Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Rewolucyjny Madshus empower

Nadchodzący sezon ma zrewolucjonizować rynek nart biegowych. Tak przynajmniej twierdzi Madshus, wprowadzając nowy projekt o nazwie empower. Co w nim takiego rewolucyjnego? Chodzi o indywidualne podejście do klienta tak, aby w trzech łatwych krokach mógł on wybrać idealne narty dla siebie. A jak to działa? Zobaczcie poniżej.

Każda para nart jest inna, w zależności od elastyczności, długości i sztywności. Dlatego Madshus instaluje specjalne chipy na każdej narcie, co pozwala dokładnie ją zidentyfikować. Tak oznaczone egzemplarze wędrują do sklepów. Później przychodzi kolej na klienta, który wpisuje do specjalnej aplikacji swoje dane, takie jak wzrost, waga i umiejętności. Na tej podstawie system szuka w bazie najodpowiedniejszych nart. Godna uwagi jest również opcja wskazania strefy odbicia na podstawie wagi narciarza, co jest bardzo potrzebne w przypadku zakupu nart do techniki klasycznej. Chip umieszczony na narcie pomaga na końcu zlokalizować pasującą parę, dzięki czemu klient może od razu cieszyć się z nowego nabytku. Cały proces przedstawia poniższa animacja.



Kto na tym skorzysta? Na pewno sprzedawcy, z uwagi na dużą oszczędność czasu przy zakupie nart. Dzięki empower, nie trzeba będzie spędzać długich minut na pomiarach i poszukiwaniach odpowiedniej pary. Wszystko zrobi za nas system, co jest innowacyjne na swój sposób. Nagroda dla Madshusa na tegorocznych targach ISPO nie była więc przypadkiem. Ta marka wciąż wprowadza na rynek nowości, ustalając tym samym nowe trendy. Można się spierać w kwestiach designu, bo w końcu każdy ma własne upodobania. Na przykład ja uwielbiam styl One Way. Mimo wszystko, co do technologi nie ma żadnych wątpliwości. System empower może być nowym narzędziem, które przekona klientów do wyboru produktów Madshusa. Skoro już mowa o kupujących, to warto zaznaczyć, że oni również skorzystają na nowym rozwiązaniu. Przede wszystkim dostaną idealnie dopasowaną nartę do parametrów fizycznych i umiejętności. Nawet, jeżeli ktoś kompletnie nie zna się na zasadach wybierania odpowiednich nart, nie będzie musiał sobie zaprzątać tym głowy, bo wszystko zrobi za niego aplikacja. Jakby tego było mało, Madshus App po zainstalowaniu na smartfonie może liczyć nasze postępy w trakcie biegania na nartach. To bardzo dobra alternatywa dla narzędzi typu Endomondo, o których niedawno pisałem. Na końcu dochodzi zwyczajne poczucie szczególnego i indywidualnego traktowania każdego klienta. Wybrane przez empower narty stają się bliższe człowiekowi, co przynajmniej dla mnie jest dużą zaletą. A co najważniejsze, wszystko to zgadza się z zasadą nr 1 "How to be nordic". Jednakże jeżeli takie rozwiązanie Tobie nie odpowiada i nie ufasz technice, zawsze możesz zdać się na wybór nart przez eksperta w Caldwell Sport.



Madshus empower faktycznie może zrewolucjonizować rynek narciarstwa biegowego. Do tego potrzeba oczywiście czasu, ale myślę, że pierwsze efekty zobaczymy już w zimie. Najważniejsze pytanie jednak brzmi, jak sprawdzi się to w krajach typu Polska, gdzie ta firma nie jest jeszcze tak szeroko dostępna i popularna.

