Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Muzyka w trakcie treningu: tak, czy nie?

Zwykle o tej porze zastanawiam się, jak ułożyć plan przygotowań do następnej zimy. Tym razem jednak tego nie zrobię, bo poprzednie teksty na ten temat wystarczą, aby przy odrobinie wyczucia zbudować formę. Tak, czy inaczej zbliża się czas letnich treningów. Być może większość z Was już zaczęła wybierać się na rower lub bieganie, korzystając z lepszej pogody. A skoro trening, to warto go sobie umilić porcją dobrej muzyki, prawda? Niekoniecznie musi tak być. Ale zanim zaczniemy się o to spierać, zobaczmy, co na ten temat sądzą biathloniści. Tak się bowiem składa, że jeszcze w trakcie trwania sezonu, Jerry Kokesh zapytał gwiazdy Pucharu Świata, jakiej muzyki słuchają podczas swoich sesji. Odpowiedzi poznacie w poniższym filmie.



Po raz pierwszy chyba Was zaskoczę i przyznam, że najbardziej przemawia do mnie opinia Niemca. Arnd Peiffer twierdzi, że słuchanie muzyki podczas treningu może utrudniać nam utrzymanie właściwego tempa. Trudno jest dobrać muzykę tak, aby odpowiadała kadencji naszych ruchów w określonej sytuacji. Co prawda spotifaj przygotował podobno jakąś playlistę ze specjalnie dopasowanymi utworami pod bieganie, ale po pierwsze wcale nie muszą one odpowiadać naszym upodobaniom, a po drugie nie muszą pasować do naszego optymalnego tempa. Styl biegu, kadencja kręcenia na rowerze to najprostsze przykłady na to, że nie da się mierzyć każdego treningu jedną miarą, choć internety mówią coś na ten temat. Optymalna kadencja pedałowania powinna mieścić się w granicach 80- 100 obrotów na minutę, zaś w przypadku biegu jest to około 90 obrotów (180 kroków na minutę, jeżeli liczyć uderzenia obu stóp). Tym samym najlepsze utwory będą zbliżone tempem do tych wartości uderzeń na minutę. Załóżmy jednak, że poświęciliśmy dużo czasu na znalezienie sobie pasujących nam utworów ulubionych wykonawców, stworzyliśmy specjalną playlistę w aplikacji i ruszamy na trasę. Jeżeli ktoś preferuje spokojne bieganie po płaskich alejkach parkowych z telefonem na ramieniu, to właściwie nie musi się niczym martwić. Jeżeli jednak na trasie są trudności, takie jak zmiany profilu, możemy mieć problem. Biegnąc z góry zawsze lepiej jest zmniejszyć kadencję, wydłużając krok. Podobnie zmiana tempa będzie potrzebna, gdy napotka nas mały kryzys. Wiem, może za bardzo sceptycznie podchodzę do tego tematu, ale nigdy nie zabieram ze sobą słuchawek na trening. Zupełnie jak Kaisa Makarainen, wolę się skoncentrować na tempie, może wymyślić przy okazji następny post, a gdy przydarzą się trudności, skorzystać z zasady, którą kiedyś usłyszałem w filmie "Tour de France". Chodzi o to, aby śpiewać pod nosem jakąś znienawidzoną piosenkę w chwili największej słabości. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi, ale faktycznie wtedy jakoś do głowy wpadają same beznadziejne rzeczy. Być może w pewien sposób to pomaga, nie potwierdzam, jak i nie zaprzeczam.

Druga kwestia związana z słuchaniem muzyki na treningu to bezpieczeństwo. Jest ono jeszcze ważniejsze od naszych osobistych preferencji i sam nie wiem, czemu nie przytoczyłem tego argumentu jako pierwszego. O ile podczas biegu niewiele może nas czekać, o tyle odizolowanie się od otoczenia na rowerze, a zwłaszcza na szosie, jest już nieco nieodpowiedzialne. Ja wiem, że widujemy na drodze typów w samochodach z subwooferem większym od silnika, żyjących we własnym świecie pirackiego techno, ale ich chwila nieuwagi nie zawsze musi kończyć się wizytą w szpitalu. Poza tym, rowerzysta wciąż jest w Polsce pewnego rodzaju intruzem, dlatego zawsze lepiej jest mieć wyostrzone wszystkie zmysły w walce o przetrwanie na drodze. Z drugiej strony czasem aż chce się nadać tła do treningu przy wspaniałej pogodzie i widokach jak z bajki, lub przeciwnie- uciec od szarości i nudnego krajobrazu. Po prostu we wszystkim "trzeba znać umiar". Najlepiej skupić się na czerpaniu tego, co najważniejsze w danym wysiłku, zapewnić sobie dobre towarzystwo na długie sesje, a ulubioną muzykę przygotować na odpoczynek w domu. Wtedy można mówić, że się na nią zasłużyło.

