Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

40 dni

"Proszę Pana jest słonecznie godzina parę minut, parę minut stąd. 
Ja wypuszczam dym, co unosi wiatr, unosi hen, gdzieś tam..."

W zeszłym tygodniu minąłem granicę 40 dni do wyprowadzki z Alty. Niby nic takiego, choć jednak trochę inaczej patrzy się na to miasto, które wkrótce opuszczę. Być może nawet na zawsze. Dlatego wyszedłem z założenia, że warto wyciągnąć z tych widoków i zostawić w pamięci (mojej i komputera) jak najwięcej tego, co od samego początku określałem jako coś wyjątkowego. Tak się ostatnio złożyło, że akurat w dzień rozpoczynający tę ostatnią czterdziestkę, postanowiłem poszukać w Alcie miejsc, których dotychczas nie znałem. Padło na okolice gdzieś powyżej lotniska.

Zwykle nie mogłem znaleźć powodów, by iść w stronę przeciwną niż do centrum. Bo choć w tamtej dzielnicy jest kilka sklepów i widoki nawet ciekawsze, to jakoś tak wszystko wydaje się być daleko. Coś w tym musi być, bo w jedną stronę szedłem prawie pół godziny, mijając kolejne ze szklanych domów, przedszkola wyglądające jak niskie budynki wczasowe gdzieś w lesie pod Augustowem, aż wreszcie dotarłem na wzniesienie, z którego jak na dłoni widziałem zabudowania Elvebakken i lotnisko. To stamtąd odlecę za 40 dni do Polski tym samym rejsem, który za chwilę miał odwiedzić Altę, aby po postoju udać się znów do Oslo. Tak się też stało i stojąc w idealnym miejscu o odpowiednim czasie udało mi się uchwycić lądującą maszynę SASa.

Północny Punkt Widzenia: 40 dni. Boeing 737-85P LN-RRE linii SAS na lotnisku w Alcie.
Lądowanie oglądane z boku wygląda bardzo spokojnie. Mogę się jednak założyć, że będąc na pokładzie tego samolotu, podchodzącego tego dnia od strony Komsy, nie byłbym tak zrelaksowany.

Północny Punkt Widzenia: 40 dni. Boeing 737-85P LN-RRE linii SAS na lotnisku w Alcie.
Po wykonanym nawrocie na końcu pasa, Boeing 737 kieruje się w kierunku terminala.
Takie widoki spowodowały, że naprawdę warto było wyjść wtedy z domu zupełnie bez celu, co dawno się nie zdarzyło. Doszedłem do wniosku, że tak naprawdę niewiele potrzeba mi do szczęścia. Patrzę na te skąpane w słońcu okolice i myślę "fajnie", zwłaszcza na myśl o ostatnio gorszej pogodzie w tej podobno cieplejszej części Europy. I na tę chwilę nie chcę nic więcej. No, może zimny wiatr mógłby przestać wiać i zamrażać mi twarz. Najlepsze jest w tym wszystkim to, że w pewnym sensie to tego szukałem na Północy. Mało jest takich momentów, w których naprawdę nie myślę o niczym innym, tylko łapię się za głowę i uzmysławiam sobie, gdzie tak naprawdę jestem i na co patrzę. Reszta nie ma tu znaczenia. Czynsz, płaca, a nawet egzamin mogą ustąpić temu wachlarzowi rzeczy i kolorów, jakie tu widzę. Na nic zdają się wtedy jakiekolwiek porównania do tego, co dotychczas znałem, choć wystarczy czasem bardzo niewiele, by coś znajomego zauważyć. Przykładowo wszystkie te domy, ich wygląd i zupełnie nieznany mi dotąd kościół przypominają mi górskie tereny, z którymi zawsze byłem w jakimś stopniu związany.

Północny Punkt Widzenia: 40 dni. Kościół z widokiem na fiordy- Alta.
Kościół z widokiem na fiord? Czemu nie.
Dużą rolę gra światło, którego w ostatnich dniach na szczęście nie brakuje. Nie przypominam sobie, żebym w trakcie nocy polarnej emanował podobną chęcią przeglądania okolic, bo zwyczajnie było na to wszystko zbyt ciemno. To trochę niesprawiedliwe, że coś tak wyjątkowego musi na dość długi czas zniknąć w cieniu. Z drugiej strony to pewnego rodzaju zapłata za obecne długo i wysoko nad horyzontem świecące słońce. Jak mawia Jasiek Borkowski (polski komik): coś za coś. Albo odwrotnie. W każdym razie jest wtedy inaczej i stojąc na tej górze nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji sprzed kilku miesięcy, kiedy jedyne światło było sztuczne, a Alta robiła się mniejsza. Na szczęście śnieg łagodził atmosferę, bo bez niego byłoby w tym czasie bardzo źle.

Północny Punkt Widzenia: 40 dni. Kładka w Alcie
Jedyna taka kładka w Alcie. Gdy tylko ją zobaczyłem, od razu wiedziałem, że kiedyś będę musiał się nią przejść. Tego dnia udało mi się to zupełnie przypadkiem.
Przechodząc przez jedyną taką kładkę w Alcie o wybitnie górskim wyglądzie, nie sposób skojarzyć tego znów ze znanymi miejscami. W dodatku ostatnia lekcja norweskiego o sztuce i moja prezentacja obrazu Beksińskiego przypomniała mi o Bieszczadach. Już spieszę tłumaczyć ten zawiły związek pomiędzy tematami. Otóż najwyraźniej na tym etapie nauki języka wypada już znać słownictwo potrzebne choćby do szczegółowego opisania "Krzyku" Muncha, co pociągnęło za sobą również takie zadanie, jakim było zaprezentowanie dowolnie wybranego dzieła. Padło na Zdzisława Beksińskiego, a dokładniej jeden z jego obrazów, który szczególnie zapamiętałem z wizyty w muzeum w Sanoku. Te zaś odwiedziłem pewnego razu przy okazji powrotu z bardzo udanego wypadu w Bieszczady z równie świetnym towarzystwem kolegów z klasy. Pojechaliśmy wtedy we czterech. Każdy z nas, świeżo upieczonych absolwentów jednego z jeleniogórskich liceów, przeżył przygodę jedyną w swoim rodzaju, będąc przez tydzień z dala od szeroko pojętej cywilizacji. A było tego wiele, od poznania pracy smolarzy po żeglowanie, co stanowiło dla nas coś specjalnego na zakończenie szkoły średniej.

Na Północy z podobnego powodu świętują już przyszli absolwenci, którzy mają teraz tak zwany russetid, polegający na piciu ogromnych ilości alkoholu, przebieraniu się i ogólnie korzystaniu z wolnego czasu przed norweskim odpowiednikiem matury. Aż trudno sobie to wyobrazić, że przed dość ważnym egzaminem młodzież pozwala sobie na pewnego rodzaju szaleństwo, ale z tradycją, zwłaszcza w takim kraju, się nie dyskutuje. Wracając jednak do Bieszczad, to w czasie tamtego wyjazdu, czyli dwa lata temu, nawet nie myślałem, że kiedykolwiek poniesie mnie tak daleko. Gdyby jednak ktoś zapytał mnie wtedy, jak wyobrażam sobie Północ, udzieliłbym najpewniej odpowiedzi: "Tak, jak wygląda kawałek lasu gdzieś w okolicach Czarnej Górnej". Tego dnia wracając do siebie patrzę na prawie nietknięte ręką człowieka fiordy i jednocześnie widzę startującego w podróż powrotną do Oslo Boeinga. Prawie trafiłem, bo Alta na swój sposób jednak chce być cywilizowana, a szczególnie gdy ma stanowić coś więcej niż tylko atrakcję turystyczną dla emerytowanych Brytyjczyków. Zwłaszcza, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu Finnmark stanowił pewnego rodzaju margines Norwegii. Dziś jestem w małym wielkim świecie, skupiającym Polaków, Norwegów, Niemców i wielu przedstawicieli innych krajów, którzy wybrali to miejsce z różnych powodów. A ja chciałem tylko wyciągnąć z życia to, co w nim najciekawsze i czuję, że stać mnie na jeszcze więcej niż rzucenie wszystkiego i wyjechanie w Bieszczady. Później jednak patrzę w internety, czytam na portalach, jak to podobno powinno wyglądać życie na emigracji według typowego Janusza i o tym, jak to koleżanka ciotki kuzynki matki szwagra od strony przyrodniego brata koleżanki przez przypadek dodanej do znajomych na tak zwanym fejsie chwali sobie bezglutenową kawę przed dniem pracy w prestiżowej korporacji. Wtedy wiem, że może i znajduję się w miejscu, które powinienem był odwiedzić, ale nie w tym położeniu, do jakiego pasuję. Jestem jak wspomniany już Jasiek- mam dużo odpowiedzi, ale żadnych pytań. A może odwrotnie?

Ostatnie narty na Północy

"Przyszłość? Nie jestem jej mocno ciekaw,
Jeszcze się poodszczekuję prześladowcom i uciekam"