Trening interwałowy

Temat treningu interwałowego niejako narzuciłem sobie sam, wspominając o tym w poprzednim poście. I dobrze się stało, bo taki element powinien znaleźć się w planie treningowym każdego biegacza narciarskiego. Nawet u amatora, bo nie jest on zarezerwowany tylko dla zawodowców. Zatem czym jest trening interwałowy? Jest to jedno z bardziej wydajnych i potrzebnych narzędzi treningowych w prawie każdym sporcie wytrzymałościowym, więc oczywiście też w narciarstwie biegowym. Każdy może zastosować to dla siebie, jeżeli tylko zna podstawowe zasady. Ponadto taki typ treningu można wykonywać praktycznie w każdej formie: na nartach, nartorolkach, rowerze, czy zwyczajnie biegając. Zatem dzięki różnym przykładom poznamy, na czym on polega.

Przede wszystkim nie mam zamiaru wdawać się tutaj w szczegóły i nazewnictwo odpowiednie dla fizjologii sportu. Od tego są książki i inne strony w internetach. Informacji nie brakuje. Dlatego tutaj poruszę samą istotę trenowania interwałowego. W skrócie polega on na wykonywaniu sesji ze zmienną intensywnością. Przykładowo biegniemy na nartorolkach i ustalamy sobie, że najpierw pobiegniemy 10 minut z małą intensywnością (taką, z jaką zwykle się rozgrzewamy) a później 4 minuty z dużą intensywnością (szybciej niż w trakcie wyścigu). Zabieg powtarzamy, robiąc kilka tego typu serii, przeplatając ze sobą odcinki małej i dużej intensywności. Coś podobnego możecie zobaczyć poniżej w filmie z treningu interwałowego Noah Hoffmana.



Ważne jest, aby czas poszczególnych intensywności pozostawał możliwie niezmienny w obrębie takiej sesji. Dzięki temu będziemy mogli określić, ilu interwałów potrzebujemy do naszego treningu. Nie powinien być on jednak bardzo długi. Podejmujemy duży wysiłek w krótkim czasie, a później odpoczywamy w ruchu. Na tym właśnie polega istota treningu interwałowego, aby zwiększać w taki sposób naszą wydolność i możliwość regeneracji. Dlatego początkujący powinni zaczynać od sesji z dłuższym czasem małej intensywności i bardzo krótkim wysiłkiem, przykładowo 5 minut i 1 minuta. Później można stopniowo zmniejszać różnicę w czasie poszczególnych interwałów, aż do 1 minuty obu serii. Ponadto istotne jest określenie, jaka intensywność będzie naszą docelową w trakcie treningu. Może to być bardzo duży wysiłek, który możemy wykonywać tylko przez minutę lub wykonywanie ćwiczenia na taki procent naszych możliwości, który pozwoli nam na dłuższy interwał. Nawiasem mówiąc właśnie dlatego w treningu interwałowym pulsometr ma duże znaczenie, bo ułatwia nam ocenę intensywności. W poniższym filmie możemy zobaczyć oznaczenie intensywności jako L3.



Ciekawym zagadnieniem jest również trening biegowy fartlek. Jest to szwedzki wynalazek, polegający na zmianach intensywności w bardziej dowolny sposób, co różni go od treningu interwałowego. Mi najbardziej odpowiada typ Hill Fartlek, polegający na zwiększeniu intensywności za każdym razem pokonywania wzniesienia. W tym przypadku nie da się więc sztywno określić, po jakim czasie nastąpi przyspieszenie. Są również inne odmiany tego treningu, które znajdziecie tutaj, podobnie jak wiele innych przydatnych informacji. Fartlek może być bardzo dobrym wyjściem dla tych, którzy chcą trenować bez pulsometru, a wykonywać coś podobnego do interwałów.

Opisane przeze mnie narzędzia treningowe na pewno pomogą w przygotowaniu do sezonu. Szczególnie osoby zainteresowane udziałem w zawodach powinny tego spróbować. Na swoim przykładzie muszę powiedzieć, że stosowanie treningu interwałowego znacznie poprawiło umiejętność odpoczywania po momentach przyspieszenia. Zazwyczaj trenując, czy to na nartorolkach, czy na nartach, staramy się biec takim samym tempem. Nawet, jeśli założymy sobie intensywność wyścigową, zwykle będziemy poruszali się wolniej z racji na brak zmian tempa, które przecież zdarzają się na zawodach. Zdolność do takich przyspieszeń i ataków kształtuje właśnie trening interwałowy. Warto również dodać, że to wszystko możemy zrobić w czasie krótszym niż w przypadku tradycyjnej sesji treningowej.

