Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Mój ostatni dzień

Nie pamiętam pierwszego dnia w Alcie, bo byłem obezwładniony tym, co mnie właśnie spotkało. A przyznam, że chciałem tutaj zrobić takie porównanie tych pierwszych i ostatnich chwil oraz tego, jak ten czas na mnie wpłynął, co zmienił i czego nauczył. Przecież jest tego trochę, bo gdy jednak próbuję wyobrazić sobie siebie tuż po przyjeździe, to wyglądałem mniej więcej tak: Bałem się. Jak cholera. Siedziałem w pustym pokoju na dalekiej Północy, nie mając znikąd pomocy i nie wiedząc nic. Jedyną myślą było zapewne: "co ja właśnie zrobiłem". W dodatku akademiki Nyland wyglądały jak jakieś opuszczone blokowisko lub nawet więzienie. Nikogo nie znałem i nie byłem nawet pewien istnienia moich współlokatorów na piętrze. Jedyne ślady tego, że ktoś oprócz mnie korzysta z kuchni widziałem po zmieniającej się zawartości suszarki na naczynia. Również dźwięk otwieranych w porze nocnej drzwi wejściowych, od których nie dzieliło mnie wiele, sygnalizował, że ktoś jednak wraca skądś do pokoju. Nie myślałem nawet o wyjściu, zapytaniu się, kim ten ktoś jest. A najbardziej zastanawiał mnie mój najbliższy sąsiad, z którym miałem dzielić łazienkę. W chwili mojego przyjazdu nie było go w pobliżu. Mogłem tylko domyślać się, kim on jest i kiedy przyjedzie na studia. Wtedy za każdym razem, gdy te drzwi otwierały się wieczorem, myślałem, że to on. To było dziwne uczucie, potęgowane dodatkowo dniem polarnym, który wbrew pozorom nie dodawał pewności. Pustawe akademiki, zero ludzi na dworze i uparcie wskazujący godzinę 12 w nocy zegarek to przy zupełnie jasnym widoku na zewnątrz nie stanowiło jakiejkolwiek normalnej dla mnie sytuacji. W nocy nie mogłem spać, a rano nie chciałem wstać. Z Północą zderzyłem się nad wyraz mocno. Dopiero po dwóch dniach poznałem swoich sąsiadów, z którymi wszystko zaczęło przybierać inny wygląd. Przyszedł czas otwierania się na to, co mnie spotka w najbliższych kilku miesiącach. Również mój sąsiad, który przyjechał po tygodniu, okazał się być całkiem w porządku.

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Amtmannsnes, Alta.
Amtmannsnes, czyli ostatnia odkryta dzielnica Alty. I chyba też najładniejsza. Nigdy nie zapomnę tego, jak niedawno pobiegłem w te rejony późnym wieczorem i zobaczyłem takie widoki, dodatkowo podkreślone nisko schodzącym słońcem.
Później przyszedł czas, w którym mogłem na różne pytania odpowiadać w ten sposób: "mieszkam w Alcie. Tak, na północy Norwegii. No, daleko, bo za kołem podbiegunowym. Jak jest? No, w sumie trochę ciemno, ale ogólnie fajnie." A za tym krótkim "fajnie" stały wszystkie te rzeczy, które przyszło mi tu przeżyć, zobaczyć i Wam opisać. Zorza polarna, wieczna ciemność, ogromne ilości śniegu i wreszcie powrót do jasności przez całą dobę. Wszystko dobre i złe. Monotonne i niesamowite. Północ to miejsce, które przez te miesiące przyprawiło mi tyle wrażeń, że aż mnie to wszystko zmęczyło i jakby postarzało. Alta do samego końca była jak niezbyt dobra żona. Na początku myślisz, że żenisz się z osobą ze swoich marzeń, po czym okazuje się, że ona też jest z tych, którym zależy tylko na pieniądzach, a w dodatku z czasem robi się coraz bardziej oziębła. Zaczyna cię zmieniać, raz na lepsze, raz na gorsze, bo tyle kosztuje cię przystosowanie się do jej warunków domowych. Bierzesz w końcu ten nieszczęsny rozwód, bo to zła kobieta była, po czym wyprowadzasz się z powrotem do matki Polski, by znów gotowała tobie schabowe zamiast łososia. I tak pewnie nagle zauważysz, że to jednak twoja była robiła najlepszego łososia i zaczniesz nawet tęsknić za jej nieprzewidywalnym charakterem i niezwykłą urodą. A to, jak cię zmieniła, ostatecznie ci się spodobało. Zwłaszcza, gdy nazywała cię "Człowiekiem Północy".

