Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Świat z reklamy Coca-Coli

"Czujesz się dobrze tylko tam, gdzie
pada i szaro, wieje ci w twarz"

Przyznam się do czegoś. Wyjeżdżając na tak daleką północ po cichu liczyłem, że świat będzie wyglądał jak w świątecznej reklamie   Coca-Coli. Nie oczekiwałem wprawdzie czerwonych ciężarówek ozdobionych lampkami choinkowymi, ale chociaż tego klimatu, który stamtąd bije. W końcu to Alta, miasto położone o dobrych kilkaset kilometrów na północ od koła podbiegunowego. Tu musi być mnóstwo śniegu, prawda? Więc tak siedzę i czekam, zachęcany dodatkowo przez ostatnie świąteczne akcenty z pierwszym śniegiem. Jednak wszystko wygląda na to, że ten pierwszy prawdziwy śnieg jest póki co wszystkim, na co stać tutejszą pogodę. Już poprzednio w pewnym sensie wyrażałem swoje zdziwienie ilością opadów w ostatnim czasie, która jest mniejsza niż choćby w Jakuszycach, gdzie w dwie noce napadało tyle śniegu, co u nas przez cały miesiąc. W trakcie pisania tego posta wyjechały już pierwsze ratraki na izerskie trasy, a na Północy jak brakowało śniegu, tak brakuje go nadal. Postanowiłem więc sprawdzić, czy to tylko okolice Alty skrzywdził los specjalnie dla mnie, czy ogólnie zima jest słaba. W to drugie nie bardzo chciałem wierzyć, zwłaszcza po zdjęciach, jakie na swoim blogu umieścił Noah Hoffman. Efektem tego w poprzedni czwartek wyruszyłem z trójką studentów z kursu norweskiego na przejażdżkę do Finlandii. Miałem się przekonać, gdzie schowała się prawdziwa Północ.

Samochód kierowała nasza koleżanka, z pochodzenia Finka, z wyglądu zwykła drobna dziewczyna, a z krwi kierowca rajdowy. W tym miejscu potwierdzam, że każdy mieszkaniec Finlandii potrafi prowadzić niezwykle pewnie w każdych warunkach. Lód na wąskiej drodze, wszechobecne renifery i ciemność to północna zimowa codzienność. Do tego wszystkiego potrzeba odpowiedniego doświadczenia i wyczucia samochodu na oponach z kolcami. Wystarczy przywołać sytuację studentów z wymiany, którym tego wszystkiego zabrakło podczas jednej ze swoich wycieczek, co poskutkowało skasowaniem samochodu. Ich van stoczył się z niewielkiego wzgórza wprost do jeziora. Wszyscy wyszli bez szwanku, lecz jednocześnie dostali bolesną lekcję jazdy po północnej Norwegii. Nam jednak nic takiego nie groziło za sprawą wspomnianej już zimnej krwi naszej koleżanki.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Wyścig ze słońcem.
Dzień wycieczki wypadł nam na sam początek nocy polarnej w Alcie. Jadąc na południe, urządziliśmy sobie wyścig ze słońcem.
Dla mnie ta podróż była jednocześnie odtworzeniem ostatniego etapu drogi z sierpnia, pokonanego w odwrotną stronę. Oglądanie tych samych widoków w zimowej szacie było przypomnieniem tego czasu, ale jednocześnie dowodem na napisane w poprzednim poście zdanie o odległości, jaka dzieli go od teraźniejszości. Okolice wyglądały znacznie spokojniej niż wtedy. Bezkresne białe tereny były jednak wciąż tak samo obce. Z każdym kilometrem pokonanym w kierunku granicy przybywało śniegu. Podobnie było ze światłem. Choć w Alcie panuje już noc polarna, to tego dnia ścigaliśmy się ze słońcem. Jadąc na południe mieliśmy szansę je zobaczyć.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Kautokeino w zimie.
Kautokeino w zimowej wersji. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie pierwsze norweskie miasto mijane w sierpniu. Tym razem poznałem w nim inną stronę Północy.
Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Kautokeino w zimie.
Specjalnie dla porównania zdjęcie kościoła w Kautokeino w zimie...
Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Kautokeino w lecie.
...i w lecie, na trochę mniejszym zoomie. Nawet nie byłem pewien, czy faktycznie miałem to zdjęcie z sierpnia.
Przejeżdżając przez Kautokeino widziałem tylko spokojne miasteczko zasypiające podczas nocy polarnej. Tę wizję zaburzyła nieco opowieść naszej pani kierowcy. "Widzicie ten dom tutaj? Kiedyś był za nim drugi, ale mieszkający tam gość, niewiele starszy od nas, powiesił się i podpalił dom." Ta mrożąca krew w żyłach historia jest tak naprawdę tylko jedną z wielu, które wydarzyły się w tym miejscu. Z racji swojej zmarginalizowanej roli, Kautokeino jest w rzeczywistości bardzo trudnym miejscem do mieszkania. To nie tak, że wszystko polega na hodowaniu reniferów i życiu długo i szczęśliwie. Młodzież, zostawiona bez dostępu do typowo miejskich atrakcji, często sięga po narkotyki. To jeden z powszechnych problemów "Teksasu Północy", jak zowie się Kauto. W tym miejscu panują nawet nieco inne zasady niż choćby w Alcie. Policja nie interesuje się wszystkim tak bardzo. Zdarzały się przypadki samosądów za niektóre przestępstwa, zaś fakt liczebnej przewagi Saamów na tym terenie również tworzy pewien problem. W tej kulturze mężczyzna wciąż musi być tym silnym, zapewniającym rodzinie byt. Okazywanie uczuć, takich jak strach, czy smutek, jest uważane za słabość. W związku z tym mężczyźni duszą swoje troski wewnątrz, co często prowadzi do samobójstw. Niestety w tej gminie wskaźnik samobójstw w skali roku jest dość spory. Dokładnych liczb nie podam, nie chcę nawet wiedzieć. Jedźmy już do tej Finlandii.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Ostatnie promienie słońca na Północy.
Zgodnie z oczekiwaniami, tuż za fińską granicą zobaczyliśmy ostatnie promienie słońca.
Po przekroczeniu granicy nagle po obu stronach jezdni pojawiły się drzewa, bogato oblepione śniegiem. Również droga zrobiła się bielsza. Minęliśmy miejsce, w którym nocowałem z rodzicami w sierpniu. Tym razem niepozorny zajazd z małą stacją benzynową zyskał sobie nowy charakter, głównie dzięki bożonarodzeniowym ozdobom w oknach. Jadąc jeszcze dalej od granicy zobaczyłem wreszcie świerki ze śnieżnymi czapami, których czubki oświetlały jeszcze ostatnie promienie ginącego za horyzontem słońca. Ten widok był tak bardzo podobny do jednego z moich wieczornych wypadów na narty do Jakuszyc. Brakowało mi tego i nadal brakuje. Fiński las zasypany śniegiem jest ogromnym kontrastem dla pustej i nawet nieco szarej Alty.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Prawdziwa fińska zima.
A tak wygląda prawdziwa zima, po którą musieliśmy jechać 150 km.
Naszym celem było Enontekiö, czyli pierwsza większa miejscowość w Finlandii. Gdy dojechaliśmy na miejsce, było już po zmroku. Mogliśmy więc przystąpić do tego, po co tak naprawdę w większości tu przyjechaliśmy, czyli do zakupów. Na pierwszy ogień poszedł sklep z pięknymi pamiątkami.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Enontekio
Srebro, ręcznie wyszywane ubrania oraz inne pamiątki to coś, co musieliśmy zobaczyć.
Później skierowaliśmy się do centrum miasta. Nie miałem okazji zobaczyć go w sierpniu, bo jadąc od strony Levi omijaliśmy jego najważniejszą część. Powolne zimowe życie, które tam zobaczyłem, przypomniało mi o tytułowej reklamie Coca-Coli. Tym razem to wszystko się zgadza. Jest Północ i mnóstwo śniegu. Są dzieci poruszające się na sankach, kilka sklepów, stary kościół i budynki przystrojone w światła choinkowe. Zatrzymaliśmy się przy jednym z marketów. Nie jest tajemnicą, że w Finlandii większość rzeczy jest tańsza niż w Norwegii. Stąd takie wypady za granicę skutkują często sporymi zakupami (coś jak u nas z Czechami). Wciąż muszę jednak przeliczać ceny, tym razem z euro. Wychodzi więc, że dla mnie wcale nie ma takiego szału z taniością. Najwięcej zyskuję na chlebie, który nagle nie kosztuje 15 zł, tylko 4 zł. W sklepie alkoholowym, najchętniej wybieranym przez Norwegów przyjeżdżających za granicę, znalazłem nawet moje ulubione piwo. Najprawdziwszy belgijski Lindemans Kriek stał sobie na półce. Cena mnie zaskoczyła, bo była nawet niższa niż w Polsce (3 EUR). A skoro już o naszym kraju mowa, to jakimś cudem wśród piw pod szyldem "zagraniczne" znalazło się również Tyskie, trochę odstając od craftowego towarzystwa. Tak, czy inaczej, każda z tamtejszych butelek jest tańsza nawet od najtańszego norweskiego Isbjørna, który smakiem nie grzeszy. Nic więc dziwnego, że specjalnie do tego sklepu alkoholowego przyjeżdżają całe wycieczki autokarami z Alty.