Pulsometr dla amatora?

Zbliża się jesień, pogoda już coraz częściej o tym przypomina. Taki czas sprzyja przemyśleniom. Ostatnio przy okazji kolejnego szarego dnia przypomniałem sobie o napisie na moich nartach, który dumnie głosi: "Nordic sports is a spirit. It's about doing the things you want and looking the way you want", przywołując prawdziwą wolność płynącą z biegania. Hipokryzjo, imię twoje SadurSky- pomyślałem. Przecież na każdy trening zabieram ze sobą telefon z włączoną aplikacją, która ma liczyć pokonany dystans, czas, tempo itd. I żeby jeszcze robiła to skutecznie. Zwykle albo GPS straci zasięg, albo telefon się zawiesi. Wtedy radość z biegania zmienia się w irytację z powodu telefonu. Dlatego zacząłem myśleć o pulsometrze. Ale czy mimo wszystko warto sobie tym zaprzątać głowę? To zależy...

Najważniejsze jest to, do czego potrzebujemy pulsometru. Jeżeli startujesz w zawodach i podczas każdego treningu potrzebujesz danych, a szczególnie tętna, jest to zrozumiałe. Jednak gdy bieganie na nartach ma postać czysto rekreacyjną, a na zawodach pojawiasz się rzadko, to warto przemyśleć zakup jeszcze raz. Tym bardziej, że jest to wydatek rzędu 400 zł, jak w przypadku modelu RS300X firmy Polar, który ma wszystkie potrzebne funkcje.
Polar RS300X.
Pytanie brzmi, po co zaprzątać sobie głowę ciągłym patrzeniem na zegarek i zastanawianiem się, czemu danego dnia przebiegłem ten sam dystans wolniej niż innego? Z drugiej jednak strony obserwowanie własnych postępów i zwiększanie wydolności, które pokaże nam internetowy profil na stronie producenta, jest zawsze czymś budującym. Zwłaszcza, gdy ktoś określił sobie cel do osiągnięcia, jak na przykład przebiegnięcie Jizerskiej 50. Wyjściem z sytuacji może być również zakup nadajnika Bluetooth, kompatybilnego z naszym telefonem i używaną aplikacją, który po umieszczeniu na klatce piersiowej będzie przesyłał dane o tętnie do aplikacji. W tym przypadku wydatek jest mniejszy, bo około 200 zł. Trzeba jednak uważać, aby nie wpaść w studnię bez dna, proponowaną na przykład przez Endomondo. Ma ona świetne funkcje, z planem treningowym włącznie, pod warunkiem używania wersji Premium, co zaś wiąże się z comiesięczną opłatą. Poza tym, dzisiejsze telefony mają co najwyżej dwuletni okres przydatności do użytku. Przy takim zestawieniu, inwestycja w droższy pulsometr wydaje się rozsądniejsza.
Nadajnik Bluetooth firmy Polar.
Kolejna rzecz to wygoda. Z telefonem jest ten problem, że nie zawsze łatwo go ze sobą zabrać. Zwykle ciąży nam w kieszeni, uwiera i przeszkadza. A przecież nie ma nic bardziej irytującego w trakcie treningu. Wiem, że są na rynku przeróżne akcesoria, jak na przykład pokrowce pozwalające umieścić telefon w opasce na ramieniu. Ostatnio zrobiło się to modne, zwłaszcza wśród ludzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze sportem w postaci wieczornego joggingu i uwielbiają się tym chwalić wszystkim swoim znajomym na facebooku. Jeżeli zaś chodzi o mnie, to telefon chowam do kieszeni w swoim termo- bidonie na pasku na biodrach. A to dlatego, że wszystko, co zakłada się na rękę, bardzo mi przeszkadza, tak jakoś mam. Nie lubię nosić nawet zegarków, stąd również do pulsometru musiałbym się długo przyzwyczajać. Wiadomo, że nie zawsze zabiera się ze sobą termo- bidon, dlatego wtedy jestem zmuszony biec bez żadnej wiedzy o swoim treningu. I muszę się przyznać, że mi z tym dobrze. Nie słucham przynajmniej denerwującego głosu Endomondo. Wiem, że można go wyłączyć, ale wtedy jakaś instynktowna psychoza każe mi się zastanawiać, czy już przebiegłem te kilometry, czy jeszcze nie.