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Amtmannsnes, Alta.
Podobno w Norwegii jest taki przepis, że jeżeli posiada się dziecko, trzeba mieć również taki mały batut obok domu.
Tak jest z tym ostatnim dniem, który w przeciwieństwie do pierwszego zapamiętam jeszcze przez długi czas. Najpierw pakowanie rzeczy w jednym z najlepszych akademików na świecie. Chyba nigdzie nie można było żyć tak blisko natury jak tutaj. Wszystko było tu widać dokładniej niż w więzieniu (Nylandzie). Powroty zorzy polarnej w marcu, białe zające i rodzinę srok, które już na dobre zbudowały sobie gniazdo nieopodal mojego okna. Teraz wszystko za nim jest zielone, choć jeszcze miesiąc temu pole było w znacznej mierze pokryte starym śniegiem. Krzewy zyskały siłę i stały się czymś więcej niż tylko wyschniętymi patykami, które przeszkadzały przy wyskakiwaniu przez parapet. W ostatnich dniach były raczej ozdobą coraz częściej wpuszczanego do pokoju wiosennego słońca i ciepła, przy którym można było po prostu siedzieć nie robiąc nic. Na przykład w poniedziałek temperatura osiągnęła niewyobrażalne 25 st. C, co przywiodło nawet do Alty małą burzę i tęczę widoczną z samych drzwi wejściowych. Tym wszystkim można się napawać w nieskończoność, zwłaszcza gdy dokładnie wiadomo, że to już koniec. Na takie coś nie było jednak czasu. Ustny egzamin z norweskiego i tona rzeczy do spakowania nie mogły czekać. Przy tej letniej pogodzie nie mogło pójść inaczej niż bardzo dobrze, choć w natłoku tych wszystkich wspomnień trudno było się skupić na samym zaliczeniu. Później odwiedziłem nawet swoją pracę. Tam, gdzie zaczynałem nie wiedząc zupełnie nic i gubiąc się w norweskim, zostałem pożegnany słowami kierowanymi przez szefa: "dziękujemy. Pracowałeś bardzo dobrze. Powodzenia dalej". Nie obyło się bez zakupów typowo norweskich rzeczy, których będzie mi brakowało. Kilogram brązowego sera i słodycze wylądowały już w torbie. Później pozostało pójść jeszcze do najciekawszego sklepu w Alcie, czyli muzycznego o nazwie Puskas i zaopatrzyć się w jakąś starą płytę z prawdziwie norweską muzyką. Trafiłem akurat na porę tuż po samym zamknięciu, lecz szczęśliwie właściciel wpuścił mnie do środka i pomógł w odpowiednim wyborze. A gdy dowiedział się, że to wszystko ma mi przypominać Altę po wyprowadzce, wręczył mi wspaniały prezent. Było nim jego własne wydanie- dwie LP z norweskimi piosenkami, warte w sumie więcej niż to, co właśnie kupiłem. Długo nie mogłem otrząsnąć się z zaskoczenia, jednak pseudonim Puskas zapamiętam na jeszcze dłużej. Nie inaczej jest z ludźmi, których żegnałem. Koledzy z kursu językowego, studenci z wymiany, dawni norwescy sąsiedzi. Oni wszyscy rozjadą się teraz w swoje strony i wrócą do swoich zajęć lub rozpoczną coś zupełnie nowego. Być może dla nich Alta też była jakimś zwrotem akcji i wątkiem, który dobiega końca właśnie teraz, tak jak kończy się sezon dobrego serialu. Ze mną jest niby podobnie, choć dziś, tego ostatniego dnia wiem na pewno, że to wcale nie jest koniec, a dopiero początek. Z tą różnicą, że przez chwilę będzie ciszej.

Północny Punkt Widzenia: Mój ostatni dzień. Tęcza nad akademikiem Komsa

Moja własna Śnieżka

Choć tytuł mógłby sugerować pewne nawiązania do nekrofilii, nie będziemy dziś zajmować się tym tematem (i oby również wcale). Zabiorę Was natomiast na górę, która dla Alty jest tym, czym Śnieżka dla Jeleniej Góry, z tą różnicą, że nie da się jej zdobyć nosząc szpilki. Znajdziemy się więc na najwyższym punkcie w okolicy, czyli 1149 m.n.p.m. Wysokość względem rozpoczęcia wędrówki jest mniej więcej taka sama, dzięki czemu dorównuje wysokości względnej Śnieżki licząc od początku wspinaczki w Karpaczu. Stąd też moje porównanie nie jest sprawą tylko i wyłącznie mojej chorej wyobraźni.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok na Haldde.
Widok na Haldde z płaskowyżu przed ostatnim etapem wspinaczki.
A skoro o chorej wyobraźni mowa, to czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak pachnie zbliżające się lato? Dla mnie od zawsze był to zapach kwitnących na biało drzew czereśni i małych szafirków. Wszystko to wypełnia powietrze charakterystycznym słodkawym zapachem, niesionym dodatkowo przez ciepłe, majowe podmuchy wiatru. A tę woń od czasu do czasu przełamuje łagodny dym grilla, który właśnie rozpalany jest gdzieś w sąsiedztwie. Tego zapachu brakuje mi tutaj w Alcie. Oczywiście wiosna zazieleniła mi wszystko za oknem w mgnieniu oka, jak tylko stopniały resztki śniegu, a temperatura raczyła utrzymać się na poziomie powyżej 10 st. C przez kilka dni, ale to i tak nie jest ta pełnia życia, która na Północy chowa się gdzieś jakby w obawie, że zimno zaraz powróci. Nic dziwnego, skoro rok temu o tej samej porze podobne zielone kolory były tylko marzeniem wszystkich tych zmęczonych już patrzeniem na brudnawy śnieg. Widząc więc skąpaną ostatnio w chłodnym, północnym słońcu okolicę, warto cieszyć się choćby z tego, co jest. Czasem nawet doleci wspomniany zapach grilla, bo Norwegowie również kultywują ten rodzaj przyrządzania potraw, traktując go wręcz jak pewnego rodzaju rytuał. Olav Brostrup Müller pisze o tym w swojej książce "Kjedet enebolig- rapport fra provinsen", w której w dość humorystyczny sposób opisane jest jak "krwawe kawałki mięsa z Kiwi (nazwa sklepu) przeobrażają się w coś więcej niż tylko mięso". Zupełnie tak, jakby na ruszcie znalazł się świeży kawałek jakiegoś wielkiego zwierzęcia, przed momentem upolowanego przez ojca rodziny.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord
Wiejski krajobraz na norweskiej prowincji, czyli Kåfjord.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord
A przez taki most i taki tunel (po prawej) dojeżdża się z Alty do Kåfjordu.
Jednak tak poza przebłyskami czegoś podobnego, Alta generalnie ciągle pachnie tak samo (czyli jak szlugi i kalafiory). Nie ma czereśni, a tym bardziej szafirków, zaś kręcące się wokół nielicznych kwiatów trzmiele są tutaj wręcz atrakcją cenniejszą od białego zająca spotkanego w centrum miasta w drodze z pracy do domu. Nic więc dziwnego, że przy okazji wolnego czasu przed egzaminem i możliwości dołączenia do sobotniej wycieczki mojego nowego sąsiada, dobrze było choć na moment wyrwać się z tego miejsca trochę dalej niż tam, gdzie każdego dnia ładuje mi się tekstura mapy terenu. Padło na Haldde, bo oprócz tego, że góra jest wysoka i ciekawa, to również jej odwiedzenie stało się możliwe właśnie dzięki sąsiadowi i jego francuskiemu samochodowi. Bo aby rozpocząć wspinaczkę, należało najpierw pojechać z Alty do oddalonej o kilka kilometrów małej osady Kåfjord, znanej obecnie jako miejsce muzeum Tirpitz związanego z drugą wojną światową oraz z pozostałości kopalni miedzi. Na pierwszy rzut oka sprawia jednak wrażenie leniwej, prawie niezamieszkanej wsi, zupełnie jak Miedzianka koło Janowic Wielkich. I tak oto z tej północnej Miedzianki rozpoczyna się wejście na najwyższą górę w Alta Kommune.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Norweska prowincja- Kåfjord.
Widok na główną drogę przebiegającą przez Kåfjord.