Zwalniam pana

Tytułowe zdanie można usłyszeć nawet w biegach narciarskich. Od niedawna może to potwierdzić nie kto inny, jak Anders Soedergren. Szwed zakończył karierę w Pucharze Świata zaraz po biegu na 50 km w Oslo, lecz do końca sezonu ścigał się jeszcze w biegach długodystansowych w barwach Team LeasePlan Go. Starty w podobnych zmaganiach miał pewnie w planie na przyszłą zimę. Niestety będzie musiał je zmienić lub przynajmniej poważnie przemyśleć, bo właśnie wygasł jego kontrakt z drużyną. Jak to się stało, że nie przedłużono umowy, a szef- Thomas Alsgård pożegnał go, mówiąc: "słuchaj Anders, jesteś świetnym zawodnikiem, lecz muszę Cię zwolnić"? Też mnie to zastanawia.

Świat długodystansowych biegów narciarskich wygląda nieco inaczej niż znany nam doskonale Puchar Świata. Jeszcze raz użyję swojego ulubionego porównania tego biznesu do kolarstwa, poniekąd też z racji na trwający w najlepsze sezon i sukcesy Michała Kwiatkowskiego. Tutaj występują wyłącznie prywatne zespoły, zatrudniające biegaczy na dany okres czasu. Obowiązują więc kontrakty. Nie inaczej było w przypadku Soedergrena. Team LeasePlan Go nie przedłużył najzwyczajniej w świecie umowy ze Szwedem, podobnie jak zrobiło to BBC z Clarksonem. Kogo zatem pobił Anders? Nikogo, podobnie jak nie ma znaczenia fakt, że jest Szwedem, a zespołem dowodzi Norweg, będący w dodatku wynalazcą stylu łyżwowego. Właśnie tak, mamy do czynienia z legendą, Thomasem Alsgårdem, pionierem tej wspaniałej techniki. Zostawiając jednak te wstawki, co było przyczyną bezrobocia Soedergrena? Niestety coś, czego nie da się zmienić w swoim CV. Chodzi oczywiście o wiek. Dawniej myślano, że "emeryci" z Pucharu Świata przechodzą sobie bez problemu na długie dystanse, pozostając nadal blisko ulubionej dyscypliny i, co najważniejsze, meldując się w czołówce. I rzeczywiście tak było. Najlepszym przykładem może być tu Anders Aukland. 42- letni Norweg, olimpijczyk w Salt Lake City i Turynie, obecnie właściciel Teamu Santander wygrywał klasyfikację generalną Swix Ski Classics w 2013 i 2012 roku. Na koncie ma również wiele zwycięstw w maratonach, podobnie jak jego brat Jørgen. Mógłbym wymienić jeszcze kilka innych nazwisk znanych z dawnych czasów PŚ z podobnymi osiągnięciami. Wydawać by się mogło, że i na Soedergrena przyjdzie czas w wielkich klasykach, zwłaszcza z jego imponującą historią. Dwukrotny zwycięzca pięćdziesiątki w Oslo musi jednak ustąpić miejsca w zespole na rzecz młodych, utalentowanych zawodników. Jak stwierdził Alsgård, była to trudna pod kątem emocjonalnym decyzja, lecz bardzo potrzebna dla Teamu LeasePlan Go, który zakończył sezon Ski Classics na 4. miejscu w klasyfikacji zespołowej. Jego gwiazdą niewątpliwie jest tegoroczny zwycięzca całego cyklu- Petter Eliassen.