I gdybym miał teraz zdecydować, czy kupować pulsometr, dałbym sobie z tym spokój. Oczywiście ma on funkcje, bez których wiele treningów nie może się obejść, jak na przykład interwały i fartlek. Osobiście wolę jednak tę samą kwotę wydać na jakieś ładne ubranie od One Way. Tym bardziej, że do sprzedaży weszła oczekiwana kolekcja Endless Winter. A do liczenia kilometrów, pozostanę przy pełnym wad Endomondo Pro (nigdy w życiu nie zakupując Premium), z tym że postaram się nie wpadać w złość za każdym razem, gdy GPS odmówi współpracy. Bo na nartach najważniejsza jest niczym niezmącona radość ze świetnych warunków. I takich właśnie wszystkim życzę w nadchodzącym sezonie.

Jak dwa odmienne światy

Czasem wydaje mi się, że żyjemy w dwóch odmiennych światach. Odległość pomiędzy Jelenią Górą a Dusznikami- Zdrój to jedyne 110 km, a wygląda na to, że gdzieś w połowie tej drogi znajduje się granica, za którą istnieje inny wymiar. Najlepszym na to przykładem jest ostatni weekend. Na Jamrozowej Polanie odbyły się wówczas Mistrzostwa Polski w biathlonie na nartorolkach, zaś na trasie w Sobieszowie również Mistrzostwa Polski, z tą różnicą, że były to "zwyczajne" nartorolki bez karabinu. W obu przypadkach mogli startować amatorzy, w obu nie wykorzystałem tej możliwości. I na tym podobieństwa się kończą.

Jamrozowa Polana. Autorem zdjęć jest pan Marek, który udostępnił je dla wszystkich, za co należą się podziękowania.

