Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Ostatnie narty na Północy

"Przyszłość? Nie jestem jej mocno ciekaw,
Jeszcze się poodszczekuję prześladowcom i uciekam"

Dobra, poopowiadalim i pobawilim się w poprzednim poście, ale ostatnio to nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, jak patrzy się przez okno. A jako, że zwykle preferuję to pierwsze, wyszło takie coś, jak ostatnim razem. Bo na dworze na przemian pada śnieg do tego stopnia, że świata nie widać, a zaraz potem wychodzi ciepłe wiosenne słońce, dając zupełnie inny widok. Pogoda nie wie, czy jest jeszcze zima, czy już wiosna, a może nawet lato. Dlatego i ja nie wiem, czy raczej pójść pobiegać, czy spróbować jeszcze załapać się na ostatnie chwile na nartach. Kierując się jednak narciarskim sercem i zbiegiem okoliczności, dzięki któremu mogłem pojechać znów ze znajomym pastorem na trasy Kaiskuru, skorzystałem z okazji i przedłużyłem nieco nieoczekiwanie sezon zimowy.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Śnieżny kwiecień
Widok z okna całkiem niedawno. Zaraz potem wyszło słońce, które wdarło mi się do pokoju niczym uchodźcy do Kirkenes.
Ale zanim to nastąpiło, minął cały tydzień właśnie tak zwariowanej pogody, jak zaznaczałem we wstępie. Gdyby opisać to jakoś bardziej obrazowo, to sytuacja za oknem zmieniała się częściej niż kolor włosów Michała Wiśniewskiego. Ale oprócz tego zauważyłem również lepszą stronę kwietnia. Dzień wydłużył się do tego stopnia, że jeszcze o 21 nie potrzeba zapalać światła w pokoju. No chyba, że się czyta, to wtedy co innego. I tak na przykład mając do przeczytania książkę na zajęcia z norweskiego, każdego wieczoru powinienem właśnie korzystać z dobrodziejstw lampki z Ikei, którą jak na ironię przywiozłem sobie z Polski. Gdybym mieszkał w Szwecji, to mógłbym powiedzieć, że przywiozłem drzewo do lasu. A tak to mogę tylko pochwalić się przywiezieniem tegoż drzewa na skraj leśnego parkingu, na który podróżujący samochodami przywożą coś zupełnie innego. Wracając jednak do tej lampki pomagającej przy czytaniu (bo przy pisaniu to już nie, bo przez fakt bycia leworęcznym zasłaniam sobie całe światło- odkryłem to po dwóch miesiącach), to używam ją właśnie w tym celu, by przyswajać kolejne strony książki "Ski i Norge". Zgodnie z nazwą czytam (niestety nie zgadliście- nie o wpływie polsko brzmiących nazwisk na sytuację ekonomiczną Norwegii) o historii nart w tym kraju, co swoją drogą jest ciekawe. Zwłaszcza, że dziś typowo sportowe i rekreacyjne ich przeznaczenie ustępowało kiedyś roli środka komunikacji, tak ważnego dla daleko od siebie oddalonych osad. Już około 130 r.p.n.e używano nart w okolicach Alty, a w XIX wieku zorganizowano pierwsze zawody, również na Północy. Stąd mamy wszystkie te maratony, które co roku odbywają się w przeróżnych częściach Norwegii i ogólnie pojętą tradycję, będącą od wieków pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym krainy fiordów. Kto wie, może kiedyś zostanie wydana podobna publikacja o batoniku Kvikk Lunsj, który przez wielu obywateli tego kraju jest obecnie uznawany za taki prawdziwy wyznacznik ich świadomości narodowej. Podobno jak się im powie o istnieniu KitKata, to dostają dziwnego wyrazu twarzy, a z ich głowy wydobywa się dym i zapach spalenizny.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Wieczorne słońce.
Mniej więcej tak wygląda godzina 19 w Alcie. I właśnie widoczne słońce lubi mi się wdzierać do pokoju o tej porze.
Na razie zmierzamy z tematem wszędzie, tylko nie na narty, ale spokojnie, ja też tak myślałem w poprzednim tygodniu. Patrząc na okolicę, obserwując coraz to jaśniejsze niebo późnym wieczorem i bardziej niebieskie niż czarne noce wciąż dziwiłem się, że śnieg ma jeszcze prawo leżeć za moim oknem. Mało tego, o 2 rano znów zaczyna się robić jaśniej, co jest już znaczną różnicą choćby w porównaniu z tą komedią sprzed dwóch tygodni. Wszystko to zwiastuje nadejście pory ze względną jasnością przez całą dobę, a co za tym idzie dnia polarnego. Podobną zapowiedzią jest unoszący się w okolicy każdej ze szkół zapach dwusuwu. Bierze się on oczywiście z crossowych motocykli, którymi dojeżdża na zajęcia każdy szanujący się norweski uczeń. Wraz z przyjściem lepszych warunków do jazdy wszyscy wyciągnęli na ulice swoje maszyny, które dostali jako prezent na konfirmację. Póki jednak mamy coś takiego jak zachód słońca, często wyznacza on pewnego rodzaju rutynę. Na przykład zwykle wtedy pojawia się za moim oknem biały zając, szyderczo patrzy na to, jak zrywam się po aparat niczym rażony piorunem, po czym kica do swojej kryjówki na herbatę z Alicją w krainie czarów. Z tym ostatnim to przesadziłem, bo on raczej kwietniowy niż marcowy, ale reszta rzeczywiście miała miejsce już kilka razy i za każdym razem mi uciekł. To jednak daje mi pewne odczucie o tym, która to już jest godzina i jak bardzo zmarnowałem dzień, zapominając o włączeniu swojej lampki do poczytania. Spirala porażki nie mogła kręcić się w nieskończoność i w końcu mój los się odmienił, gdy w ostatnią sobotę w pięknym przedpołudniowym słońcu wybrałem się z pastorem na Kaiskuru.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Stacja elektroenergetyczna Kaiskuru
Stacja elektroenergetyczna Kaiskuru. Trasa biegowa przebiega dokładnie obok niej.
Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Widok z Kaiskuru
Po jednej stronie energetyka, a po drugiej taki widok.
Pierwszy raz widziałem tak naprawdę te trasy za dnia, z racji na wcześniejsze ciemne wieki. A był to widok jeszcze bardziej zachwycający. Pętla 5- kilometrowa pozostała bez zmian, ale za to po jej lewej stronie z mroku wyłoniła się dzielnica Tverrelvdalen, w której mieszka Finn Hågen Krogh (trzeci zawodnik klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w biegach narciarskich). Domki o wiejskim wyglądzie zdobiły okolicę, którą wieńczyły dodatkowo strzeliste góry. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, wydające się dla mnie czymś zupełnie nowym. Również stacja elektroenergetyczna, która mijana ostatnim razem w nocy robiła wrażenie ogromnej, tego dnia wyglądała na niewielkie pole kilku słupów wysokiego napięcia, podobne do tego w Kowarach. W niektórych miejscach śniegu było bardzo niewiele, choć wciąż był on dość dobrze ubity. Podobnie bywało w Polsce w okolicach lutego, czy marca. Biegnąc po trasie i mijając gołe kamienie tuż obok niej, mogło się mieć wrażenie, że zaraz samemu się na nie wypadnie. W północnym słońcu nic jednak nie mogło popsuć tego dobrego treningu. Mimo typowo posezonowej pory, udało się jeszcze wysilić na tyle, na ile pozwolił odzwyczajony w ostatnim czasie od większych aktywności organizm.

Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Trasa Kaiskuru
Oczywiście nie wszędzie było jednakowo dużo śniegu, jak na przykład na tym odcinku prowadzącym przez drogę dojazdową do stacji elektroenergetycznej.
Północny Punkt Widzenia: Ostatnie narty na Północy. Trasa Kaiskuru
Dopiero teraz zauważyłem te ciekawe drewniane drogowskazy. Zdjęcie wykonałem o godzinie 19, więc widać, jak jasno wtedy było mimo braku słońca.
Tego było jednak za mało, bo po przerwie na obiad znów odwiedziłem Kaiskuru, tym razem z kolegą z kursu norweskiego. Niemiec nie dość, że nie grzeszy doświadczeniem na biegówkach, to jeszcze kupił sobie tu narty dla profesjonalistów (Madshus do klasyka z serii Redline), ale i profesjonalnego traktowania wymagające. Brak smarowania na trzymanie, czy jakiejkolwiek łuski grał na jego niekorzyść przy pokonywaniu każdego ze stromych podbiegów, których tym bardziej nie dało się przepchać. Bez treningu nie da się po prostu od tak zyskać siły Pettera Eliassena (zwycięzca klasyfikacji generalnej serii maratonów Visma Ski Classics), który nawiasem mówiąc też mieszka w Alcie. Na zjazdach za to narty przeznaczone do zimnych warunków śniegowych radziły sobie aż za dobrze, niosąc po zmrożonym śniegu tak szybko, że momentami bałem się o zdrowie kolegi. Z trudem, bo z trudem, ale wyszedł na szczęście z każdej opresji. W dodatku pogoda zmieniła się nie do poznania. Słońce ustąpiło gęstym chmurom i zaczął sypać symboliczny śnieg (czyli taki, którego płatki wpadają do oczu a nie na ziemię). Warunki jak na początek zimy, a nie na posezonową przebieżkę, która w rezultacie bardzo się udała. Po takiej serii nart jednego dnia nie sposób było spodziewać się innego zakończenia niż kolejnej, tym razem nieporównywalnie lepszej niż ostatnio imprezy aż do rana, zwieńczonej wizytą w saunie o 6 rano. Na jej wcześniejszym etapie byłem prawie pewien, że widziałem pod wejściem do dyskoteki TEGO Krogha, ale być może była to zasługa nadmiaru nart lub polskiej wódki. Którejś z tych dwóch rzeczy na pewno. Teraz i tak tego nie sprawdzę, bo już muszę lecieć, honyszke kojok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz