuta słońca będzie na wagę złota. Nie warto więc marnować dnia polarnego, który i tak powoli się kończy. Wolne chwile co raz chętniej spędzam na bieganiu, czasem korzystając z towarzystwa jednego z moich sąsiadów. Będąc tutaj już ponad dwa tygodnie miałem okazję poznać kilka ciekawych tras i przy okazji zbudować całkiem dobrą dyspozycję. Pod tym względem, znalazłem się w prawdziwym raju. Bo weźmy na przykład taką siłownię w budynku uniwersytetu. Pomieszczenie nie jest jakieś ogromne, ale zawiera fantastyczny sprzęt treningowy, podobno wymieniony całkiem niedawno. Można z niego korzystać płacąc 600 NOK za semestr, co jest bardzo dobrą ceną. Wszystko obsługuje się samemu, nikt nawet nie patrzy, kto wchodzi do środka. Ważne, by zmieścić się w godzinach 7- 24. Dotychczas, podczas moich treningów, za każdym razem spotykałem jedynie garstkę osób. Czasem nawet jestem zupełnie sam, stąd komfort treningu jest wręcz niesamowity.

Treningi na Północy
Zdarzało mi się biegać nawet wśród łąk, bardzo przypominających moje rodzinne strony.
Treningi na Północy
Sandfallet, widok z samej góry trasy, którą biegłem. Zimą przybiegnę tu na nartach.
Jak wspomniałem już wcześniej, zdarza mi się również trenować w dobrym towarzystwie sąsiada z akademika. Ostatnio dzięki niemu i jego partnerce miałem okazję poznać kolejne świetne miejsce. Jest nim skocznia narciarska w Aronnes, a dokładniej schody wiodące na samą górę zeskoku. Jak się pewnie domyślacie, takie okoliczności przyrody aż proszą się o wykorzystanie w postaci wbiegania pod górę. Tak też zrobiliśmy, tworząc bardzo przydatny trening interwałowy, jakiego nigdy nie miałem i jaki od razu polubiłem. Po pięciu takich rundach pod górę nogi naprawdę bolą, ale udało mi się nawet przyspieszyć i zostawić nieco w tyle swoich współtowarzyszy. Arktyczne powietrze oddało całą siłę, którą zabrała długa podróż. Moja dobra dyspozycja została później nagrodzona małym woreczkiem nieznajomo wyglądających owoców. Jak wyczytałem w internetach, była to malina moroszka, zwana również maliną nordycką. Spróbować czegoś lokalnego- odhaczone!
Treningi na Północy
Tak właśnie wyglądają owoce maliny nordyckiej. 
I na koniec ciekawa informacja: nie jestem jedynym studentem z Polski na campusie Alta uniwersytetu UiT! Druga osoba studiuje swój drugi stopień, więc na pewno nie jest tu od dziś. Koniecznie muszę ją spotkać i dowiedzieć się więcej!

Wychowanie z Północy

Fadderukka powoli zwalnia tempo, każdy wraca do szkoły i codziennej rutyny. Teraz tak naprawdę mogę zaobserwować, jak wygląda życie studenckie na Północy. Wczoraj miałem już pierwsze poważne zajęcia. Od samego początku idzie mi "flott", "kjempebra" i "fint". Choć być może znam mniej słów od reszty studentów, którzy przebywają w Norwegii od dłuższego czasu, to bardzo skupiam się na wymowie. Podstawy, których się teraz uczymy nie są trudne pod względem znaczeniowym, ale lekceważenie ich byłoby stratą czasu, który mogę poświęcić na wyrobienie odpowiedniego brzmienia.