Północny Punkt Widzenia: Świat z reklamy Coca-Coli. Turystyka alkoholowa.
Pasażerowie tego autokaru wrócą do Alty z dobrymi zakupami, głównie wyrobów alkoholowych. Należy jednak uważać na dopuszczalną ilość przewożonego alkoholu przez granicę fińsko- norweską. Dla wyrobów spirytusowych limit na jedną osobę wynosi 1 litr, dla wina 1,5 litra, a dla piw 2 litry.
Paradoksalnie prawdziwą Północ znalazłem w odległości 150 km na południe od Alty. Nie ma w tym nic dziwnego, bo kiedyś już wspominałem, że ten termin, pisany specjalnie wielką literą, nie jest tylko szerokością geograficzną. Finlandia potwierdza moje słowa, porywając małomiasteczkową atmosferą, której w Alcie mi brakuje. Braki w śniegu wynikają natomiast z położenia nad morzem, oddziałującym na ilość opadów oraz fiordów, które niestety mnie od nich chronią. Również odczucie temperatury jest inne. Choć w Finlandii było -10 st. C, to nie czuć było tak tego zimna, jak dzieje się to w przypadku morskiego, wilgotnego powietrza. Wreszcie trzeba wspomnieć, że to w Finlandii znalazłem coś swojskiego. Może to fakt wydania na świat firmy One Way, a może te zaśnieżone drzewa. Nawet słońce postanowiło pożegnać się z nami właśnie w Enontekiö, świecąc ostatnimi promieniami, których nie zobaczymy już na naszej północy.

Pisząc ten post czuję posmak niedawno wypitego Lindemansa. To zaskakujące, jak za sprawą takiej małej rzeczy można przenieść się z pokoju w akademiku w Norwegii do jednego z wrocławskich multitapów. Nagle dźwięk startującego z pobliskiego lotniska samolotu zostaje zamieniony na charakterystyczny stukot kół tramwajów przejeżdżających główną ulicą. Brakuje tylko towarzystwa i zwyczajnych rozmów o głupotach bez językowej niepewności. Dopiero chwilę później okazuje się, że to znów Alta i Północ ze swoimi dwoma stronami. I nawet, gdy "wierzysz tak jak dziecko" lub "czujesz tak jak ja" nie możesz być tylko w tej reklamie Coca-Coli.