Jeszcze niedawno nie przeszłoby mi przez myśl, że jest możliwe zorganizowanie biathlonu dla amatorów. Bo przecież kto by pomyślał, żeby dać komuś spoza zawodowców karabin do ręki. Tymczasem jesteśmy tuż po rozegraniu takiej imprezy na Jamrozowej Polanie, która jakby tego było mało, odbyła się w strugach deszczu. Takie warunki nie zniechęciły jednak miłośników biathlonu, którzy w sporej liczbie pojawili się na starcie swoich zawodów. Wszystkim im należą się spore brawa za postawę godną Człowieka Północy- nie do zatrzymania przez złą pogodę. Gdy widzę zdjęcia i filmy z imprezy nie dowierzam, że w takim deszczu można poradzić sobie na tej trasie, która nawet sama w sobie nie jest łatwa. Po raz kolejny udało się tym samym przybliżyć biathlon ludziom i to w najlepszy możliwy sposób. We wszystkim pomógł Polski Związek Biathlonu, zaś podobne zawody mają powrócić jeszcze do Dusznik- Zdroju w zimie. Będzie ciekawie. Dzień zakończyły biegi sprinterskie zawodowców, rozegrane przy sztucznym świetle. Łatwo nie było, ale na pewno widok całej kadry narodowej na starcie wynagrodził kibicom ich wytrwałość. Nazajutrz, już przy lepszej pogodzie, odbyły się biegi pościgowe. Wyniki znajdziecie na pewno na biathlon.pl. Zapraszam również do obejrzenia świetnych zdjęć z niedzielnych biegów autorstwa pana Marka oraz pani Agnieszki: link.
W biegu pościgowym kobiet zwyciężyła Krystyna Guzik.
W tym samym czasie w Jeleniej Górze rywalizowano na trasie w Sobieszowie. W kilku kategoriach wiekowych ścigali się biegacze narciarscy z różnych klubów. Zabrakło kadry, bo miała akurat zaplanowany trening na Słowacji, tak więc całe określenie Mistrzostw Polski było trochę na wyrost. Ale cóż poradzić. PZN rozpisał terminarz i zawody miały być tu i teraz. Z tym "tu" to też nie był strzał w dziesiątkę (w końcu to nie biathlon). Nie wiem, jak to wygląda w siedzibie władz związku, ale chyba nikt nie słyszał nigdy o Jamrozowej Polanie. Chyba, że rzeczywiście było takie parcie ze strony kogoś z zewnątrz, aby ukazać trasę w Sobieszowie jako wzorowy obiekt do tego typu imprez. Tymczasem nie ma co się oszukiwać, że w porównaniu właśnie do Dusznik, pętla o długości 2 km w Jeleniej Górze jest po prostu śmiesznie łatwa. Do treningów młodych adeptów narciarstwa biegowego z pewnością się nadaje, ale nie na zawody takiej rangi. Widocznie dolnośląski oddział PZN chciał pokazać, że ma do dyspozycji świetne miejsca i nie trzeba żadnych nowych inwestycji. Dla mnie jednak wygląda to jak rozpaczliwe wołanie o pomoc. A czy nie lepiej byłoby się zwrócić w kierunku biathlonu i wspólnie korzystać z różnych dobrodziejstw? Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwe pod wieloma względami, ale funkcjonowanie jak dwa odmienne światy też nie jest wyjściem. Biathlon radzi sobie świetnie, reklamuje się i wychodzi do ludzi. Biegi przypominają natomiast jakiś straszliwy beton o zasadach rodem z poprzedniego wieku, bazujący wyłącznie na tym, co znajduje się najbliżej Jakuszyc. Wracając do zawodów, to w niedzielę odbył się (mini)uphill do Zachełmia na dystansie 2,2 km. Zawodnicy startowali w odstępach czasowych, co poniekąd pozbawiło bieg emocji. Nie było jednak innego wyjścia na dość krótkiej trasie. Wyniki i relacje znajdziecie tu.

Można mi zarzucić, że narzekam na wszystko w okolicy i nic mi się nie podoba. Prawda jest trochę inna. Bardzo dobrze, że zawody w Jeleniej Górze się odbywają i ogólnie coś się dzięki temu dzieje. Po randze Mistrzostw Polski można spodziewać się jednak wyższego poziomu organizacyjnego i sportowego, choćby zbliżonego do tego z Jamrozowej Polany. Niestety, to wciąż są dwa zupełnie inne światy.

Letnie biegi

Coraz bardziej popularne staje się tworzenie letnich wersji wielkich biegów narciarskich. Z własnego "podwórka" znamy rozegrany przed tygodniem Letni Bieg Piastów, a oprócz tego można przywołać Marcialonga Running, który odbył się dzisiaj i Jizerską 50 Run startującą za tydzień. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował zastanowić się nad tym, po co organizować tego typu imprezy.

Polana Jakuszycka. Kiedyś zrobiłem takie zdjęcie i chyba teraz przyszedł na nie czas.

Ten tekst piszę tuż po tym, jak udało mi się wreszcie wybrać na pętlę Letniego Biegu Piastów. Biegłem sam, towarzyszył mi jedynie sztuczny głos Endomondo, informujący o tempie, dystansie i czasie. Poznałem trasę o długości 10 km, a nawet trochę oprócz niej, bo raz prawie zabłądziłem źle skręcając. Na szczęście w porę się zorientowałem. Jakby kłopotów było mało, ten beznadziejny telefon po raz kolejny odmówił współpracy i nie policzył mi fragmentu trasy. Koniec końców przebiegłem całość w czasie pomiędzy 50 a 55 minut, zresztą i tak nikogo to nie obchodzi. No właśnie, bo nie zawsze biegnie się dla czasu czy miejsca. Jednym z celów organizowania tego typu biegów jest zabawa. Promowanie sportowego trybu życia to zawsze coś, co dodaje wydarzeniu uniwersalnego wydźwięku. Bo kto byłby zainteresowany walką kilku zawodników z takich i takich klubów? Owszem, dla nich też jest miejsce, ale w tym przypadku nie ogranicza się stawki w taki sposób. To amatorzy, obecni na starcie w ogromnej liczbie, osiągający limit swoich możliwości stanowią o sile biegu. Bo przecież nikt chyba nie powie, że podbieg na Samolot zaraz po starcie nie jest sięganiem limitów. Czasem ktoś chce się sprawdzić, czasem coś udowodnić i pokazać, a czasem po prostu przebiec całość- na wszystko jest miejsce. W dodatku bieganie w górach ma swój niepowtarzalny charakter.

Im dalej biegłem, tym bardziej zadawałem sobie uporczywe pytanie: "po co to wszystko?" i wymyśliłem coś jeszcze. Oprócz zmierzenia się z własnymi słabościami i próby pokonania ich, chodzi o doświadczenie uczucia startu w jednym z wielkich biegów. Dla tych, którzy interesują się narciarstwem biegowym, ale jeszcze nie odważyli się na start w prawdziwej Jizerskiej 50, jej letnia odmiana może być świetnym przedsionkiem do spróbowania tego w przyszłości. A w dodatku znacznie lepiej brzmi, gdy ktoś powie, że startował w Letnim Biegu Piastów, niż w półmaratonie o puchar burmistrza Bystrzykorzyczewka... I na końcu aspekt promocyjny. Rozgrywanie letnich biegów z kategorii Worldloppet jest również przypomnieniem, że takie coś istnieje i można się jeszcze zapisać na zimową edycję. A gdy w stawce znajdzie się przypadkiem jakiś znany sportowiec, to już sukces murowany.

Teraz spoglądam jeszcze raz na profil trasy Letniego Biegu Piastów i zastanawiam się, czemu wtedy nie wystartowałem. Przypominam sobie to, co dzisiaj przeżyłem na trasie i już znam odpowiedź. Po prostu nie lubię tłoku i pozostańmy przy tej wersji ;)

Stres niejedno ma imię

Było już o motywacji, depresji i modelu katastrofy. Teraz czas na coś, co niejako łączy się ze wszystkimi tymi aspektami. Chodzi o stres. Wiemy, że jest on wszędzie, więc także i w sporcie. Potrafi zmobilizować człowieka, ale również go zniszczyć. Jakie oblicze przyjmuje wobec sportowców i jak na nich wpływa? Postaram się to Tobie wyjaśnić, Drogi Czytelniku, w tym poście.

Na pomysł takiego tekstu wpadłem po usłyszeniu wiadomości o braku motywacji Emila Hegle Svendsena. Co prawda ten temat poruszyłem już wcześniej. W ogóle, jak się przyjrzeć, to w tekstach z psychologią sportu w tle często pojawia się EHS. Widocznie tak sobie go upodobałem, jak dobry przykład sportowca trapionego różnego rodzaju problemami. Poprzednio zabrakło jednak tego czynnika sprawczego, którym zazwyczaj jest stres. Można go wiązać z rolą pobudzenia, które opisywałem w modelu katastrofy. Lecz również można odnieść do reszty tematów, a nawet do depresji. Wszystko zależy od indywidualnego podejścia sportowca i reakcji jego organizmu. Czasem może z tym być naprawdę ciężko.