Rozpoczęcie roku akademickiego nie powoduje jednak, że każdy ze studentów ma całe mnóstwo zajęć, po których nie jest zdolny do podjęcia jakiejkolwiek aktywności. Przykładowo na wczorajsze popołudnie zaplanowano grill dla rodzin studenckich na plaży Tollevika. Zapewne może Was to zdziwić, że studenci mają już swoją rodzinę, ale w Norwegii taki stan rzeczy jest jak najbardziej możliwy z dwóch powodów. Po pierwsze, niewielu młodych ludzi decyduje się iść na studia zaraz po zakończeniu szkoły średniej. Zamiast tego, wybierają jakąś pracę lub po prostu nabierają doświadczenia podróżując i poznając nowych ludzi. Dzięki temu mogą lepiej dokonać wyboru kierunku dalszego kształcenia, mając już skonkretyzowane cele. Natomiast studia kończą zbliżając się do 30. roku życia. Marzy mi się podobny system w Polsce, ale chyba nie stać nas na takie rozwiązania. Nad Wisłą trzeba wszystko mieć "na już", by czasem nie przegapić wszystkich lat pracy do emerytury. Drugim z powodów, dla których widujemy studentów z małymi dziećmi, jest sytuacja materialna. Jeżeli już na studiach człowiek jest w stanie utrzymać rodzinę, pracując dorywczo, niech robi co mu się podoba. Po raz kolejny porównam do polskich realiów, w których biedny, zapracowany student ledwo jest w stanie wyżywić sam siebie, a co dopiero rodzinę. Nie mówiąc już o czasie na naukę.

I teraz wyobraźmy sobie, że ci sami studenci, którzy przez większość tygodnia byli naszymi fadderami, są fatherami w rzeczywistości. Być może to trudne zadanie, ale to prawda. Jeden z nich, wcześniej obecny na każdej imprezie, dziś przyszedł ze swoją małą córeczką na rodzinne grillowanie. Wszyscy wzorowi rodzice z Polski zapewne łapią się za głowy, jak tak można zostawiać rodzinę dzień w dzień, stawiając wyżej jakichś młodszych studentów i alkohol. Jest to w pewien sposób zastanawiające również i dla mnie, ale Norwegia jest krajem samodzielności. Tu być może nie ma nawet tak silnych więzi rodzinnych, jakie spotykamy w większości u nas. Wszystko funkcjonuje w przemyślany sposób. Dzieci nie potrzebują aż takiej ochrony, jakiej kiedyś potrzebowaliśmy my. Tutaj nie stanie im się krzywda, nikt nie uprowadzi ich spod przedszkola i wywiezie za granicę. Zostawmy jednak ten temat i przenieśmy się na północną plażę, otoczoną przez fiordy i oblaną sierpniowym słońcem. Tak, to prawda, bo od weekendu pogoda sprzyja do tego stopnia, że można wyjść na dwór w krótkich spodniach, nie będąc rodowitym Norwegiem.

Wychowanie z Północy

Wychowanie z Północy
Dodaję dla tych, którzy zapomnieli jak wyglądam.
Wychowanie z Północy

Wychowanie z Północy

Wychowanie z Północy

Wychowanie z Północy

Wychowanie z Północy
Około godziny 19. Słońce wyglądało, jakby zbliżało się ku zachodowi, ale w rzeczywistości pozostało na tej samej wysokości jeszcze przez długi czas.
Wychowanie z Północy

Sceneria, pogoda i sytuacja wyglądała jak w jakimś dobrym filmie. Mój umysł wciąż nie może ogarnąć tego, że naprawdę mieszkam w Alcie, a do plaży mam około pół godziny drogi. To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Szczególnie dla takiego frajera jak ja, który zawsze musi szukać powodów do bycia niezadowolonym. Ogarnia mnie pewnego rodzaju zazdrość, że to miejsce nie może być mi tak bliskie, jak okolice mojego rodzinnego miasta. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdybym wciąż nie szukał Śnieżki podczas treningu biegowego i mógł poczuć ten sam rodzaj przywiązania do Komsatoppen. Może to przyjdzie z czasem, a może nie. Przekonamy się za jakiś czas.

Więcej zdjęć z plaży możecie zobaczyć tu.

Tydzień na Północy

Właśnie minął tydzień odkąd przyjechałem do Alty. Słońce zaczyna prawie chować się za horyzont około godziny pierwszej w nocy, ale wciąż nie ma zamiaru zapanować choć minuta prawdziwej nocy. Już wkrótce będzie jej całe mnóstwo, więc pewnie szybko zapomnę o niedogodnościach ciągłego dnia. W tydzień zdążyłem już stać się studentem UiT- Aktycznego Uniwersytetu. Wciąż trudno w to uwierzyć, że w końcu tak spełniam swoje marzenie. Podobnie trudno jest odnaleźć się w szalonym tygodniu fadderów. Każdego dnia dzieje się tyle aprobujących wydarzeń, że wprost nie można znaleźć chwili dla siebie.

Ostatnio przyłapałem się na myśleniu po angielsku. O ile to nie jest jeszcze takie dziwne, to stało się to w trakcie rozmowy po niemiecku. Taki tam paradoks. Nie dziwcie się z trenowania niemieckiego, podczas gdy jestem na studiach norweskiego. Tutaj, na campusie jest mnóstwo studentów z Niemiec. Staram się więc rozmawiać z nimi niekiedy po niemiecku. W końcu coś tam potrafię, to czemu by nie próbować? Najlepiej jednak działa mieszanka niemiecko- angielska w przypadku komunikacji z nimi. Gdy nie mogę znaleźć słowa po niemiecku, wtedy łatwo przełączam na angielski. I prawdopodobnie stąd wzięło się moje anglojęzyczne myślenie. Na polski "nie było po prostu czasu". Jeżeli mam być szczery, to tych kilka dni Fadderuke nauczyło mnie używać jakiegokolwiek języka lepiej, niż w poprzednich szkołach. Tu po prostu musisz mówić tak jak oni, inaczej się nie dogadzasz. I tak oto codziennie porozmawiam sobie po angielsku, niemiecku, norwesku i nawet francusku. Warto próbować, w końcu każdy bierze poprawkę na to, że jesteś z innego kraju. Tu chodzi o zdobywanie doświadczenia i naukę nie tylko na studiach.

Atmosfera wśród międzynarodowych studentów jest bardzo dobra. Wielu z nich było wcześniej na licznych wymianach, stąd dla nich jest to po prostu kolejny semestr za granicą. Inni, tacy jak ja, przyjechali sprawdzić się jako pełnoprawni studenci i chyba ta grupa jest najmniejsza. Na całym moim programie języka norweskiego jest może 15 osób, albo nawet mniej. Wszystkich międzynarodowych studentów jest około 70. Towarzystwo składa się w większym stopniu z Niemców. Na drugim miejscu postawiłbym Rosję, a zaraz później Nepal (wtf?). Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć, jestem jedynym studentem z Polski, być może nawet na całym uniwersytecie. Nie jest to jakieś męczące, bo używanie ciągle obcego języka potrafi dać ostrą lekcję życia. Niemniej jednak czasem człowiek chciałby porozmawiać z kimś po swojemu, nie tylko przez telefon, albo w formie pisemnej. O miejscowych studentach, będących w większości naszymi fadderami, nie muszę chyba pisać za wiele. Przyjmują nas znakomicie, jako członków społeczności studenckiej i starają się, aby każdy dobrze się bawił.

Bycie w gronie tak bardzo zróżnicowanym pod względem kulturowym i językowym jest całkiem ciekawe, ale niesie ze sobą pewne uciążliwości. Można świetnie się bawić rozmawiając o różnych rzeczach ze swoimi nowo poznanymi kolegami i koleżankami, ale nigdy nie będzie to ta sama płaszczyzna porozumienia, jaką można stworzyć z kimś o jednakowym pochodzeniu. Wszyscy wokół są jakby pochłonięci byciem "w świecie", że czasem nawet mogą zapomnieć skąd są. Dla mnie jest to jak pewien rodzaj maski, którą zakładam, gdy wychodzę z pokoju. Pewnie nie tylko ja tak robię. Studenci będący na ciągłej wymianie w różnych dalekich krajach muszą się sporo namęczyć, aby nie przykleiła się ona na stałe. No chyba, że oni rzeczywiście zapomnieli o wszystkim co zostawili w swoich krajach i chcą żyć tylko tu i teraz. Dla mnie to niewykonalne. Nie mogę postawić wszystkiego na tę jedną obcą kartę, odrzucając wszystko wcześniejsze. Nie mogę też trzymać się na uboczu, bo tu jest naprawdę miło i dobrze. Pozostaje więc znów jutro rano założyć maskę na cały dzień.

Tryb życia na Północy

Na Północy tylko natura dyktuje warunki, a człowiek ma się do niej dostosować. Przykładowo nie widzę innego sposobu na poradzenie sobie z dniem polarnym, niż kupienie dobrych zasłon. Podobnie jest praktycznie z resztą codziennych problemów, które niesie ze sobą mieszkanie w tym miejscu. Do tych zasad trzeba się po prostu przyzwyczaić, co jest moim pierwszym małym wyzwaniem. Dlatego wczoraj, gdy tylko nadarzyła się okazja, a temperatura wzrosła do około 20 stopni, wybrałem się na Komsatoppen- górę w niedużej odległości od mojego akademika.

Tryb życia na Północy
Widok na lotnisko w Alcie. Gdyby nie widoczny betonowy pas, zapewne nie byłoby tylu zagranicznych studentów na UiT.
Tryb życia na Północy
Widok na zachodnią część miasta.
Tryb życia na Północy

Tryb życia na Północy

Tryb życia na Północy

Tryb życia na Północy

Komsatoppen bardzo przypomina znaną jeleniogórzanom Górę Szybowcową. Może jest trochę większa, ale jej bliskość do miasta powoduje, że bardzo łatwo się tam dostać. Jak widać na zdjęciach, odrobina wysiłku podczas spaceru jest opłacalna. Każdy, kto wejdzie na szczyt, może wpisać się do specjalnego zeszytu, który znajduje się w skrzynce powieszonej na palu z norweską flagą (patrz: zdjęcie poniżej). Taki wpis powinien zawierać imię i nazwisko oraz datę i godzinę wejścia na górę. W trakcie dnia polarnego niczym dziwnym były takie godziny, jak na przykład 0:39, co idealnie obrazuje północny tryb życia. Tu na Północy rzeczywiście czas nas nie ogranicza. Jak nie możesz spać, idź w góry. Brzmi jak dobry układ. Wpisanie do zeszytu ma jeszcze jeden cel, niż tylko pozostawienie po sobie pamiątki. W skrzynce odnajdziemy specjalny kod, który możemy sobie zapisać na dowód zdobycia Komsatoppen. Jest jeszcze kilka innych gór z podobnym rozwiązaniem. Jeżeli zdobędziemy którąś z nich, otrzymujemy odpowiednio inny kod. Po skompletowaniu wszystkich kodów, możemy udać się z nimi do informacji turystycznej w Alcie i otrzymać pamiątkową odznakę, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie jest to jakaś motywacja do chodzenia po górach nawet dla tych, którym aktywność fizyczna nie jest po drodze, a jak się okazało tacy również w Norwegii istnieją. Nie każdy ma tam kilka po par nart w domu.

Tryb życia na Północy
Słup ze skrzynką zawierającą zeszyt do wpisywania swoich danych.
Pod Komsatoppen znajduje się typowo norweskie osiedle drewnianych domków. Życie wygląda tam jakby nieco inaczej, niż w centrum, nie mówiąc już o akademikach. Tam starsi i bogaci Norwegowie wiodą spokojne życie, czasem nawet pozdrawiając wędrujących na szczyt. Wszystko wygląda mniej więcej tak, jak mógłby to sobie wyobrazić ktoś bez wcześniejszej styczności z Norwegią. 