Dobra, poopowiadalim i pobawilim się w poprzednim poście, ale ostatnio to nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, jak patrzy się przez okno. A jako, że zwykle preferuję to pierwsze, wyszło takie coś, jak ostatnim razem. Bo na dworze na przemian pada śnieg do tego stopnia, że świata nie widać, a zaraz potem wychodzi ciepłe wiosenne słońce, dając zupełnie inny widok. Pogoda nie wie, czy jest jeszcze zima, czy już wiosna, a może nawet lato. Dlatego i ja nie wiem, czy raczej pójść pobiegać, czy spróbować jeszcze załapać się na ostatnie chwile na nartach. Kierując się jednak narciarskim sercem i zbiegiem okoliczności, dzięki któremu mogłem pojechać znów ze znajomym pastorem na trasy Kaiskuru, skorzystałem z okazji i przedłużyłem nieco nieoczekiwanie sezon zimowy.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Śnieżny kwiecień
Widok z okna całkiem niedawno. Zaraz potem wyszło słońce, które wdarło mi się do pokoju niczym uchodźcy do Kirkenes.
Ale zanim to nastąpiło, minął cały tydzień właśnie tak zwariowanej pogody, jak zaznaczałem we wstępie. Gdyby opisać to jakoś bardziej obrazowo, to sytuacja za oknem zmieniała się częściej niż kolor włosów Michała Wiśniewskiego. Ale oprócz tego zauważyłem również lepszą stronę kwietnia. Dzień wydłużył się do tego stopnia, że jeszcze o 21 nie potrzeba zapalać światła w pokoju. No chyba, że się czyta, to wtedy co innego. I tak na przykład mając do przeczytania książkę na zajęcia z norweskiego, każdego wieczoru powinienem właśnie korzystać z dobrodziejstw lampki z Ikei, którą jak na ironię przywiozłem sobie z Polski. Gdybym mieszkał w Szwecji, to mógłbym powiedzieć, że przywiozłem drzewo do lasu. A tak to mogę tylko pochwalić się przywiezieniem tegoż drzewa na skraj leśnego parkingu, na który podróżujący samochodami przywożą coś zupełnie innego. Wracając jednak do tej lampki pomagającej przy czytaniu (bo przy pisaniu to już nie, bo przez fakt bycia leworęcznym zasłaniam sobie całe światło- odkryłem to po dwóch miesiącach), to używam ją właśnie w tym celu, by przyswajać kolejne strony książki "Ski i Norge". Zgodnie z nazwą czytam (niestety nie zgadliście- nie o wpływie polsko brzmiących nazwisk na sytuację ekonomiczną Norwegii) o historii nart w tym kraju, co swoją drogą jest ciekawe. Zwłaszcza, że dziś typowo sportowe i rekreacyjne ich przeznaczenie ustępowało kiedyś roli środka komunikacji, tak ważnego dla daleko od siebie oddalonych osad. Już około 130 r.p.n.e używano nart w okolicach Alty, a w XIX wieku zorganizowano pierwsze zawody, również na Północy. Stąd mamy wszystkie te maratony, które co roku odbywają się w przeróżnych częściach Norwegii i ogólnie pojętą tradycję, będącą od wieków pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym krainy fiordów. Kto wie, może kiedyś zostanie wydana podobna publikacja o batoniku Kvikk Lunsj, który przez wielu obywateli tego kraju jest obecnie uznawany za taki prawdziwy wyznacznik ich świadomości narodowej. Podobno jak się im powie o istnieniu KitKata, to dostają dziwnego wyrazu twarzy, a z ich głowy wydobywa się dym i zapach spalenizny.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Wieczorne słońce.
Mniej więcej tak wygląda godzina 19 w Alcie. I właśnie widoczne słońce lubi mi się wdzierać do pokoju o tej porze.
Na razie zmierzamy z tematem wszędzie, tylko nie na narty, ale spokojnie, ja też tak myślałem w poprzednim tygodniu. Patrząc na okolicę, obserwując coraz to jaśniejsze niebo późnym wieczorem i bardziej niebieskie niż czarne noce wciąż dziwiłem się, że śnieg ma jeszcze prawo leżeć za moim oknem. Mało tego, o 2 rano znów zaczyna się robić jaśniej, co jest już znaczną różnicą choćby w porównaniu z tą komedią sprzed dwóch tygodni. Wszystko to zwiastuje nadejście pory ze względną jasnością przez całą dobę, a co za tym idzie dnia polarnego. Podobną zapowiedzią jest unoszący się w okolicy każdej ze szkół zapach dwusuwu. Bierze się on oczywiście z crossowych motocykli, którymi dojeżdża na zajęcia każdy szanujący się norweski uczeń. Wraz z przyjściem lepszych warunków do jazdy wszyscy wyciągnęli na ulice swoje maszyny, które dostali jako prezent na konfirmację. Póki jednak mamy coś takiego jak zachód słońca, często wyznacza on pewnego rodzaju rutynę. Na przykład zwykle wtedy pojawia się za moim oknem biały zając, szyderczo patrzy na to, jak zrywam się po aparat niczym rażony piorunem, po czym kica do swojej kryjówki na herbatę z Alicją w krainie czarów. Z tym ostatnim to przesadziłem, bo on raczej kwietniowy niż marcowy, ale reszta rzeczywiście miała miejsce już kilka razy i za każdym razem mi uciekł. To jednak daje mi pewne odczucie o tym, która to już jest godzina i jak bardzo zmarnowałem dzień, zapominając o włączeniu swojej lampki do poczytania. Spirala porażki nie mogła kręcić się w nieskończoność i w końcu mój los się odmienił, gdy w ostatnią sobotę w pięknym przedpołudniowym słońcu wybrałem się z pastorem na Kaiskuru.