Jednak nie wszystko jest stracone dla Andersa Soedergrena. Nadzieją może okazać się konkurencyjny Team Santander braci Aukland. W jego barwach oglądamy bardzo doświadczonych zawodników, w tym innego Szweda- Johana Olssona. Być może w przyszłym sezonie zobaczymy kolejną legendę wśród zwycięzców tegorocznej klasyfikacji zespołowej. Serdecznie mu tego życzę, tym bardziej, że do niedawna bieg długodystansowy bez ataku Soedergrena był czymś straconym. Na szczęście na znalezienie pracodawcy ma jeszcze dużo czasu, bo sezon zimowy zakończył się już w zupełności. A skoro już o tym wspomniałem, to ostatnią imprezą był bieg Skarverennet, czyli 37 km techniką dowolną na trasie z Finse do Ustaoset (Norwegia). Co ciekawe, na starcie stanęło kilka znanych nazwisk, w tym Martin Johnsrud Sundby i Marit Bjørgen. Wśród pań triumfowała Therese Johaug tuż przed Serainą Boner, zaś rywalizację mężczyzn wygrał Toni Livers również o włos przed Sundby. Warto odnotować, że dobre lokaty zajęli biathloniści- Lars Berger (28) oraz Erlend Bjøntegaard (15). A jak wyglądało takie bieganie w kwietniu? Możecie to zobaczyć w poniższym filmie.



Trzeba przyznać, że bez względu na porę, chętnych do biegania w Norwegii nie brakuje. Podobnie jest zresztą w Jakuszycach, gdzie jeszcze w niedzielę widziałem wytrwałych biegaczy i turystów, podczas gdy sam konserwowałem już narty przed letnim odpoczynkiem.

A tak było nieco ponad tydzień temu, 10 kwietnia.
Teraz mogę wreszcie z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że sezon zimowy się skończył. Nie pozostaje więc nic innego, jak odstawić narty i powoli zaczynać przygotowania do następnej zimy. Na szczęście nie zapanuje całkowita pustka, zarówno pod względem pisania, jak i zajęcia. Tymczasem jednak "zamykam laptopa, na dzisiaj koniec".

Tajemnica innego kształtu- kije Exel X- Curve

Po intensywnym i długim sezonie przyszedł czas na odpoczynek. Nie wszyscy jednak mogą z niego skorzystać. Teraz jest wręcz idealna pora na testowanie sprzętu, który wejdzie do sprzedaży następnej zimy. Poza tym, statystycy wręcz uwijają się w robocie, żeby zebrać wszystkie wyniki i wyciągnąć z nich jakieś wnioski. Idąc tym tropem, zajmę się dzisiaj tematem z pogranicza tych dwóch światów. Zanurzę się w pisaniu o sprzęcie, a wszystko potwierdzę (lub nie) statystyką. Dziś poznamy tajemnicę kijów o wdzięcznej nazwie Exel X- Curve.

Po pojawieniu się na rynku wygiętych kijów od Exela świat biegów narciarskich podchodził do takiego rozwiązania bardzo sceptycznie. Sam nie byłem pewien, co o tym wszystkim myśleć, nawet gdy Ole Einar Bjørndalen, a chwilę później Darya Domracheva, zdecydowali się ich używać. Doszukiwałem się w tym jakiegoś zabiegu marketingowego, skutkiem którego egzemplarze o nowatorskim kształcie byłyby rozchwytywane przez amatorów. Tymczasem wcale tak się nie stało. Cena jest owszem wysoka, bo sięga około 330 EUR, ale to przez koszty wytworzenia. W przypadku zwyczajnych kijów wszystko sprowadza się w uproszczeniu do wycięcia odpowiedniego kawałka karbonowego pręta. Tutaj mamy do czynienia z określonym wykrzywieniem, przez co znacznie ciężej jest osiągnąć odpowiednią sztywność i wytrzymałość. To pociąga za sobą również większą masę, o czym kiedyś już pisałem.
Ole Einar Bjørndalen wraz z zakrzywionymi kijami firmy Exel.
Można sobie tak mówić bez końca o sztywności i tym podobnych rzeczach, ale każdy pewnie chciałby wiedzieć, jak tak naprawdę spisują się te kije. Świetnie się składa, bo też absolutnie nie mam pojęcia. Nie miałem okazji nigdy nawet zobaczyć ich na oczy, a co dopiero użyć. Ale od czego są ludzie, którzy znacznie lepiej znają się na sprzęcie narciarskim, niż ja i testują go na co dzień? Całkiem niedawno swoje odczucia na temat wygiętych Exeli opublikował Zach Caldwell. Według niego, najważniejszą zaletą była swoboda ruchu przy większych prędkościach. Wpływa na to fakt, że grot wbija się z śnieg znacznie bardziej z przodu, niż w przypadku zwykłych kijów. Szczególnie dotyczy to stylu łyżwowego, w którym kluczem do szczęścia jest zyskiwanie prędkości bez koniecznego zwiększania kadencji ruchów. To trochę tak, jak z jazdą na rowerze. Możesz wybrać twarde przełożenie i używać więcej siły, lub naciskać na pedały lżej, ale z większą częstotliwością. Oczywiście Exel X- Curve wcale nie czynią rąk silniejszymi, ale jedynie pozwalają na użycie pełni siły w ergonomiczny sposób. Dlatego szczególnie na płaskim terenie widoczna jest ich przewaga nad zwyczajnymi konstrukcjami. Być może właśnie z tego powodu nowość nie przyjęła się w biegach narciarskich, a jedynie w biathlonie. Tam, gdzie teren jest bardziej pofałdowany, większa masa może stać się uciążliwa, a zysk będzie praktycznie żaden. Pełną relację z testu Caldwella możecie przeczytać tu.