Dobranoc

Każdy, będąc jeszcze dzieckiem, miał zapewne koszmary nocne. Takie, których najbardziej w świecie się bał i nie do końca potrafił nawet wytłumaczyć ich pochodzenie. Jednym z moich złych snów, który pamiętam do dziś, było coś takiego: szedłem sobie ze szkoły podstawowej do domu w normalny dzień i nagle robiło się ciemno. Noc następowała jakby znikąd. I właśnie to mnie najbardziej niepokoiło. A skoro już podzieliłem się faktem, że byłem dziwnym dzieckiem, to musi coś z niego wynikać. Powiązaniem jest więc Alta, w której właśnie tak zmienia się pora dnia. Choć ciemność nie nadchodzi nagle, to jednak sytuacja, w której po wyjściu z zajęć o godzinie 13 robiła się noc, zdarzała się w ostatnim czasie bardzo często. Celowo używam "zdarzała", bo w chwili publikowania tego postu dzień jest tylko teorią. Tak, Proszę Państwa, nie ma już z nami słońca. Jego obecność gdzieś za górami sygnalizuje tylko żółtawa poświata na niebie w okolicach godziny 11 rano i względna jasność na dworze w tymże czasie. Oficjalnie noc polarna zacznie się w środę.
Tak było zaledwie dwa tygodnie temu. Odbijające się w oknach słońce chyliło się ku zachodowi po około dwóch godzinach od zagoszczenia na niebie. Ujęcie nie do powtórzenia przez najbliższych kilka miesięcy, dlatego warto było je popełnić nawet telefonem w przerwie zajęć z norweskiego.
Ciemność zwiastuje też jednak coś dobrego. Przykładowo zaczyna się sezon Pucharu Świata w sportach zimowych. Już wkrótce dni (a raczej noce) zostaną zapełnione przez bogaty kalendarz zawodów, na które czekałem od marca. W ubiegły weekend biathloniści ogłosili zimę startując treningowo w Sjusjøen. Wśród obecnych największych gwiazd pojawił się również on- Król Biathlonu, Ole Einar Bjørndalen. Tej zimy każdy jego bieg będzie wyjątkowy z racji na planowane zakończenie kariery po Mistrzostwach Świata w Oslo. Teraz to już pewne, że koniec pewnej ery zbliża się wielkimi krokami.

Najważniejsze jest jednak to, że za miesiąc będę już w domu. Pierwszy semestr w Alcie minął zaskakująco szybko, choć nie powiem, że sierpniowa droga na Północ wydaje się wydarzeniem z "wczoraj". Od momentu, w którym czerwony Citroen odjechał z parkingu przy akademikach Nyland, działo się wiele dobrych i nieco gorszych rzeczy, których pewnością wystarczyłoby na znacznie dłużej niż moich prawie 5 miesięcy. Mógłbym pokusić się o jakieś podsumowanie, ale nie ma to większego sensu. Po pierwsze, jest na to za wcześnie, a po drugie ostatnie napady lenistwa czynią przewijanie aktualności w internetach najciekawszą rozrywką. Czasem tylko zastanawiam się, gdzie jest ten entuzjasta, chcący przeżyć noc polarną. Szukam go głównie dlatego, by móc uderzyć go prosto w twarz. Może to trochę ostudziłoby te zapały. Noc polarna nie jest zabawą, lecz raczej efektem ubocznym mieszkania na Północy. A najgorszy jej element stanowi niewyspanie, które czuje się nawet po 9 godzinach snu. Organizm zawsze będzie w szoku po usłyszeniu budzika, który staje się jedynym strażnikiem planu dnia.

Takie konkursy ze zgadywaniem pory, jak ostatnio na profilu facebookowym, wkrótce nie będą miały sensu. Dla przypomnienia, na ujęciu jest godzina 10:22, 15 listopada.
Studenci i mieszkańcy Alty też powoli wchodzą w tryb nocny. Moi sąsiedzi prawie przestali gotować, wybierając jedynie gotowe produkty. Sam nie jestem lepszy, bo ostatnio robię to samo. Energia na wymyślanie potraw gdzieś jakby uleciała. Poza tym trzeba szykować miejsce na te wszystkie przysmaki, które czekają na mnie w Polsce. Szczególnie mam na myśli czas Bożego Narodzenia, którego nie wyobrażam sobie nigdzie indziej. Wystarczy spojrzeć, że popularnym daniem na wigilijnym stole w Norwegii jest dorsz w ługu sodowym, zwany "lutefisk". Sama nazwa, jak i sposób przygotowania, nie budzą mojej chęci do jedzenia. Na razie wolę więc korzystać z pojawienia się w sklepach pączków "polarnonocnych" (Mørketidsboller).