Z Północnymi warunkami muszą sobie również radzić norwescy (i nie tylko) studenci. Społeczność studencka wydaje się być zupełnie taka, jak w Polsce, jednak są pewne różnice. Przede wszystkim każdy nowy student, bez względu na to, czy jest Norwegiem, czy nie, może zwrócić się o pomoc do starszych kolegów (nazywają się oni Fadder). Przed pierwszym semestrem organizowane są specjalne dni (Fadderuka), kiedy fadderzy mają za zadanie przeprowadzić integrację z nowymi przybyszami. W skład takiego tygodnia wchodzi oczywiście przyjmowanie odpowiednio dużej ilości alkoholu, jednak nie jest to konieczność. Tu raczej chodzi o to, aby poznać nowe twarze z akademika obok lub po prostu się rozerwać. Dlatego w barach oprócz alkoholu znajdziemy między innymi... gry planszowe. Po takiej integracji można przyjąć, że prawie każdy zna już większość swoich sąsiadów. A nawet jeśli nie, to i tak wszyscy witają się ze sobą zarówno na terenie akademika, jak i gdzieś w mieście. Chodzi o to, by nie być samotnym, szczególnie w czasie nocy polarnej, która potrafi stanowić całkiem sporą przeszkodę dla nieprzyzwyczajonych do wiecznej ciemności studentów z Południa (czyli na przykład dla mnie). Dlatego jeżeli wchodzisz do baru studenckiego (Studenthuset) w trakcie roku akademickiego, praktycznie wszystkich możesz traktować jako swoich znajomych. Zwłaszcza, gdy prawie cały uniwersytet wybierze się tam przy jakiejś okazji, zawsze znajdzie się jakaś znajoma osoba. Po to właśnie jest Fadderuka. Oprócz samej integracji, początkowe dni dają dużo informacji o uniwersytecie. Co dla mnie najważniejsze, podczas zimy każdy może wypożyczyć narty od uczelni, zaś chodniki wokół Alty zamieniają się w jedną wielką trasę biegową (byløypa). Zima będzie więc niesamowita. Póki co, trzeba tylko okiełznać Północ i zacząć żyć według jej zasad. 

Dwa osiem trzy cztery

Dokładnie tyle kilometrów pokonaliśmy, aby dotrzeć do Alty. Była to wspaniała podróż, której poszczególne etapy mogliście już śledzić na moim profilu facebookowym. Dziś jestem już drugi dzień na miejscu, które od lat wydawało mi się być pewnego rodzaju życiowym celem. Cel osiągnąłem, jadąc przez Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię, po wielu godzinach bez odpoczynku i tylu samo wrażeniach. Nie da się tego wszystkiego opisać w jednym poście, ale też trudno rozdzielić każdy etap na pojedynczy tekst. To nie miałoby sensu, bo podróż wydawała się być jednym niekończącym się dniem, który na dobrą sprawę trwa do teraz. Wszystko dlatego, że pisząc te słowa o 23:30 na dworze wciąż jest jasno. Białe noce trwają sobie w najlepsze, powodując totalne rozregulowanie dla przybysza z Południa. Do tego, jak i późniejszej niekończącej się ciemności trzeba się będzie po prostu przyzwyczaić, aby móc tu normalnie funkcjonować. Tak więc oprócz nauki czeka mnie takie oto wyzwanie, ale i też bardzo ciekawe doświadczenie. Postaram się wszystko uwieczniać na zdjęciach i filmach, jak zacznie się dziać więcej, a wszystkie rzeczy będą już zupełnie wypakowane. Wróćmy więc do podróży, czyli pięciu ciężkich, ale jakże ciekawych dni.

Wszystko zaczęło się 2.08 wyjazdem z Jeleniej Góry. Pierwszym zaplanowanym przystankiem był Augustów, gdzie mogłem zobaczyć nieznaną mi dotąd część Polski, czyli między innymi Dolinę Rospudy. Jak zapowiadałem wcześniej, w tych okolicach zostaliśmy dłużej, bo po pierwsze było warto, a po drugie dobrze było wypocząć nad jeziorem przed najtrudniejszymi etapami podróży. 3.08 przenieśliśmy się jedynie do miejsca bliższego litewsko- polskiej granicy. W ten sposób, Polska pożegnała mnie piękną pogodą i krajobrazami, które na długo zapamiętam. A przecież najlepsze miało dopiero nadejść.