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Stacja elektroenergetyczna Kaiskuru
Stacja elektroenergetyczna Kaiskuru. Trasa biegowa przebiega dokładnie obok niej.
Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Widok z Kaiskuru
Po jednej stronie energetyka, a po drugiej taki widok.
Pierwszy raz widziałem tak naprawdę te trasy za dnia, z racji na wcześniejsze ciemne wieki. A był to widok jeszcze bardziej zachwycający. Pętla 5- kilometrowa pozostała bez zmian, ale za to po jej lewej stronie z mroku wyłoniła się dzielnica Tverrelvdalen, w której mieszka Finn Hågen Krogh (trzeci zawodnik klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w biegach narciarskich). Domki o wiejskim wyglądzie zdobiły okolicę, którą wieńczyły dodatkowo strzeliste góry. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, wydające się dla mnie czymś zupełnie nowym. Również stacja elektroenergetyczna, która mijana ostatnim razem w nocy robiła wrażenie ogromnej, tego dnia wyglądała na niewielkie pole kilku słupów wysokiego napięcia, podobne do tego w Kowarach. W niektórych miejscach śniegu było bardzo niewiele, choć wciąż był on dość dobrze ubity. Podobnie bywało w Polsce w okolicach lutego, czy marca. Biegnąc po trasie i mijając gołe kamienie tuż obok niej, mogło się mieć wrażenie, że zaraz samemu się na nie wypadnie. W północnym słońcu nic jednak nie mogło popsuć tego dobrego treningu. Mimo typowo posezonowej pory, udało się jeszcze wysilić na tyle, na ile pozwolił odzwyczajony w ostatnim czasie od większych aktywności organizm.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Trasa Kaiskuru
Oczywiście nie wszędzie było jednakowo dużo śniegu, jak na przykład na tym odcinku prowadzącym przez drogę dojazdową do stacji elektroenergetycznej.
Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Trasa Kaiskuru
Dopiero teraz zauważyłem te ciekawe drewniane drogowskazy. Zdjęcie wykonałem o godzinie 19, więc widać, jak jasno wtedy było mimo braku słońca.
Tego było jednak za mało, bo po przerwie na obiad znów odwiedziłem Kaiskuru, tym razem z kolegą z kursu norweskiego. Niemiec nie dość, że nie grzeszy doświadczeniem na biegówkach, to jeszcze kupił sobie tu narty dla profesjonalistów (Madshus do klasyka z serii Redline), ale i profesjonalnego traktowania wymagające. Brak smarowania na trzymanie, czy jakiejkolwiek łuski grał na jego niekorzyść przy pokonywaniu każdego ze stromych podbiegów, których tym bardziej nie dało się przepchać. Bez treningu nie da się po prostu od tak zyskać siły Pettera Eliassena (zwycięzca klasyfikacji generalnej serii maratonów Visma Ski Classics), który nawiasem mówiąc też mieszka w Alcie. Na zjazdach za to narty przeznaczone do zimnych warunków śniegowych radziły sobie aż za dobrze, niosąc po zmrożonym śniegu tak szybko, że momentami bałem się o zdrowie kolegi. Z trudem, bo z trudem, ale wyszedł na szczęście z każdej opresji. W dodatku pogoda zmieniła się nie do poznania. Słońce ustąpiło gęstym chmurom i zaczął sypać symboliczny śnieg (czyli taki, którego płatki wpadają do oczu a nie na ziemię). Warunki jak na początek zimy, a nie na posezonową przebieżkę, która w rezultacie bardzo się udała. Po takiej serii nart jednego dnia nie sposób było spodziewać się innego zakończenia niż kolejnej, tym razem nieporównywalnie lepszej niż ostatnio imprezy aż do rana, zwieńczonej wizytą w saunie o 6 rano. Na jej wcześniejszym etapie byłem prawie pewien, że widziałem pod wejściem do dyskoteki TEGO Krogha, ale być może była to zasługa nadmiaru nart lub polskiej wódki. Którejś z tych dwóch rzeczy na pewno. Teraz i tak tego nie sprawdzę, bo już muszę lecieć, honyszke kojok.