Miało już nie być żadnych zdjęć jedzenia, ale nie mogłem się powstrzymać. Oto oblany czekoladą, z budyniem w środku, pączek nocy polarnej. Zupełnie taki, jak w polskich piekarniach. Co prawda kosztuje w przeliczeniu (błąd!) prawie 8 zł, ale raz na jakiś czas warto.
Na szczęście cały czas jest z nami zima, choć nigdzie nie widać jeszcze tras biegowych zrobionych z chodników i ścieżek. W sklepach sportowych przybywa najwyższej klasy nart i sprzętu serwisowego wartego tysiące koron. Tak na marginesie, ostatnio dowiedziałem się, jak wygląda kultura sportu według Norwegów. Jak twierdzi mój znajomy, każdy mniej więcej zna biegi narciarskie i biathlon, lecz nie każdy jest zapalonym sportowcem. Co więcej, niektórzy praktykują bieganie na nartach jedynie na Wielkanoc (trochę podobna tradycja jak u mnie, kiedy zawsze kończyłem sezon w Wielkanocny Poniedziałek). Jednocześnie ci sami ludzie uwielbiają kupować co roku najnowszy sprzęt z najwyższej półki. Świetnie, skoro ich stać. Mniejsza o to, że prawdziwe właściwości takiego zestawu dla zawodowców można poznać w określonych warunkach i z odpowiednimi umiejętnościami. Będąc więc ostatnio po raz kolejny w sklepie z tymi wszystkimi obiektami pożądania pomyślałem o tym jeszcze raz i wysnułem wniosek, że wcale nie potrzebuje najnowszych Fischerów z butami Alpiny. Nie chcę najwyższego modelu kijów Swix. Ja chcę wziąć na Północ moje Premio 9, które przyjechały do mnie z Dusznik- Zdroju i tam również poprowadziły mnie po trasie mistrzostw Polski amatorów i mastersów w biathlonie. Co prawda raz zabiły niewinną mysz na trasie, ale to był wypadek, o którym nie chcę przypominać. Natomiast tym, o czym zawsze będę pamiętał jest fakt, że tylko na nich widnieje napis, który świetnie opisuje narciarstwo biegowe. "Nordic sports is a spirit. It's about doing the things you want and looking the way you want". Więcej nie potrzebuję. I w tym momencie na forum czytelników przysięgam, że zdania nie zmienię. Nie ma sensu uganiać się za trendami każdego roku. Po co wydawać mnóstwo pieniędzy na sprzęt, którego tak naprawdę nie potrzebuję? Nawet nie chcę mieć takiego dylematu na zasadzie: "nowe Fischery, czy jednak Madshus?". Od przybytku może czasem zaboleć głowa. I to chyba część norweskiej mentalności, która już mi nie imponuje. Wiem, że możliwość pozwolenia sobie na wszelkie zachcianki może być pociągająca, ale dla mnie powinna mieć swoje granice. Mam wrażenie, że nie wyszedłbym z tym na dobre. A skoro takie rzeczy mówi największy spalacz sprzętowy, jakiego znacie, to już musi być poważnie. Może to ze zmęczenia, a może to już ten etap siedzenia na Północy, że nawet w książce od norweskiego znajduję taką samą lampę, jaka stoi w moim pokoju w Polsce.
Podobieństwo tej lampy jest pewnie spowodowane tym, że mam w pokoju typowy model z Ikei. A z Norwegii blisko do Szwecji itd. Dobrze wytłumaczyłem?
Stawiam jednak na obie te rzeczy. W końcu czasem można zupełnie przez przypadek zobaczyć coś w inny sposób. Poza tym to już dwunasta godzina ciemności, więc czas na sen. Zatem, dobranoc.

Północ (jeszcze) w słońcu, bieli i ciszy


Dni mijają wolno i zaczynają łączyć się w jedną, długą noc. To jest właśnie listopad, dla wielu kojarzący się z jesienną szarugą. Na Północy jest jednak inaczej. W tym miesiącu czuć nadchodzące Boże Narodzenie. Cały czas muszę przypominać sobie datę, bo najzwyczajniej w świecie nie wiem, w jakim miesiącu się znajduję, gdy wychodzę do miasta. Szczególnie w ostatnim tygodniu okolica zaczęła oddychać świętami. Piątkowego wieczoru w Alcie zaświeciły świąteczne dekoracje, rozwieszone nad głównym deptakiem w centrum. Towarzyszył temu Mikołaj rozdający małe podarunki dla wszystkich dzieci. Dla tych starszych też coś było- tradycyjny świąteczny gløgg, czyli gorący napój z przyprawami i bakaliami. Każdy mógł się zatrzymać, spróbować i poczuć bożonarodzeniową atmosferę. W tej samej chwili zaczęło przybywać śniegu, zupełnie tak, jak najlepiej mógłbym sobie wyobrazić idealną wigilię w Polsce. Pobliskie centrum handlowe było otwarte aż do północy. Wszystko z myślą o świątecznych prezentach: promocje, gadżety i ludzie, których nagle było znacznie więcej niż zazwyczaj. Przedświąteczne szaleństwo czas zacząć.


Dekoracje skromniejsze niż choćby w Pasażu Grunwaldzkim, ale i tak zapewniają atmosferę.

W pewnym sensie lubię ten cały zakupowy szał. Obok komercji, "Last Christmas" puszczanego w każdym sklepie (choć jeszcze tego nie uświadczyłem w Norwegii), jest ogromna ekscytacja nadchodzącym czasem. Za każdym razem jest tak samo. Mimo wrodzonej niecierpliwości doskonale korzysta się z faktu, że Boże Narodzenie trwa miesiąc. A jest to tym mocniejsze, gdy każdy element, łącznie z pogodą, przypomina to, co najlepsze. W tym roku, oprócz oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, dojdzie jeszcze radość z powrotu do domu i zobaczenia prawdziwego słońca po tygodniach nocy polarnej. Święta będą więc podwójnie szczególne. I to chyba dobrze. Teraz można w spokoju kupić prezenty, których w Polsce bym nie znalazł. Przykładowo od czwartku do soboty trwał Bossekopmarkedet. Specjalnie na tę okazję do Alty zjechali Saami z różnych części Finnmarku, aby sprzedać swoje wyroby, takie jak tradycyjna odzież, obuwie, akcesoria i skóry reniferów. Podobno dawniej przyjeżdżali saniami ciągniętymi przez renifery. W tym roku raczej nie byłoby to możliwe, bo jeszcze przed czwartkiem nie mieliśmy wystarczająco dużo śniegu. 

Rzut oka na jedną część Bossekopmarkedet.
Akcesoria z drewna wykonywane na miejscu- to brzmi i wygląda świetnie.
Na brak śniegu narzekała wcześniej cała Norwegia. Nawet zawody w Beitostølen, rozpoczynające sezon biegów narciarskich, były zagrożone odwołaniem. Szczęśliwie organizatorom udało się zgromadzić sztucznie utworzony śnieg, dzięki czemu w piątek rozpoczęto zmagania na dystansach 10km i 15km odpowiednio dla kobiet i mężczyzn. W pierwszym z biegów nie było większych niespodzianek, poza trzecim miejscem Kari Øyre Slind. Zwyciężyła Therese Johaug z ogromną przewagą nad drugą Heidi Weng. Bieg mężczyzn był znacznie ciekawszy. Po raz kolejny najważniejszym pytaniem było: czy smarować narty na trzymanie, czy przepchać całą trasę. Większość czołowych zawodników zdecydowała się na drugą opcję, czyli double poling. Wśród nich był Martin Johnsrud Sundby. Zdobywca Pucharu Świata za poprzedni sezon spisał się znakomicie, szczególnie biorąc pod uwagę niedawne złamanie żebra. Mimo ustanowienia najlepszego czasu, został zdyskwalifikowany niedługo po minięciu linii mety. Wszystko przez złamanie przepisów pokonywania trasy stylem klasycznym, co wytłumaczą poniższe grafiki.

Tak wygląda poprawne pokonanie zakrętu, na którym znajdują się tory do klasyka. Obie narty mają być w torach, zaś czerwone kropki oznaczają w przybliżeniu punkty wbijania kijów.
Tak natomiast wygląda złamanie przepisów. Czerwone kreski obrazują zewnętrzną nartę, która wychodzi poza tory, tworząc właściwie nieco łyżwowy styl.
Sędziowie jeszcze przed sezonem zapowiadali, że będą przykładać szczególną wagę do przestrzegania tych przepisów podczas biegów techniką klasyczną. W czasach, gdy zawodnikom często zdarza się startować na nartach (niejednokrotnie przeznaczonych do stylu dowolnego) przygotowanych jedynie na poślizg, bardzo łatwo jest popełnić błąd. Może to wynikać z innego interpretowania sytuacji na trasie, czego powodem używanie jedynie techniki double polingu. Również nie bez znaczenia jest z pozoru tak błaha sprawa, jak przyzwyczajenie zawodnika do określonych ruchów, kiedy używa butów do łyżwy. W każdym razie zdarza się to nawet najlepszym, czego dowód widzimy w filmie poniżej.


Sundby wyraźnie odpycha się zewnętrzną nartą poza torem, co w tej sytuacji jest niedozwolone. Mimo pewnego niesmaku wynikającego z dyskwalifikacji zwycięzcy, sędziowie podjęli właściwą decyzję. Bieg wygrał więc ostatecznie Sjur Røthe, który również zaliczył świetny występ. Drugie miejsce zajął Martin Løwstrøm Nyenget, zaś na trzeciej pozycji uplasował się Hans Christer Holund.

Następny dzień przyniósł spore opady śniegu, zarówno w Beitostølen, jak i w Alcie. W planie były biegi na tych samych dystansach, lecz tym razem stylem dowolnym. Wśród pań znów zwyciężyła Therese Johaug, pokonując z ogromną przewagą znakomicie się spisującą Øyre Slind oraz Astrid Uhrenholdt Jacobsen. Wśród panów warty odnotowania był start Martina Fourcade oraz Tarjei Bø. W pojedynku dwóch świetnych biathlonistów zwyciężył Norweg, który zajął 7. miejsce w całej stawce. Bieg wygrał Martin Johnsrud Sundby, tym razem bez żadnych wątpliwości. Jego przewaga nad drugim Holundem wyniosła aż 47 sekund. Trzecie miejsce zajął Robin Duvillard. Petter Northug, po kolejnym roku przepychanek i niezgody z zespołem narodowym, stracił prawie minutę do zwycięzcy i znalazł się tuż za podium. Choć sam później przyznał, że nie potrafi obecnie zrównać się poziomem z kolegą z reprezentacji, zawsze pozostaje pytanie, czy nie potraktował tego startu nieco lżej.

Zawody zakończyły niedzielne sprinty we wspaniałym zimowym słońcu i na twardym śniegu. Zwyciężyli prawdziwi specjaliści na krótkich dystansach, czyli Maiken Caspersen Falla oraz Eirik Bransdal. W poprzednim zdaniu nie byłoby błędu, gdyby zaraz po zakończeniu finału kobiet nie zdyskwalifikowano zwyciężczyni. Falla zajechała drogę (trochę niechcący) Ingvild Flugstad Østberg, za co spotkała ją taka właśnie kara. Pierwsze miejsce zyskała więc pełnoprawnie Natalia Matveeva, pokonując Østberg i Astrid Uhrenholdt Jacobsen. Rywalizację mężczyzn na drugim miejscu zakończył Petter Northug, zaś trzeci był Pål Golberg. W takich okolicznościach pogodowych również ja postanowiłem nacieszyć się prawdziwą zimą. Wystarczyło wyjść do miasta, przejść się w kierunku katedry, zobaczyć pierwsze i ostatnie promienie słońca oraz usłyszeć najpiękniejszy dźwięk, za którym od dawna tęskniłem, czyli skrzypiący po nogami zmrożony śnieg. Czasem tylko tego trzeba do szczęścia, szczególnie gdy ma się trochę wolnego czasu przy świetle dziennym. Zwykle bowiem, za sprawą straszliwie krótkiego dnia, trafiają się nudne wieczory, podczas których nic się człowiekowi nie chce. A czasem potrzeba niewiele, by to zwalczyć, choćby treningu na siłowni w dobrym towarzystwie, rozglądnięcia się po sklepach, czy po prostu wyjścia na dwór i pooglądania świątecznych dekoracji. Zwłaszcza teraz spokój zasypanej śniegiem Alty tak bardzo kontrastuje z oświetloną barwami francuskiej flagi katedrą zorzy polarnej. Podobnym zgrzytem odznacza się kolejny z poniższych obrazków, na którym zaraz obok przystrojonej choinki stoi budka z kebabem. A w całej okolicy nie ma nikogo, zupełnie jakby ludzie zostali gdzieś pokryci lodem.

Z tej strony widoczna jest jedynie niebieska część oświetlenia. W internetach znalazłem jednak obrazek ukazujący katedrę ze wszystkimi barwami.
Znak cywilizacji dociera nawet tu. Prawdopodobnie właśnie w Alcie znajduje się najdalej wysunięta na północ budka z kebabem, która działa praktycznie w każdy weekend, ciesząc się zapewne zainteresowaniem nocnych imprezowiczów.
A właśnie tak wygląda zwykła ulica w Alcie podczas sobotniego wieczoru. Żadnych pojazdów, pługów i ludzi. W powietrzu aż czuć zbliżającą się noc polarną.

Egzamin z Norwegii

"Teraz stary śnieg
Odchodzi gdzieś
A Ty
Masz garnitur pełen wielkich dziur"

Czwartek, 6 listopada 2014 roku. Jak co tydzień pobudka przed 6 rano, aby zdążyć na autobus, który znów przyjeżdża nieco spóźniony w prawie całkowitych ciemnościach. Na dworze panuje typowa jesienna szaruga, dlatego widok cieplejszego wnętrza pojazdu przynosi ulgę. Później jazda przez Wrocław, bo już czeka algebra na 7:30, czyli największa krzywda, jaką o tej porze można wyrządzić studentowi. Mózg jeszcze nie kojarzy, że tego dnia w świat zostanie wypuszczony "Mamut"- album, który odmieni wszystko. Kilka godzin później staje to się jasne wraz z chwilą, gdy w słuchawkach rozbrzmiewają pierwsze fragmenty utworów. Koncert Tworzywa w następny czwartek tylko utwierdza w tym przekonaniu. "Mamut" będzie grał tak jeszcze przez okrągły rok: w porannym pociągu z Jeleniej Góry do Wrocławia, na wieczór przed biathlonem dla amatorów na Jamrozowej Polanie i 2800 km stamtąd, czyli w Alcie.
Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, które zabrałem ze sobą do Alty. Podpisy zdobyte w lejącym deszczu, który pozostawił po sobie ślady na kartkach, zdobią "Mamuta" leżącego dumnie na półce w pokoju.
Przyszedł więc 6 listopada 2015- dzień z egzaminem ustnym z norweskiego. Przed tą częścią nie sposób uniknąć stresu, podobnie jak w przypadku matury z angielskiego. Tak wiele zależy od kilku szczegółów- od pogody za oknem, aż po siłę związania sznurówek. Na szczęście poprzedniej nocy spadło trochę śniegu, zupełnie jakby zima wysłuchała moich próśb w ostatnim poście. To niesamowite, jak jeden dzień potrafi zmienić nastawienie. Z jesiennej szarości nagle wszystko przybrało zimowe biało- niebieskie barwy. Zza chmur wychodzi nieśmiało słońce, któremu już ledwie udaje się unieść ponad góry na horyzoncie. Właśnie w takiej scenerii idę na egzamin. Nie potrzebuję garnituru, podobnie jak podczas części pisemnej poprzedniego dnia. Tu zwyczajnie nie praktykuje się formalnego ubioru na takie okazje. Choć mam mnóstwo czasu na swoją kolej, do budynku uniwersytetu wchodzę dość wcześnie, bo niecałą godzinę przed zaplanowanym początkiem. Czekają mnie więc długie minuty narastającego stresu w specjalnym pokoju dla oczekujących. Z takim przekonaniem trafiam na miejsce, gdzie okazuje się, że ktoś przede mną nie przyszedł, a reszta poszła bardzo sprawnie. Pan T, będący tego dnia również egzaminatorem proponuje mi więc rozpoczęcie egzaminu. "Lepiej wcześniej, niż później"- pomyślałem i wszedłem do sali nawet nie zdążając się stresować. Sam proces egzaminowania polega na zwyczajnej rozmowie na różne tematy. Na poziomie pierwszym, do którego pochodziłem, wszystko dotyczyło głównie osoby zdającej
(np. pochodzenie, zainteresowania, studia, plany na przyszłość). W takim obszarze należało móc swobodnie się wypowiadać i prowadzić dialog z egzaminatorem oraz obserwatorem. Formuła jest więc podobna, jak w przypadku matury, lecz nie zawiera konkretnych zadań. Tak, czy inaczej, po dosłownie 10 minutach wyszedłem z sali otrzymując zapewnienie, że było "veldig bra" i mogłem iść do domu. 

To byłoby jednak zbyt proste. Taka oszczędność czasu nie może zostać zmarnowana na siedzenie w pokoju. Zwłaszcza, że słońce znów ośmiela się chylić ku zachodowi. Wybieram więc inną drogę i udaję się w kierunku dzielnicy szklanych domów. W końcu nie byłem tam jeszcze w zimowej scenerii. Wokół jest cicho i spokojnie, co zawsze jest efektem takiej aury. Ubity śnieg na drodze utwierdza w przekonaniu, że tu nie odśnieża się ulic przy tak niewielkich opadach. Lekki poślizg pod butami przypomina czasy, kiedy tak wyglądała zima w kotlinie. Chodziło się wtedy na pobliską górkę ciągnąc za sobą sanki. I tak było zawsze- zima była normalnością, a nie zaskoczeniem. Idąc jedną z ulic dolatuje do mnie zapach, którego nie mogę w żaden sposób opisać, choć wiem, że jest to zapach Świąt. Tak, jak szybko przemknął przede mną, tak zaraz zniknął. Zupełnie jakby nagle za zakrętem schował się Mikołaj z całym stadem reniferów. Po powrocie do akademika wyczuwam w kuchni inny zapach. Ktoś przygotowuje coś z cynamonem, przez co znów czuję wigilię. Sam decyduję się na łososia, by dopełnić bożonarodzeniowy klimat. Tym samym przechodzę do tematu, którego w życiu bym się tu nie spodziewał. Tak, będzie coś o jedzeniu. Ale tylko przez chwilę.

Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Zwykły północny łosoś mojego wykonania. A teraz proszę o 1000 lajków za zdjęcia jedzenia.
Jak wiadomo, najlepiej dla studenta jest gotować sobie samemu. I nie mam wcale na myśli stereotypowej bułki posmarowanej nożem, czy chińskiej zupki. Z drugiej też strony, wspomniany wyżej łosoś nie jest absolutnym luksusem. Na Północy można kupić opakowania mrożonych filetów za około 70 koron. Starcza to na 4 dobre obiady. A przygotowujemy je tak: odmrażamy łososia, dodajemy soli i pieprzu cytrynowego, następnie rozgrzewamy piekarnik do... no chyba nie myślicie, że będę pisał cały przepis. Przygotowanie jest proste jak budowa czołgu T55 i niech to zapewnienie wystarczy. I tak dość się postarałem, idąc w tę stronę. Natomiast najczęściej wybieranym norweskim jedzeniem jest... pizza z piekarnika, co jednocześnie pokazuje, jakie wyżyny kulinarne stanowi dla statystycznego norweskiego studenta przyprawienie łososia. Co ciekawsze, ten sam łosoś potrafi być czasem tańszy niż niektóre rodzaje mrożonej pizzy, których jest bardzo wiele w każdym sklepie. Rynek mrożonek ma się więc wspaniale w Norwegii.
Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Obiecuję, to już ostatnie zdjęcie jedzenia na tym blogu. Zawiera ono jednak 100% Norwegii. Mamy tu tzw. spekeskinke, która jest wspaniale delikatna, jak również ser brązowy, który najlepiej smakuje w połączeniu z dżemem. A chleb norweski również nie jest zły, choć, jak wiadomo, polski zawsze najlepszy. Mniej więcej tak wygląda każda moja kolacja.
Skoro łosoś już przygotowany (lub pizza wyjęta z zamrażarki, co kto woli), trzeba przejść trochę do tematu nart, by zaprzestać tego gwałtu na treściach bloga. Skoro sezon zimowy zbliża się wielkimi krokami, postanowiłem przejść się po okolicznych sklepach sportowych i sprawdzić, jakie narty biegowe mają do zaoferowania. Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że w Alcie nie ma typowego sklepu z nartami. Można tu jednak znaleźć kilka norweskich "sieciówek", które ja nazywam sklepami dla typowych Januszów sportu. No bo tam, gdzie znajdziesz prawie wszystko, nie kupisz zwykle specjalistycznego sprzętu. Z takim nastawieniem wchodzę więc do pierwszego januszowego i od samego wejścia szczęka opada mi do samej podłogi. W części z nartami biegowymi stoi kilkadziesiąt nowiutkich par najwyższych modeli Fischerów, Madshusów i Rossignoli. Jakim cudem można kupić narty dla profesjonalistów w sklepie dla Januszów? Jakby tego było mało, na stoisku nie ma żadnych innych modeli, tylko te najlepsze. W dodatku pracownik sklepu właśnie zaczyna mierzyć parametry każdej z nart, badając ich sztywność (a Madshus empower tego nie potrzebuje). Coś musi być nie tak. Albo pieprz cytrynowy okazał się czymś mocniejszym i trafiłem do innego świata, albo w Norwegii nie ma Januszów sportu. Albo jeszcze gorzej! Każdy Janusz kupuje takie narty, bo go stać. Nie, to chyba niemożliwe. Przecież Norwegowie rodzą się podobno z nartami na nogach. Podchodzę więc bliżej do egzemplarzy, których nawet jeszcze nie widziałem na żywo. Dla takiego spalacza sprzętowego jak ja, to jest jak wizyta w ogromnym sklepie ze słodyczami, do którego każdy chciał trafić w dzieciństwie. Tym widokiem wprost nie mogę się nacieszyć. Sprawdzam również ceny i tu nie ma zaskoczenia. Niektóre z modeli sięgają 7000 NOK, a przecież trzeba zaopatrzyć się jeszcze w resztę sprzętu. A skoro mowa o innych częściach biegowego ekwipunku, to buty też są z innej galaktyki. Alpina, Fischer, Madshus- same najlżejsze i najlepsze modele. Patrząc na wszystko wokół zauważam jedną istotną rzecz: Norwegia jest krajem systemu NNN. Tu nie ma nawet marek związanych z SNS, ani śladu Salomona i (niestety) One Way. W sumie nie jestem zaskoczony takim rozkładem sił, biorąc pod uwagę jedno z moich wcześniejszych porównań.

Prawie dobiegamy już do końca posta numer 200 na tym blogu i otwieramy kolejną setkę. Tak samo ja zacząłem drugi poziom nauki norweskiego po zdaniu egzaminu na wymowną ocenę AAAAA. Jesień stała się (znów) zimą, poniekąd przeskakując z dnia, kiedy wydano "Mamuta", aż do jego pierwszych "urodzin". I choć minął rok, dla mnie wygląda on jak jeden dzień. A czasem jeden dzień jak rok. Podobnie jest ze słońcem, które ciągle bawi się ze mną w chowanego. Powoli wygrywa, jak choćby dzisiaj, kiedy cały dzień świeciły się nocne lampy na parkingu pod akademikiem. Nawet wtedy, gdy usiłowałem wstać około 9 rano. I nagle na ten sam parking zajechał w pełnym poślizgu na ręcznym bus pracownika administracji. To będzie dobry dzień (albo przynajmniej wieczór).

Pogodowy koszmar Północy

"Jak chcesz zobaczyć globalne ocieplenie, przyjedź na północ". Takie zdanie usłyszałem ostatnio od pewnego Saama, czyli rdzennego mieszkańca tych terenów. Wszystko przez fakt, że obecnie panującą pogodę można określić jako anomalię. Śnieg, o którym pisałem ostatnio, został już zupełnie rozmyty przez padający deszcz i temperatury powyżej zera. Brak zimowej aury w listopadzie to niecodzienna sytuacja w Alcie. Niestety w ostatnich latach potrafi ona występować. Wszystko przez oddziaływanie Prądu Zatokowego, który "wysyła" ciepło znad Zatoki Meksykańskiej. Im więcej go prześle, tym bardziej jesienna i deszczowa będzie pogoda na północnym wybrzeżu, co ostatecznie opóźni przyjście normalnych, mroźnych warunków. Natomiast coraz mniejsza liczba dni z temperaturą poniżej 20 stopni mrozu powoduje, że larwy szkodników leśnych mogą przetrwać zimę. Więc kiedy przychodzi lato, drzewa wyglądają jakby właśnie strawił je pożar. Oczywiście w okolicach Alty trudno cokolwiek nazwać lasem, zatem problem dotyczy raczej terenów północnej Finlandii, która zaś ma szczęście w postaci oddalenia od morza i zyskiwania napływów mroźnego powietrza z Rosji. I choć nie jestem geografem ani klimatologiem, widzę skutki tych oddziaływań za oknem w postaci ciągłej mżawki, która dodatkowo w nocy lubi sobie zamarznąć. W takich warunkach trudno zmusić się do wyjścia na zewnątrz, by choć przez chwilę korzystać z ostatnich dni ze światłem. Czasem jednak trzeba coś załatwić w mieście, jak na przykład kartę podatkową potrzebną do pracy.