Na dzień dobry kaczka udająca bociana.
Kolejny dzień nad jeziorem. Chłodny poranek, idealny na kąpiel w spokojnej wodzie.
Rejs katamaranem do Doliny Rospudy. Warto było walczyć o budowę obwodnicy Augustowa w innym miejscu niż to. 
Ostatni zajazd na Litwie... yyy przepraszam, jeszcze w Polsce. Takim wieczorem pożegnał mnie kraj. Za tym już się tęskni.
Litwa, Łotwa i Estonia. Ta trójka była przewidziana na dzień 4.08. Niby nic, bo wszystkie z tych krajów są dość niewielkie, ale razem dało to całkiem sporą dawkę prawie 700 km. W dodatku krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, w miarę mijania kolejnych granic. Na początek biedna Litwa, z remontami dróg, obszernymi polami i kilkoma kilometrami dróg szybkiego ruchu. Od razu zapał do podróży został ostudzony i zaraz potem znów powrócił za sprawą Łotwy. Nagle skończyły się remonty, a zaczęła prawdziwa, płynna jazda. W dodatku widoki zaczęły się zmieniać, przypominając litewskie krajobrazy i zapowiadając Estonię.

Po drodze spotkaliśmy samochód kolarskiej drużyny CCC Sprandi Polkowice. Trzeba przyznać, że zobaczenie jakiegokolwiek akcentu podczas zagranicznej podróży potrafi dodać otuchy.
Łotewska plaża, bardzo podobna do tych w Polsce. Tylko ludzi mniej, ale to zapewne z powodu znacznego oddalenia od jakiejkolwiek miejscowości.
Estonia zaś wprowadziła zupełnie inną atmosferę. Rozległe pola ustąpiły miejsca nieprzeniknionym lasom. Drogi stały się jeszcze lepsze i szybsze, zaś ruch zmalał. Mniej więcej tak mógłbym sobie wyobrażać Finlandię, ale nie okolice Tallina. Z drugiej strony Estonii zupełnie sobie wcześniej nie wyobrażałem. Ogólnie rzecz biorąc cała ta trójka z tego dnia była zupełną nowością, dotychczas nieodkrytą i niedocenioną. Gdy już dojechaliśmy do Tallina, uwagę zwrócił rozmiar tego miasta, jak i niespotykana architektura.

Na przykład takie połączenie. Nowoczesny szklany wieżowiec, obok którego znajduje się klimatyczny drewniany dom.
Dopiero stare miasto potwierdziło, że Tallin rzeczywiście można nazwać Pragą Północy (nie mylić z Pragą Północ). Przynajmniej mi tak się kojarzyły te budynki i ogólna atmosfera. Miłym zaskoczeniem była również polska ambasada umiejscowiona w samym centrum starówki.





Wieczorem, o 22:30, czekała na nas podróż promem do Helsinek i odrobina snu. Wszystko dzięki temu, że Tallink Silja Line oferuje bilety z noclegiem na jedynie 2 godzinnej trasie. Pasażerowie zostający na noc mogą najzwyczajniej w świecie opuścić prom o godzinie 6 rano, zamiast zrywać się tuż po północy. Tak też zrobiliśmy i o poranku wyruszyliśmy na najtrudniejszy odcinek naszej podróży. Czekało na nas prawie 1200 km po drogach Finlandii, o których wiele ciekawego można usłyszeć z różnych źródeł. Łosie, renifery i inne zwierzęta na drodze to tam podobno normalność. Początkowo w to nie wierzyłem, zwłaszcza, że nic się nie działo podczas dość monotonnej i pustej pierwszej części naszej drogi.

Wschód słońca nad portem w Helsinkach. Jak się okazało, był to ostatni wschód słońca, który widziałem. Następny będzie za kilka tygodni.
Puste drogi, ograniczenie do 100 km/h. Nic tylko jechać przed siebie.
Początkowo nie brałem tego znaku zupełnie poważnie. W końcu u nas też ostrzegają o jeleniach i sarnach.
Po drodze zatrzymaliśmy się w bardzo ważnym miejscu. Przekraczając granicę koła podbiegunowego trzeba koniecznie wstąpić do Rovaniemi. Tylko tam, w wiosce najprawdziwszego Świętego Mikołaja, można zobaczyć tę granicę fizycznie, o czym informują stosowne znaki. Natomiast sam dom Mikołaja robi ogromne wrażenie. Można wejść do środka i poczuć klimat Świąt Bożego Narodzenia nawet w lecie, gdy słońce nie zachodzi za horyzont. Z głośników lecą kolędy, zaś w sklepie z pamiątkami można kupić pocztówki z wizerunkiem Świętego. Za dodatkową opłatą istnieje również możliwość wysłania takiej pocztówki do bliskiej osoby ze specjalnym stemplem pocztowym z koła podbiegunowego. Wrzucając kartkę do odpowiedniej skrzynki ma się gwarancję, że list dotrze do adresata na najbliższe Święta Bożego Narodzenia. Dobrze wymyślone, prawda? Oczywiście konieczne jest złożenie wizyty u samego Mikołaja, która jest darmowa. W trakcie rozmowy z Mikołajem, który mówi w wielu językach, robione jest nam pamiątkowe zdjęcie, które później można zakupić od elfów za 30 EUR. Takiej pamiątki nie sposób sobie odmówić.