Pasta z tubki, czyli wiosna 16

"Wyszedłem sobie na spacer, bo kumpel uczy się do sesji,
pożyczyłem mu linijkę, by podzielił równo kreski"

Jak już ostatnio sobie ustaliliśmy, mamy w Alcie wiosnę. A jak wiosna, to dzień dłuższy, a jak dzień dłuższy, to więcej słońca, a jak więcej słońca, to więcej afrykańskich dilerów narkotykowych w mieście. Przepraszam, oczywiście miałem na myśli to, że gdy dni przynoszą słońce, to człowiek ma też więcej energii na robienie wszystkiego poza najważniejszymi rzeczami. Mógłbym tak jeszcze brnąć w tę spiralę zdarzeń, ale na tym się zatrzymam. Otóż faktycznie starałem się korzystać ostatnio (nie z usług rzekomych dilerów wbrew Waszej wyobraźni) z dobrej pogody i rozpocząłem już nawet przygotowania do następnej zimy. Bo co będę siedział w domu, jak można wyjść na pole, zgodnie ze starym zwyczajem z Małopolski. Skoro już wszyscy Czytelnicy wiedzą, że ten tekst nie będzie łatwym w przyswojeniu, to przejdę do rzeczy.

Północny Punkt Widzenia: Pasta z tubki, czyli wiosna 16
Na początek sezonu wiosenno- letniego bieganie. Tym razem z kijami, bo lepiej wygląda.
Z nudów albo z chęci (ale stawiam na to pierwsze) postanowiłem przypomnieć sobie, jak wygląda tutejsze, bogate niczym tłumacz przysięgły języka czeczeńskiego, nocne życie studenckie. Było to ostatniej soboty, jak mając to w zwyczaju patrzyłem się w ekran komputera przenośnego i udawałem, że coś robię, tracąc tak naprawdę czas na przemierzaniu internetów w poszukiwaniu ich dna. Mógłbym tak na przykład pouczyć się norweskiego, ale tego nie mam akurat w zwyczaju, a lubię się trzymać rzeczy, do których przywykłem. Ot, taki ze mnie codzienny konserwatysta. I tak sobie siedziałem, starając się wymyślić coś ciekawego na temat posta z zaciekłością taką, z jaką wyciska się ostatnie resztki pasty z tubki (w innych zakątkach internetów używa się również formy skróconej mojego działania, mianowicie "piwniczyłem"). Nagle przeszła mi jednak przez głowę myśl, że może by gdzieś wyjść.

>Godzina 21:21 wychodzę, choć jestem przekonany, że za kilka minut wrócę. Nie mam pojęcia, po co patrzę na zegarek, ale tak mnie uczyli, żeby trzymać się czasu. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek dzisiaj ma zamiar robić jakąś imprezę (tudzież "inbę" według niektórych części internetów). Szybko okazuje się jednak, że kolega Holender ma jakieś plany (jeżeli ktoś znów pomyślał o narkotykach, to będzie zawiedziony).

I tak oto dołączyłem do nielatającego tego dnia Holendra, z którym wybrałem się do mieszkania jednego z dość dobrze znanych w środowisku studenckim Norwega. Znany jest on głównie ze swojego zapału do picia alkoholu (pytałem o polskie geny- nie posiada) i ma specyficzne poczucie humoru. O tym drugim będzie później, a najpierw o tym pierwszym. Otóż pan atletyczny (tak go sobie nazwijmy na potrzeby historii) już w sierpniu dał mi się poznać jako posiadacz 60- procentowej norweskiej wódki, zwanej potocznie benzyną, a w ostatnie halloween uczynił ze mnie na zawsze abstynenta w dziedzinie alkoholi wysokoprocentowych po tym, jak w przebraniu Jezusa częstował mnie przyniesioną "wodą święconą". Zbyt późno zorientowałem się, że nie była to woda. A co do poczucia humoru, to za przykład posłuży raczej właśnie ta sobota, w której wraz z kolegą z kraju rowerów i nizin przyszliśmy do jego mieszkania.

>Godzina 22:32 (długo się zbieraliśmy, a przejście z Komsy do centrum też trochę zajęło, na dodatek w drodze towarzyszyła nam zorza polarna, to trzeba było pooglądać) wchodzimy do mieszkania. Apartament z tych, co raczej na bogato. Plazma na ścianie (telewizor w sensie) i takie inne rzeczy. Choć uwagę przykuwa właśnie telewizor, na którym całe towarzystwo, czyli atletyczny, jeden z moich sąsiadów z czasów Nylandu i dwie Finki z wymiany oglądają jakieś śmieszki na YouTube. Wręczam więc gospodarzowi pół litra, które przywiozłem z Polski i dołączam do imprezy. Po tym, jak zwyczajne śmieszki ustępują takim dziełom internetów jak "Charlie the unicorn", jestem już pewien, że to najlepsza norweska impreza, na jakiej kiedykolwiek byłem, a pan atletyczny reprezentuje prawdopodobnie najciekawsze poczucie humoru możliwe do uświadczenia w tym kraju.

Trochę zaskoczony takim obrotem zdarzeń siedziałem i obserwowałem. Bo to zwykle robię na imprezach na Północy. Coś mocniejszego raczej odpada z racji na poprzednie doświadczenia, a norweskie piwo, choć drogie, to nie jest dobre. Zaraz się podniosą głosy, że pewnie jestem z tych, co to tylko kraftowe browary piją a resztę uznają za chłam udając, że się znają. Proszę bardzo, ale jak ktoś chce decydować, co mam lubić pić i jeść, to niech przy okazji zajmie się moją pięścią i włoży ją sobie głęboko we własną gębę, dziękuję. Wracając do tematu, na imprezie nigdy nie udaje się wytrzymać w taki sposób zbyt długo. W końcu więc zdecydowałem się na śrubokręt, czyli wódkę (niestety nie polska, tylko ta północna) z sokiem pomarańczowym.

>Godzina 1:03 partyhard.exe po obejrzeniu wszystkich odcinków kreskówki o jednorożcu i wysączeniu soku pomarańczowego o smaku wódki przechodzi w następną fazę. Podobnie jak jakiś młody Niemiec, który przyszedł przed momentem, wypił jedno piwo i stwierdził, że już jest w odpowiednim momencie na zaaplikowanie sobie shotgun beer. Po tym, jak wszystko wokół wydaje zapach rozlanego przy tym "taniego" i niedobrego piwa norweskiego, decydujemy się z ziomeczkiem z kraju tulipanów na wyjście do sławetnej dyskoteki. Zwykle oblegany przez studentów jedyny klub tym razem jest pustawy. Tylko w barowej części jest więcej osób, w większości wystrojonych w garniaki Norwegów i tak samo elegancko zrobionych alkoholem. W takich sytuacjach można tam nawet zobaczyć niedźwiedzia, który kiedyś mieszkał na moim piętrze w akademiku i słynął ze swojej olbrzymiej nieśmiałości/obojętności wobec otoczenia, a tego dnia jest rozgadany i uśmiechnięty jak nigdy.

Byłem wciąż na tyle trzeźwy, że spokojnie mógłbym prowadzić samochód osobowy, tudzież ciągnik rolniczy. Obserwowałem to wszystko i śmiałem się pod nosem, że od sierpniowych imprez nic się tu nie zmieniło. W nocy rozgadani, w dzień milczący- takie są wilkołaki z Alty. Na kogo polują? Oczywiście na dziewczyny (tudzież "loszki" według innego nazewnictwa), ale nie to jest clou (przepraszam najmocniej, zagalopowałem się)/ sensem (no dobra)/ targetem tego tekstu. Na szczęście są też studenci zagraniczni, z którymi udaje się pogadać konkretniej. Dołączyliśmy się więc do towarzystwa Duńczyków i czas jakoś zleciał.

>Godzina 2:28 czas ruszyć się piętro niżej na dyskotekę, która zamyka się za pół godziny. Logika godna bramy automatycznej zakupionej na przecenie w sklepie Jula, ale prawda jest taka, że właśnie tak robią zwykle Norwegowie, zwlekając z przyjściem do ostatniej chwili tylko po to, by zapłacić 50 NOK za wstęp, poopierać się o ścianę, ewentualnie wydać jeszcze więcej na drinka, po czym zwinąć się do domu. Na szczęście dzisiaj wejście jest darmowe, zapewne z powodu dramatycznie niskiej frekwencji. cotusiedzieje.jpg, choć na parkiecie widać kilka osób, które wszystkie później okazują się być Polakami. I to jedyny pozytyw. Chwilę później przyłącza się duńsko- holenderska ekipa i wtedy to już taki trochę #wygryw.

Ten tekst powoli mnie już wykańcza, podobnie jak dziwne uczucie bycia jednym z niewielu na parkiecie. Akurat w takich sytuacjach znacznie lepiej być w tłumie. Bo choć miejsca mało, to unika się bycia w centrum uwagi całego otoczenia, które siedzi sobie sącząc te drogie drinki typu znany i lubiany soczek leon o smaku wódki.

>Godzina 3:05 wreszcie koniec imprezy, więc DJ popełnia zawodowe samobójstwo puszczając Katy Perry, a zaraz potem "We build this city". Dla nas to znak, że czas wyjść. Cały proces trwa pół godziny, bo ktoś jeszcze chce zapalić, ktoś inny zastanawia się nad dołączeniem do after party, które następuje niechybnie w jednej z kuchni akademików Nyland.

Obserwowanie jeszcze nie znudziło mi się na tyle, by iść do domu. Więc choć na horyzoncie widać było już oznaki wkrótce wschodzącego słońca, to poszedłem na to after party, które zresztą zaproponowali Duńczycy. Zainstalowaliśmy się w kuchni jednego z budynków, by posiedzieć jeszcze chwilę. Dołączył się nawet niedźwiedź, który nagle zaczął opowiadać każdemu historię swojego życia. Jeden z Duńczyków przyniósł jeszcze czerwone wino w finezyjnym kartonowym opakowaniu z małym kranikiem i w takiej atmosferze siedziało sobie towarzystwo sądząc, że to już raczej koniec imprezy.

>Godzina 3:55 surprise_motherfucker.avi do kuchni wbija ten młody Niemiec, który po wcześniejszym shotgunie gdzieś zagubił się w akcji, ale wrócił, by rozkręcić dogorywające after party swoim "Mambo no 5" puszczonym z głośnika w telefonie. Jakby tego było mało, chwycił po chwili za karton wina, po czym rozerwał go, wyjmując foliowy worek z zawartością, krzycząc przy tym "spokojnie, jestem z Niemiec". No tak, wszystko jasne, zapomniałem przecież o ich zamiłowaniu do krwistych kolorów. Folia była mu jednak potrzebna do innych celów, bo chwilę potem wpakował kranik do swojej twarzy i odkręcił, wyciskając wino jak tubkę z pasty. Albo na odwrót. Wszyscy w milczeniu patrzyli na tego banana (czyli takiego rozbrykanego dzieciaka bogatych rodziców), gdy po wypiciu swojej części zmusił do tego samego jednego z Duńczyków, który akurat siedział spokojnie obok. Gdy on odmówił i wyciągnął z ust wciąż otwarty kranik, wino rozlało się na jego sweter i siedzącego obok kolegę Holendra. Tym razem nawet lecący w tle szlagier Lou Begi przestał wyliczać starosłowiańskie imiona żeńskie, by razem ze wszystkimi oczekiwać jak dość duży Duńczyk (przy okazji owner tegoż kartonu wina, który obecnie był tylko folią przypominającą bank krwi) do spółki z Holendrem wstanie i sprzeda gonga Niemcowi za zniszczenie mienia. Tak się jednak nie stało.