O systemie podatkowym w Norwegii każdy wie mniej więcej tyle, że płaci się dużo. Moja wiedza na ten temat też nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, ale cóż, karta powinna być wyrobiona. Do jej otrzymania i w konsekwencji płacenia podatków, konieczne jest złożenie specjalnego formularza, na którym podajemy informacje takie, jak na przykład ile będziemy zarabiali rocznie w Norwegii. Wszystko po to, aby później można było określić wysokość podatku do zapłacenia. Oczywiście trudno jest dokładnie wyliczyć sumę zarobków, szczególnie mając pracę dorywczą. Nie stanowi to jednak problemu. W przypadku, gdy zapłacimy zbyt duży podatek, możemy później liczyć na zwrot. Tyle mogę powiedzieć we wstępie, bo jeszcze nie odczułem działania tego systemu w praktyce.

Idę więc do urzędu podatkowego z wypełnionym formularzem i umową o pracę. Znów nie czekam ani minuty, aby przystąpić do składania dokumentów. Na szczęście w mieście liczącym około         20 000 ludzi trudno o kolejki w urzędach. Pani urzędniczka szybko przegląda papiery i robi ich kserokopie. W tym czasie mogę rozejrzeć się po biurze. Na biurku stoi kilka zdjęć jakichś ludzi, pewnie jej rodziny. Jedno jednak przykuwa moją uwagę na dłużej. Niby taki zwykły portret, jaki robi się na potrzeby dowodu osobistego, ale zawiera jeden istotny element. Postać jest ubrana w tradycyjny strój ludowy, który w Norwegii nazywa się "bunad". Po jego niebieskim kolorze rozpoznaję, że ta osoba również reprezentuje Saamów. Te stroje są bardzo ważne nie tylko dla kultury tej mniejszości, lecz również całej Norwegii. Regiony mają swoje wzory oraz kolory bunadów, które muszą być ściśle przestrzegane przy szyciu. W przeciwnym razie nie można takiego stroju nazwać bunadem, tylko draktem. Ludzie ubierają się na ludowo tylko na specjalne okazje. Niemal na każdej niedzielnej mszy można zaobserwować przynajmniej jedną rodzinę w bunadach, która obchodzi chrzciny. Podobnie jest z weselami i najważniejszym świętem państwowym, czyli Dniem Konstytucji.
17-go maja każdego roku przez Oslo przechodzi korowód zwany "barnetog", którego uczestnicy są ubrani w stroje ludowe obowiązujące w zamieszkiwanym okręgu. Oprócz tego śpiewa się piosenki i macha flagami, co trochę różni się od naszych polskich pochodów przykładowo na Święto Niepodległości, podczas których wyrywa się kostkę brukową i podpala tęczę. Co kraj, to obyczaj. Choć nie ukrywam, że nagła myśl o narodowcach ubranych w stroje łowickie i rzucających racami w policję, wywołuje lekki uśmiech niedowierzania. Chwilę po usunięciu jej z głowy, otrzymuję informację od urzędniczki, że wszystko w porządku i kopie dokumentów zostaną przesłane do Hammerfestu. Kartę podatkową otrzymam w formie elektronicznej, jak niemal wszystko w Norwegii. Po pewnym czasie będę więc posiadał kolejny element potrzebny do poznania tutejszego życia.

Północny Punkt Widzenia: Pogodowy koszmar Północy. Saami, pogoda w północnej Norwegii, Kowalczyk w Team Santander
Jeżeli kiedyś pojadę do Kautokeino, muszę zrobić podobne zdjęcie. Tak na marginesie, życie na tamtych terenach jest zupełnie inne niż w Alcie, zyskując jeszcze bardziej północny charakter.
Photo credit: godutchbaby / Foter.com / CC BY-NC-ND
A gdy dzień kończy się zaraz po obiedzie, mam mnóstwo wieczoru na naukę przed nadchodzącym egzaminem. Sprzyja temu czytanie artykułów sportowych w norweskich mediach. Jeden z nich szczególnie wpadł mi w oczy. TV2 pisze o niedawnym podpisaniu kontraktu Justyny Kowalczyk z Teamem Santander. W ostatnim czasie był to dość głośny temat również w polskich mediach, co zauważa autor. I nagle natrafiam na takie coś: "Kowalczyk nazwana zdrajczynią przez polskie media". No tak, fakt bycia zawodniczką prywatnego zespołu braci Aukland oznacza dla wielu reprezentowanie norweskich barw w Pucharze Świata, o czym pisałem już dawniej. Mało kto wie, że istnieje takie coś, jak Visma Ski Classics, w którego program wchodzą najważniejsze maratony narciarskie. Nikt nie patrzy przede wszystkim na informację, że nasza reprezentantka wystąpi najprawdopodobniej w Marcialondze, Birkebeinerrennet i Årefjellsloppet. I chyba tylko ja będę korzystał z otwartej możliwości oglądania tych imprez zupełnie za darmo w internetach. Niewiedza czasem rodzi błędy, które zaś potrafią niepotrzebnie krzywdzić człowieka. Na szczęście ten sam artykuł donosi, że w końcu ktoś się połapał w sprawie (albo sama zainteresowana udzieliła kilku wywiadów) i teraz nastroje na temat planów Kowalczyk są dobre. Dziwi mnie jednak to, jak niewiele trzeba zrobić, by spojrzeć na coś z innej strony, a jak jednocześnie jest do dla niektórych trudne. W końcu tylko w niektórych przypadkach potrzeba "jedynie swego samolotu".