Trasa początkowo wiedzie szutrową, niepozorną, aczkolwiek stromą drogą, po której spokojnie mogłyby poruszać się samochody. I chyba rzeczywiście tak jest, bo miejscami widać było ślady opon, a mijane ogromne rury wyglądały na niedawno przywiezione na miejsce jakiejś budowy. Podobno w okolicy ma być właśnie budowany pewien rezerwuar wodny, wokół czego rozgorzała dość głośna debata. W końcu ingerencja w szlak prowadzący na jedną z okolicznych atrakcji to coś naprawdę dużego. Tu jednak do głosu dochodzi fakt, że tak naprawdę żadnego "szlaku" w naszym rozumieniu tam nie ma. Tutejsze góry nie znajdują się w obrębie żadnego parku narodowego, który obejmowałby cokolwiek ochroną, jak i wyznaczał turystom jedynie słuszne zasady ich zdobywania. Za tym przemawia również allemannsretten, czyli prawo każdego człowieka do korzystania z natury w nieograniczony, aczkolwiek szanujący ją sposób. Ma to zatem swoje złe strony w postaci ewentualnego przeforsowania projektu budowy czegokolwiek, jak i dobre aspekty, takie jak choćby możliwość wchodzenia na szczyt najkrótszą wybraną drogą zgodnie z zasadą "byleby się przy tym nie zabić". Z tej okazji skorzystaliśmy zdobywając Haldde. Gdy szutrowa droga się skończyła, ustępując coraz to węższym ścieżkom, dodatkowo przecinanych nagle grubą warstwą śniegu, w którym łatwo się było zapaść, czasem trzeba było wybrać taki tor, który omijałby najgorsze momenty oznaczające wyciąganie śniegu z butów. Nie wszystko jednak udało się obejść, szczególnie przed samym szczytem, kiedy trudy niesamowitej stromizny podkreśliła jeszcze zdradliwa śnieżna pokrywa. W rezultacie ostatnie metry wejścia wyglądały jak próba zdobycia Śnieżki od frontu, w linii prostej ( ͡° ͜ʖ ͡°).

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zejście z Haldde.
Stromo i w dodatku śnieżnie. O ile podejście sprawiało problemy, o tyle zejście było już przyjemnością, również dla sąsiadki z Polski.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
Najwyraźniej jest jeszcze więcej śniegu w górach, gdzieś na zachód od Haldde.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
Jeszcze jedno ujęcie ze szczytu.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Widok z Haldde.
I widok na Altę z samej góry.
W górach zawsze najważniejsza jest dobra pogoda. Na Haldde ma to szczególne znaczenie, bo w końcu wysokość nie jest byle jaka, zwłaszcza na tereny położone nad samym morzem. Tego dnia mieliśmy jednak wszyscy szczęście, bo przez większą część wędrówki towarzyszyło nam słońce. Dopiero w wyższych partiach zaczął dawać się we znaki silny i zimny wiatr, który na szczycie nie pozwolił na przyjemny odpoczynek. Można zapytać w takim razie, gdzie podziało się górskie schronisko, oferujące napoje po 100 zł, czy coś podobnego, co powinno znaleźć się w takim miejscu. Otóż na Haldde, jak i podobnych szczytach w okolicy, nie ma nic takiego oprócz skrzynki na książkę, w której odwiedzający mogą zapisać swoje dane na potrzeby ewentualnego zdobywania wszystkich 10 wzniesień Alty, za co otrzymuje się jakieś upominki od informacji turystycznej. Jest co prawda mały budynek, który dawniej był pierwszym obserwatorium zorzy polarnej, wzniesionym przez naukowca Kristiana Birkelanda w 1899 roku, lecz teraz stoi on zamknięty. Nawiasem mówiąc Birkeland jest postacią z banknotu 200 NOK. Nieco niżej jest również inny budynek, w którym istnieje możliwość nocowania. Wcześniej należy jednak w tym celu wykupić miejsce i odebrać klucz z urzędu miasta w Alcie, co podobno kosztuje całkiem sporo mimo braku jakichkolwiek udogodnień.

Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Kristian Birkeland
Popiersie słynnego Kristiana Birkelanda.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Haldde toppen.
Widoczny budynek oferuje nocleg na opisanych powyżej zasadach.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zamarznięte jezioro w drodze na Haldde.
Zamarznięte jezioro w górach to zawsze coś pięknego, szczególnie gdy wpadają do niego dwa lodowate strumienie.
Północny Punkt Widzenia: Moja własna Śnieżka. Zamarznięte jezioro w drodze na Haldde.
W niektórych miejscach względna wiosna kontrastuje z grubą pokrywą śnieżną aż nadto. Dziwne, że w okolicy nie utrzymuje się żaden lodowiec.
Zejście, a raczej ześlizgnięcie się po śniegu było już zabawą. Wiatr ustał, a widok zamarzniętego jeziora i surowego krajobrazu wciąż nie pozwalał zapomnieć o tym, gdzie jesteśmy. Tereny na płaskowyżu przywołały wędrówkę do Kanionu Alta, którą miałem okazję przejść w ten dobry jesienny weekend (swoją drogą jak szybko ten czas minął). Różnicą był tylko brak tak żywych kolorów, jakie wtedy bardzo mnie urzekały. Z drugiej strony będąc jeszcze blisko Haldde widok pozostawionego szczytu z budynkiem przypomniał mi kolejny raz tytułową Śnieżkę. Później schodząc coraz niżej i myślami będąc już przy wieczornym grillowaniu, zaplanowanym przez sąsiadów z górnego piętra akademika, patrzyłem jeszcze na drzewa, które stopniowo były coraz bardziej zielone. Wszędzie te same małe brzozy, które bez liści wyglądają jak po pożarze, albo jak Anja Rubik w najnowszym teledysku Mary Komasy (zależy co do kogo bardziej przemawia). Gdy już dotarliśmy prawie z powrotem do Kåfjordu przywitał mnie nowy zapach, którego dotychczas nie mogłem wyczuć. Nagle skądś przywiało tę słodycz w powietrzu, że aż zapytałem na głos: "Co to za zapach?" Na co mój nowy sąsiad odpowiedział: "Tak pachnie lato". Miał rację, choć sam dodałem sobie jeszcze w głowie, że to właśnie jest woń, której będę szukał już za tydzień w Polsce.

P.S.: Wszystkie zdjęcia z wyprawy na Haldde można zobaczyć tu.