Światowi, wykształceni, dorośli i zaangażowani. Takimi słowami opisują się studenci na wymianach zagranicznych w swoich CV lub podaniach. Tymczasem tego dnia wygląda to inaczej, gdy ktoś z jednej strony kuchni krzyknął "wyłącz to gówno" (odnośnie telefonu, nie Lou Begi, /no to racism/), a drugi częstował jednocześnie krwią w folii wszystkich przybyłych, łącznie z sąsiadem z wyższego piętra, który wpadł poskarżyć się na dochodzące stąd hałasy. Wtedy musiał przyjść czas, by zakończyć tę nierówną walkę Szpilki z Wilderem.

>Godzina 4:35 trafiam do domu. W drodze powrotnej towarzyszy mi ten sam Holender, co wcześniej i tak sobie rozmawiając idziemy ku wschodzącemu słońcu (no homo), czyli w stronę Komsy. Trzeba przyznać, że bardzo mi ta sceneria przypomniała o początkach w Alcie, kiedy każda impreza kończyła się właśnie takim widokiem nowego dnia. Przy totalnym zmęczeniu nie wiem nawet, czy mi tego brakowało, czy raczej nie.

Następnego dnia udało mi się jeszcze zrobić trening, o którym wspominałem tam wcześniej przy zdjęciu i obejrzeć pierwszy z kolarskich monumentów. Słońce zapewniło energię, by to wszystko ogarnąć. Już kilka dni później widok za oknem zmienił się diametralnie, bo znów wszystkie drzewa zrobiły się śnieżnobiałe, zupełnie jakby ktoś wycisnął na nie całą tubkę tej nieszczęsnej pasty, ale takiej z tych droższych z funkcją wybielania. Ot, taka jest ta zmienna północna wiosna.

P.S.: Wszystkie zdarzenia opisane w tym poście są prawdziwe, a podobieństwo do osób nie jest przypadkowe. Wszystkie błędy językowe i gramatyczne były zamierzone, za wszystkie inne serdecznie żałuję, a więcej takich tekstów nie popełnię.

Ostatni etap

W dzień trzecich urodzin bloga melduję się już z Alty. Po przerwie świątecznej powróciłem na Północ, by dokończyć to, co rozpocząłem w sierpniu. Przede mną dwa ostatnie miesiące kursu norweskiego, które zwieńczy najważniejszy egzamin. To również końcowy etap północnego życia, którego dni są już policzone. Gdy 31 maja wsiądę do samolotu z Alty do Oslo i dalej aż do Wrocławia, nie będę miał kupionego biletu w drugą stronę. O tym, co będzie dalej, jeszcze nie pora mówić, bo zostało jeszcze trochę czasu. Póki co, pora rozejrzeć się wokół i zobaczyć, jak przywitała mnie Północ.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Alta wiosną.