Równoleżnik oznaczający koło podbiegunowe. Stąd do Alty mam jakieś 500 km na Północ.
Rzut oka na linię wyznaczającą magiczny równoleżnik.
"Santa is here". Właśnie w tym domu na nowo stajesz się dzieckiem chcącym poznać najprawdziwszego Świętego Mikołaja.
Z Rovaniemi do granicy fińsko- norweskiej, w której pobliżu czekał na nas nocleg, pozostało nam ponad 300 km, które w dodatku musieliśmy pokonać po mniej uczęszczanych drogach. Wtedy właśnie poznałem, co to znaczy podróżować po Finlandii. Jechaliśmy przez zupełne pustkowia, mijając pojedyncze domy. Gdzieniegdzie pojawiały się skrzyżowania z szutrowymi drogami, które wcale nie prowadziły donikąd. Widocznie dla Finów taka droga jest tym samym, czym dla nas wojewódzka, przykładowo pomiędzy Karpaczem a Piechowicami. W takich okolicznościach przyrody można szybko zrozumieć, skąd bierze się fenomen fińskich kierowców rajdowych. Poza wspomnianymi szutrami, spotkaliśmy wreszcie również renifery. Miejscowi kierowcy omijali je tak, jak my omijamy starszego pijaczynę jadącego rowerem do sklepu w jakiejś polskiej wsi. Jednym słowem dla nich jest to rzeczywiście normalność. A warto pamiętać, że za ewentualne uszkodzenie lub tym bardziej zabicie renifera na drodze trzeba zapłacić ogromną karę na rzecz mieszkańców Laponii.

W takiej sytuacji nie wiadomo właściwie co zrobić. Pozostaje tylko poczekać, aż któryś z członków stada ustąpi miejsca.
Właśnie tak blisko samochodu spacerują sobie renifery.
Na naszej drodze mijaliśmy również Levi- miejsce znane ze swojej trasy slalomowej Levi Black, na której co sezon organizowane są zawody PŚ w narciarstwie alpejskim.
Gdy dotarliśmy na miejsce, a było to około godziny 23, naszym oczom ukazał się prawdziwy obraz Północy, jaki zapewne widzi każdy człowiek, który nigdy tam nie był. Niebo jasne jak karnacja Johannesa Bø, jeden sklep dosłownie ze wszystkim co tylko można kupić, do tego stacja benzynowa, restauracja i recepcja w jednym. Klucz do drewnianego domku czekał na nas w specjalnej skrzynce dla gości przybywających po zamknięciu tego wielofunkcyjnego przybytku, czyli po 20. Po takim wysiłku psychicznym i fizycznym oraz emocjach, jakich doświadczyliśmy na przestrzeni 1200 km aż chciałoby się wskoczyć w wygodne łóżko. Niestety nadal nie mieliśmy łatwego życia. Stary, drewniany domek z twardymi pryczami nie był tym, co można było sobie wymarzyć. W dodatku wszędzie aż roiło się od komarów, których było chyba więcej niż w całych Bieszczadach. Pakiet survivalowy został uzupełniony jeszcze o wspomnianą białą noc i można było poczuć prawdziwą Arktykę. Mimo wielkiego zmęczenia, sen nie chciał przyjść, jakby organizm buntował się przeciwko wiecznemu dniu.
Tuż przed godziną 24. Tylko dość słaby parametr wskazywał na to, że jednak mamy noc.
Ostatniego dnia mieliśmy do pokonania jedynie około 200 km, z czego znaczną większość po drogach Norwegii. Nie ukrywam, że bardzo cieszyłem się na opuszczenie Finlandii, która dość mocno nas wszystkich zmęczyła. W miarę zbliżania się do Alty, widoki na naszej trasie stawały się coraz piękniejsze i nieprawdopodobne.