Logiczne jest, że im większa popularność, tym większy stres. Przykładowo z występami Emila Hegle Svendsena związane są ogromne oczekiwania. Tak było na przykład na Igrzyskach Olimpijskich w Sochi. Nie twierdzę, że tylko to doprowadziło do pamiętnego zawalenia sztafety męskiej na ostatniej zmianie. Tak samo również nie mam zamiaru wmawiać nikomu, że w obecnej sytuacji EHS zwyczajnie boi się kontaktu z wizją zawodu na następnych IO. Myślę, że tak ceniony sportowiec nie ma z tym problemu. A gdybym jednak się mylił? Wtedy cała historia nabiera innego obrotu dobrze znanego dla każdego, kto zna stres jak swojego brata...

Stres zablokował Svendsena w Sochi podczas ostatniego strzelania sztafety. Pewny medal dla Norwegii został zamieniony na najgorsze możliwe czwarte miejsce. Takie coś jeszcze nie wydarzyło się w jego karierze. Zwykle panował nad sobą, utrzymując optymalny poziom pobudzenia, a tym razem wszystko poszło nie tak. Nie wiedział, dlaczego sprawy tak się potoczyły i za nic w świecie nie chce, żeby sytuacja się powtórzyła. Wciąż powtarza sobie w myślach: "Jeg er SuperSvendsen...", lecz umysł podpowiada raczej: "Det var min feil". Koledzy jakoś stawiają EHS na nogi, kończy się sezon, więc wszyscy udają się na imprezę, gdzie rzeczywiście odreagowuje. Przychodzą letnie treningi z kadrą. Patrząc na króla Bjoerndalena podziwia jego niesłabnącą motywację, mimo tylu lat startów. Już wie, że nie będzie taki, jak Ole Einar. Co więcej, boi się jego odejścia. Wtedy przewodnictwo kadry spadnie na niego, tak jak wzrok całej Norwegii. Jako najbardziej doświadczony nie będzie już "rozgrzeszany" ze słabszych występów, a tym bardziej nie zatuszuje ich zainteresowanie postacią OEB. Ma obok siebie kolegów, ale ciągłe współzawodnictwo o miejsce w kadrze nawet dla Emila Hegle nie jest wesołą perspektywą. I tak oto w lecie, kiedy dużo mówi się o planach na przyszłość, on nie chce wcale tego czynić. Jest ambitny, dlatego nie odpuści, ale stres związany z zainteresowaniem jego osobą odbiera mu motywację. Biathlon, który uwielbiał od najmłodszych lat stał się uosobieniem presji udowadniania samemu sobie, że jest najlepszy. Każdy następny start widzi więc jak rutynę tych samych czynności z lękiem przed porażką w tle. Aż wreszcie psychika powiedziała nie...

Poniosło mnie, prawda? Drastyczny przykład niszczenia sportowca przez stres i tak nie został dokończony. W ekstremalnym wydaniu pojawiłyby się reakcje obronne przeciążonego organizmu, prowadzące do kompletnej blokady w chwilach zwiększonego lęku. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo są one nieprzyjemne. Ta w większości dopisana w myślach historia z życia Svendsena miała tylko jeden cel. Ukazać, że takie problemy mogą dotknąć każdego. Równie dobrze może je mieć jakiś młody sportowiec, którego potencjał miał zaprowadzić do światowej czołówki. A przez "jedynie" stres to wszystko zostaje przekreślone. Z tego stanu wraca się zwykle po terapii, pracy nad sobą, zmianie stylu życia i przede wszystkim myślenia. Tak więc nie jest to niemożliwe. Mimo wszystko, nie życzę nikomu podobnych problemów, bez względu na to, czy jest zawodowcem, czy nie. Nie wierzysz? To polecam obejrzeć sobie film "Całkiem zabawna historia" ("It's kind of a funny story"). Pamiętaj o tym, Drogi Czytelniku. A wracając do samego Svendsena mam nadzieję, że wszystko będzie z nim w porządku. Odzyskanie motywacji będzie łatwiejsze, niż pokonanie własnej presji. A przede wszystkim liczę, że problemy EHS i Martina Fourcade nie przysłonią nam ich pięknych pojedynków w nadchodzącym sezonie.