Opuszczając lotnisko późnym wieczorem nie byłem przygotowany na zobaczenie szarego asfaltu, pokrytego pewnego rodzaju pyłem ze wszystkich rzeczy, które były sypane na drogi w czasie zimy. Tak wygląda teraz każda ulica w Alcie. Zniknęły już charakterystyczne, ubite przez samochody koleiny w śniegu. Podobnie parking pod moim akademikiem stracił swoją śnieżną powłokę, odsłaniając nawierzchnię, o której istnieniu w tym miejscu nie miałem pojęcia. Gdy się tu wprowadzałem była w końcu sroga zima, a latem nie gościłem na Komsie zbyt często. Również temperatura na zewnątrz nie odbiegała znacznie od tej, którą zostawiłem kilka godzin temu we Wrocławiu. Jeszcze więcej zmian zobaczyłem za dnia, gdy wyjrzałem za okno. Najwyraźniej powstało tam małe jezioro, którego śladu nigdy nie widziałem.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Wiosna w Alcie
Widok na jeziorko z bliska. Pierwsze okno z prawej na parterze jest moje i to przez nie zauważyłem te dość pokaźne mokradło. 
Widząc taki stan pogody, który można nazwać pewnego rodzaju północną wiosną, musiałem udać się na trasy biegowe, by sprawdzić ich stan. Kiedyś byłem przyzwyczajony do kończenia sezonu biegowego w okolicach Wielkanocnego Poniedziałku. Zwykle wtedy w Jakuszycach można było po raz ostatni znaleźć warunki do biegania. Tak było i w tym roku, kiedy na dwa dni przed moim powrotem na Północ wybrałem się jeszcze na poświąteczne narty. Widok płynących obok tras strumyków wcale mnie nie dziwił, a wręcz cieszył, że przychodzi łagodna i słoneczna wiosna. Nie spodziewałem się jednak, że w oddalonej o ponad 2800 km Alcie zastanę bardzo podobne warunki do tych sprzed kilku dni.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Trasa biegowa w Alcie
Oto jeden z odcinków pętli w okolicach góry Komsa. Widać ślady torów, poza którymi nic nie wskazuje na to, że oglądamy trasę biegową.
Przy temperaturze sporo powyżej zera spodziewałem się czegoś w rodzaju śnieżnej brei na większej części pętli w okolicach Komsy. Tymczasem prawie wszędzie czekała na mnie wciąż ubita i straszliwie zmrożona pokrywa. Tory trzymają się mocno i lśnią od ślizgów niczym najazd na skoczni narciarskiej. Zaskakujące, że nawet w najbardziej nasłonecznionych miejscach próżno było szukać znanej i lubianej "kaszy", która nadaje leniwego klimatu typowej, wiosennej przejażdżce. Tutaj jednak byłaby to walka o przetrwanie na twardym lodzie, co znacznie zniechęciło mnie do założenia nart. W dodatku, jak widać na zdjęciu, trasa jest mocno naruszona przez spacerowiczów. Dziury, szyszki i gałęzie w śniegu nie są elementami, z którymi człowiek chciałby się zmagać na trudnych podbiegach i szybkich zjazdach. Jakby tego było mało, znalazłem również płynące strumyki. To w końcu stały element wiosennego biegania. Problem pojawia się, gdy taki strumyk nie płynie obok trasy, lecz w poprzek niej.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Strumyk na trasie biegowej.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Strumyk na trasie biegowej.
Tutaj nawet widać, jak za strumykiem "wyrastają" sobie tory do klasyka jak gdyby nigdy nic.
Przy takiej pięknej, słonecznej pogodzie trudno jednak na cokolwiek narzekać. Nie dziwię się, że warunki do biegania znacznie się pogorszyły, bo przed moim przyjazdem w Alcie można było uświadczyć temperaturę w okolicach 10 st. C. To musiało odbić się na jakości śniegu, który trzyma się ostatkiem sił, bo było (i wciąż jest) go całkiem sporo. By się o tym przekonać, wystarczyło zejść w bok trasy. Tam, gdzie śnieg wydawał się być twardą, ciekawie pofałdowaną skorupą, zapadłem się prawie po kolana po próbie wejścia na to coś. Nie było łatwo się wydostać, zwłaszcza że druga noga została jak gdyby nigdy nic na ubitym odcinku trasy. Ostatecznie wyszedłem z opresji i od tego czasu bardzo ostrożnie zbliżałem się do każdego wątpliwego odcinka, który mógł oznaczać rychłą utratę ponad pół metra wzrostu.

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Śnieg "lodowcowy"
Niczym niezmącona powierzchnia wygląda zachęcająco. Gdzieś kiedyś czytałem, że można na tym biegać na nartach i całkiem fajnie to wychodzi. Nie wiem tylko, czy nie musi do tego złapać jakiś niewielki mróz.
Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Widok na Haldde.
Wbrew pozorom przejście tego krótkiego odcinka pomiędzy miejscem wykonania zdjęcia a widocznym na pierwszym planie kamieniem mogłoby się nie udać.
Mówi się, że w Finnmarku nie ma wiosny. Do czerwca utrzymuje się śnieg oraz zmiany pogody, które opisywałem przed wylotem z Alty, po czym od razu jednego dnia wszystko rozkwita i zaczyna się lato. Nie istnieje podobno możliwość obserwowania powolnych zmian, podczas których ta surowa natura budzi się do i tak już skróconego przez pory roku życia. Na mojej drodze znalazłem jednak oznaki tego, że teraz mamy tak naprawdę północną odmianę wiosny. To prawda, że śniegu jest jeszcze dużo, a mróz wciąż może zahamować ambicje do ściągania czapek i kurtek, lecz dłuższy dzień, najlepiej słoneczny, robi swoje. Poza tym, te pokryte pyłem i piachem drogi to znany jeszcze z Polski element dni, w których człowiek lubił wyjść już na rower, zamiast rozpamiętywania zimy. I wreszcie najważniejsze, czyli dawno nie widziana roślinność, która nagle wyłoniła się spod zasp śnieżnych w otoczeniu drzew. W takich warunkach mogę nawet pogodzić się z myślą, że wyjście na narty muszę zawiesić "do odwołania" i trochę pobiegać na nogach. W końcu jest "wiosna, panie sierżancie".

Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Strumyk na trasie biegowej.
Jeszcze zamarznięta, ale już widoczna mała sadzawka.
Północny Punkt Widzenia: Ostatni etap. Oznaki wiosny w Alcie.
Jest i znaleziony kawałek suchej ziemi i prawdziwych porostów. Pod tym drzewem panuje lato, jak nic!