A co z tymi sekundami, które obiecywał urwać Ole Einar dzięki nowym kijom? Żeby to stwierdzić, potrzeba nam odpowiedniej statystyki. W gronie najszybciej biegających biathlonistów OEB znalazł się w minionym sezonie na 14. miejscu. Jego średnia prędkość wyniosła 25,73 km/h. Porównując to z poprzednim sezonem, kiedy używał tradycyjnych kijów, wychodzi nam jednak, że wówczas był nieznacznie szybszy. Skoro tak, to może Darya Domracheva się poprawiła? Minimalnie, bo była o 0,1 punktu procentowego szybsza. Inny zawodnik używający Exeli- Fredrik Lindstroem, dość znacznie się pogorszył, więc tym bardziej nie bierzemy go pod uwagę. Zapewnienia o zyskiwanych sekundach możemy więc włożyć między bajki, choć z drugiej strony trudno w statystyce ująć choćby smarowanie nart, czy ogólny poziom biegowy biathlonistów. Różnice bowiem były liczone na podstawie odchyleń od średniej prędkości statystycznego biathlonisty w PŚ. Jak ktoś chce przejrzeć całe zestawienie, polecam zaglądnąć na realbiathlon.

Większość przypuszczeń została brutalnie zrewidowana przez rzeczywistość. Najwyraźniej inżynierowie Exela mieli zamiar stworzyć kije, które przede wszystkim uczynią odbicie bardziej swobodnym i efektywnym. Chyba im się to udało, patrząc na wynik testu i wybór Bjørndalena. Idea wygiętego kształtu powróciła po programie Kraftstaven, który podchodził do problemu odwrotnie, kierując siłę na inne mięśnie. Exel jednak powinien na stałe zadomowić się na rynku ze swoją technologią, nie koniecznie go podbijając. A może będzie zupełnie inaczej? I tą sensacją kończymy, dobranoc!

Wszystkie przypadki pana F

Święta bez rodziny się nie liczą. To samo pomyślała biathlonowa rodzina, a właściwie jej gwiazdy, spotykając się w zeszły weekend w odległym rosyjskim Tyumeni. Celem pokonania tysięcy kilometrów nie było oczywiście zwyczajne spotkanie, lecz zawody- Champions' Race (oryginalnie gonka czempionow- Гонка Чемпионов, że niby umiem pisać cyrylicą). Zawody zostały w pewien sposób połączone z rozgrywanym corocznie Pucharem Gubernatora Regionu Tyumen, dlatego w dwudniowych zawodach mogliśmy zobaczyć mnóstwo osobistości. Zazwyczaj o tej porze tylko tam panują jakiekolwiek warunki zimowe. I choć tym razem podobne zawody można by było rozegrać choćby w Jakuszycach, to tradycyjnie przyszedł czas na rosyjską wiosnę biathlonową.