W mieście szybko odebrałem klucze od mojego pokoju w jednym z akademików, po czym ruszyłem na krótkie rozpoznanie. Alta jest naprawdę ciekawa, łącząc jednocześnie skaliste płaskowyże i morskie wybrzeże. Poza tym miasto wygląda na dość nowe, może nawet trochę sztuczne. Nad morzem spotkamy domy miejscowych, zaś nieco dalej, obok kościoła, mieści się centrum ze sklepami, restauracjami, hotelami i basenem. Po drugiej stronie natomiast rozpoczyna się część akademicka. Na początek mieszkania studentów, później uniwersytet UiT. Właściwie to tu będzie się koncentrować moje najbliższe życie. Mam nadzieję, że później będę bywał jeszcze dalej, czyli na stadionie Kaiskuru ze świetnej jakości trasami biegowymi.

Widok na kościół w centrum miasta, idąc od strony części akademickiej.
Widok na część wybrzeża. Mieszkający tu Norwegowie mają zapewnione najlepsze widoki w mieście.
Na zdjęciach widać nie tylko piękne położenie Alty, ale również pogodę, jaka obecnie tu panuje. W chwili, gdy piszę ten post, jest cały czas tak samo. Wieje dość nieprzyjemny wiatr, kilka razy padał deszcz, a temperatura nie przekracza nawet 16 stopni. To duży kontrast w porównaniu do polskich upałów, być może nawet za duży. Wszystko powinno wyglądać ładniej, gdy nastanie zima, a na niebie zaczną pojawiać się zorze polarne. Być może wtedy magia tego miejsca ukaże się na dobre. Póki co, staram się obserwować wszystko dokładnie, w końcu to moja pierwsza wizyta w Norwegii i od razu na studia, stąd może być to lekki szok. Zwłaszcza dla kogoś, kto wyobrażał sobie Północ jako raj wypełniony po brzegi sympatykami narciarstwa biegowego, gdzie każdy wie, kto to jest Finn Hågen Krogh. Tymczasem wcale nie musi to tak wyglądać. Trochę to smutne niczym tutejsza pogoda i jednocześnie prawdziwe, że taka podróż i doświadczenie niewątpliwe rozwija, ale i potrafi nauczyć człowieka spoglądać zupełnie w inny sposób na miejsce, z którego pochodzi. Po pewnym czasie zaczyna brakować nawet tych najbardziej znajomych miejsc, a obcość potrafi przytłoczyć, zwłaszcza, gdy stawia się jej czoła w pojedynkę. Tym samym potwierdzę moje słowa ze wcześniejszego wpisu na profilu facebookowym: wszystkie odwiedzone kraje czymś zapiszą się w mojej pamięci i czymś mnie zaskoczyły. Żadne jednak nie zastąpią Polski i nie zaczną od tak stanowić mojego drugiego domu. To zbyt trudne przełamać barierę nie tylko językową, ale również kulturową i mentalną. Być może wcześniej nie zdawałem sobie z tego spawy, narzekając czasem na błahostki w kraju, ale faktycznie ta "południowość" gdzieś się we mnie kryje i nie da się jej wyzbyć tak łatwo, jak mogło się wydawać. Co innego znaczy fascynacja Arktyką, a co innego życie tam, dlatego podjęte przeze mnie wyzwanie jest jeszcze trudniejsze, niż się spodziewałem. Tak, czy inaczej słowa dotrzymam i spróbuję zaznać północnego życia w całości. W przeciwnym razie zamilknę na wieki...
Dwa osiem trzy cztery, a będzie drugie tyle...
...bo trzeba jeszcze wrócić. W każdym razie ja już mogę powiedzieć, że dał radę.
Jeżeli chcecie zobaczyć więcej zdjęć, zapraszam pod następujące adresy: dzień 1, dzień 2, dzień 3, dzień 4, dzień 5.