W sobotę, pierwszego dnia zmagań, rozegrano wspomniany już Puchar Gubernatora. Pamiętam, że już kiedyś miałem do czynienia z takimi zawodami i za każdym razem mnie one zaskakują. Zasady może i są proste jak budowa czołgu T55, ale nie sposób nie dziwić się ich funkcjonowaniu. Otóż, bieg to tak zwany mega mass start z ośmioma strzelaniami (!), dystansem odpowiednio 15 km i 20 km dla pań i panów, w którym może wystartować do 60 zawodników. Nie wymyśliłem sobie żadnej z tej rzeczy, a prima aprilis już dawno minął, tak więc gdzie jest haczyk? Strzelnica ma 60 stanowisk? Nic bardziej mylnego. Ktoś, kto to wymyślił, miał najwyraźniej więcej oleju w głowie niż wódki, co w tamtych rejonach nie jest takie oczywiste. Postaram się wytłumaczyć formułę tego ciekawego biegu. Tak więc mamy start, 60 zawodników wybiega sobie na trasę w jednym momencie, po czym wkrótce wszyscy zbliżają się do strzelnicy. I teraz następuje najlepsze: numery od 1 do 30 wykonują pierwsze strzelanie, a pozostałe biegną na drugą rundę. Po następnej pętli, pokonanej przez obie grupy, mamy wymianę, czyli 31-60 strzelają, a 1-30 biegną bez strzelania. Zgodnie z założeniem kogoś, kto to planował, po tym zabiegu wszystko wraca do "normy", czyli każde kolejne strzelanie odbywa się na końcu każdego okrążenia. Różnice czasowe są bowiem na tyle duże, że nie powinno być problemu z wyzerowaniem strzelnicy na czas, kiedy zawodnicy zajmujący dalsze miejsca przybiegną na swoją próbę. Wygląda to trochę tak, jak w biegach na dochodzenie Pucharu Świata z tym, że można zdobyć większą przewagę z racji na spory dystans. I tak mijają pierwsze cztery strzelania w postawie leżąc. Zaraz po czwartej próbie, każdy podbiega do specjalnego stanowiska, w którym ładuje cztery magazynki na strzelania w postawie stojąc. Zazwyczaj następuje również wymiana nart, czyli procedura podobna do tej, którą oglądamy w biegach narciarskich w skiathlonach i pięćdziesiątkach/trzydziestkach. 
Moment pit stopu Martina Fourcade.
Chyba nie trzeba tłumaczyć, jak przebiega dalsza część zawodów. Ogólnie rzecz biorąc, zasady w praktyce działają i chętnie obejrzałbym kiedyś taki bieg w ramach Pucharu Świata.

W zawiłościach mega mass startu nie tylko kibice mogą się zgubić. Na przykład Martin Fourcade, podczas ostatniego strzelania, wyłączył sobie w głowie licznik pudeł, przez co zamiast na karną rundę, wybiegł na ostatnie okrążenie. Na szczęście zauważył w porę swój błąd (lub też usłyszał wrzawę na trybunach) i wrócił się do ogródka Andresena. Ten błąd kosztował go jednak zwycięstwo na rzecz Antona Shipulina. Trzecie miejsce, ku uciesze zgromadzonych kibiców, zajął przedstawiciel miejscowego klubu- Evgeniy Garanichev. Poniżej szczegółowe wyniki, życzę dobrej zabawy przy rozszyfrowywaniu nazwisk.
Zgadza się, na 6. miejscu jest Ole Einar Bjørndalen. O powodzie jego przyjazdu do Tyumieni dowiecie się w dalszej części tekstu.
Wśród pań najlepsza była Darya Domracheva (i już wszyscy wiedzą, czemu przyjechał Ole Einar). Walkę z Białorusinką podjęła właściwie tylko Darya Virolaynen, dzielnie trzymając się z przodu aż do ósmego strzelania. Duża liczba karnych rund nie pozwoliła natomiast Kaisie Makarainen na odniesienie sukcesu. Finka mimo 6 karnych rund zdołała jednak zająć trzecie miejsce. Niespodziankę w postaci 8. miejsca sprawiła Svetlana Sleptsova, o której biathlonowy świat zdążył już chyba zapomnieć. Poniżej szczegółowe wyniki.

Dwie Włoszki, które przyjechały na weekend mistrzów, to Karin Oberhofer i Dorothea Wierer. W mega mass starcie zajęły odpowiednio 6. i 7. miejsce. 
W niedzielę przyszedł czas na zawody Champions' Race, które znamy z poprzednich lat z Moskwy (edycja 2013, edycja 2014). Tradycyjnie po konkursie strzeleckim odbyły się biegi masowe z dwoma strzelaniami. Wygrali ponownie: Anton Shipulin i Darya Domracheva. Na szczęście tym razem literki były normalne, więc można było wszystko wyczytać.


Po mass startach biathloniści dobrali się w pary. I tak oto, pierwszą parę stanowili państwo Bjørndalen, znaczy przepraszam- Darya Domracheva i Ole Einar Bjørndalen. Za nimi Ekatarina Yurlova z Antonem Shipulinem, Nadezhda Skardino z Martinem Fourcade i tak dalej (screen poniżej). Dodam tylko, że wcześniej na podobne imprezy jako jedyny Norweg jeździł Emil Hegle Svendsen, ale ma chyba dość tego sezonu, a i sam król biathlonu ma dodatkowy powód, aby się na nich pojawiać.

W biegu par każdy biegł po dwie zmiany, przy czym rozpoczynały panie. W tej konkurencji znowu narozrabiał Martin Fourcade. Dobiegając do strefy zmian, podciął Garanicheva, który zaś wpadł na partnerkę Francuza. Skardino upadła z impetem na śnieg, łamiąc przy tym swój karabin.
Moment zderzenia Garanicheva ze Skardino. Przez to również Karin Oberhofer miała problem z odebraniem zmiany od Rosjanina.
Skardino jakoś dobiegła do pierwszego strzelania, które jednak zupełnie odpuściła i od razu udała się na 5 karnych rund. Przed próbą w postawie stojąc Martin postąpił zgodnie z duchem fair play i pożyczył swój karabin Białorusince. Dzięki temu, jej strzelanie było w ogóle możliwe. Jakby wypadków było mało, przy wyruszaniu na ostatni odcinek, Fourcade złamał jeden z kijków. Nawet szybka wymiana nie uchroniła pary przed zajęciem ostatniego miejsca. Tyumen był zdecydowanie pechowym miejscem dla młodszego z braci Fourcade. Starszy natomiast poradził sobie całkiem nieźle, zajmując drugie miejsce w parze z Daryą Virolaynen. Ustąpili tylko świetnej i skutecznej dwójce Rosjan- Shipulin i Yurlova. Podium uzupełniła reprezentacja Słowenii w osobach Jakova Faka i Teji Gregorin.
Podium w komplecie.
Tuż za podium znalazła się para Domracheva/Bjørndalen, następnie Oberhofer/Garanichev, Vitkova/Slesingr, Wierer/Lindstroem, Makarainen/Moravec, Semerenko/Beatrix i wreszcie Skardino/Fourcade. Dobrze było zobaczyć po raz ostatni biathlonistów w akcji, zanim udadzą się na zasłużony odpoczynek. W parze z mega mass startami dało to prawdziwie królewskie zakończenie sezonu. Wszystko relacjonował w telewizji sympatyczny, olbrzymi komentator z Rosji.
Za biurkiem nie wygląda na tak dużego człowieka, ale z powodzeniem mógłby służyć za niedźwiedzia z ikony rosyjskiego sportu. 
A jak ktoś przegapił transmisje i chciałby zobaczyć biegi w Tyumeni, może je odtworzyć za pomocą poniższej playlisty.

Po raz drugi

Mamy dzisiaj 1 kwietnia- dzień znany jako prima aprilis, imieniny Celzjusza (tak, jest takie imię), rocznica uruchomienia pierwszego połączenia międzynarodowego przez PLL LOT, święto nadania praw miejskich dla Braniewa i Nagano oraz powołania Głównego Urzędu Miar. Tego dnia założono również firmę Apple, Program III Polskiego Radia, a na świat przeszedł Łukasz Szczurek. Do tych wydarzeń warto dopisać jeszcze powstanie bloga pod wcześniejszą nazwą SadurSky, którego pisanie stało się jednym z moich głównych zajęć. Mimo zmiany nazwy, wyglądu i samego autora, od początku niezmienne pozostało to, co chyba z założenia było najważniejsze. Chodzi o czerpanie radości z pisania każdego tekstu. Przy okazji zawsze staram się przekazywać coś więcej oprócz zwykłej treści. Mam nadzieję, że w ten sposób choć trochę udało mi się zainteresować Was biegami narciarskimi i biathlonem. Być może ktoś również przyjął Północny Punkt Widzenia, chcąc zostać Człowiekiem Północy.

Dlatego przy okazji, podobnie jak rok temu, dziękuję wszystkim, którzy odwiedzają to miejsce, bez względu na "stopień wtajemniczenia" w sport. Staram się (przynajmniej w większości przypadków) pisać teksty, które mogą trafić do każdego, a nie tylko wytrawnych obserwatorów, śledzących każde możliwe zawody biathlonowe lub biegowe. Jednocześnie zawsze znajdzie się czas na bardziej fachowe przemyślenia. Takowe można przede wszystkim przeczytać w anglojęzycznej wersji bloga, choć i tu czasem się pojawiają.

Wciąż pozostaje jeszcze wiele tekstów do napisania. Tak więc zapraszam i do zobaczenia następnym razem.