Niech się święci 17. maja

Większość z nas ma już za sobą długi majowy weekend. Grille zostały rozpalone po raz pierwszy w sezonie, puszki z elitarnym piwem marki VIP otwarte, a plastikowe krzesła ogrodowe wyjęte z piwnicy. Norwegowie jednak na swoją wersję majówki musieli trochę poczekać. Bo choć tu też obchodzone jest święto pracy 1. maja, wypadło ono w niedzielę, zaś o 2. i 3. nikt tu nawet nie słyszał. Znaczy słyszał, bo były takie dni zaraz po pierwszym, ale w kalendarzu na czerwono zaznaczona jest nieco późniejsza data, na którą czekano. Nic dziwnego, bo chodzi o najważniejszy dzień dla całej Norwegii, jakim jest 17. maja. Razem z Zielonymi Świątkami przypadł w tym roku Dzień Konstytucji, czyli Grunnlovsdagen. Jego rangę podkreśla to, że nawet mój sklep jest wtedy zamknięty, więc mamy do czynienia z naprawdę ważnym czasem, porównywalnym do Bożego Narodzenia. Skoro więc pół świata zasypało portale społecznościowe hashtagami #17mai i #GratulererMedDagen, czas dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Obchody Dnia Konstytucji w Norwegii

Dla Norwegów dzień 17. maja jest jak urodziny całego narodu. Gdy z datą 17.05.1814 uchwalono norweską konstytucję, był to pierwszy krok do niezależności. Kraj wyszedł z tłamszącej unii z Danią po to, by przejść w kolejny związek, lecz tym razem luźniejszy (coś jakby taki z opisywanych w ostatnim poście towarzyskich historii), ze Szwecją. Już wtedy Norwegia miała sporą suwerenność, choć całkowicie zyskała ją nieco później, bo w 1905 roku, kiedy za sprawą referendum odłączyła się od wschodniego sąsiada i sprowadziła sobie (jak na ironię) duńskiego księcia Karla, który przyjął imię Haakon i został nowym królem. Szwedzi byli w tym czasie czymś zajęci (prawdopodobnie organizowaniem pierwszego konkursu Eurowizji razem z Australią), więc nie chcieli iść na wojnę przeciwko sąsiadom. To ostatecznie dało niezależność Norwegom, którzy na jej pamiątkę postanowili jednak obchodzić swoje święto 17. maja jako dzień niepodległości, bo zapewne taka data jest dokładniejsza oraz znacznie ważniejsza pod względem symbolicznym niż jakieś referendum i dłuższe sympatyzowanie Szwecji z Conchitą Wurst. Tyle, jeżeli chodzi o samą historię. A jak jest dziś, czyli w dzień 202. urodzin najważniejszego dokumentu spisanego w Eidsvoll?

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad.
Oto wzorowy zestaw na obchody 17. maja- bunad oraz flaga w dłoni. Serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy zechcieli pozować do zdjęć.
Co roku w każdym większym mieście, w tym również w Alcie, organizowany jest pochód, w którym biorą nieprzebrane rzesze mieszkańców całej okolicy. Najwięcej dzieje się pod tym kątem w Oslo, gdzie pochód mija pałac królewski, dzięki czemu każdy ma szansę pomachać do rodziny królewskiej. Ludzie noszą wówczas specjalne stroje ludowe, zwane bunad, które różnią się od siebie wyglądem w zależności od pochodzenia. To tak, jakby u nas ktoś z Krakowa maszerował w dobrze nam znanym stroju krakowskim z okazji 3. maja. Wygląda to naprawdę wspaniale, bo w takim zestawieniu strojów wszystko musi być odpowiednio dobrane, w tym również biżuteria oraz obuwie. Patrząc na tak pięknie ubranych Norwegów, których proszę o pozowanie do zdjęcia, jestem trochę zazdrosny, że my nie mamy tradycji noszenia takich szczególnych strojów. Był przecież romantyzm, a później Młoda Polska i chłopomania, były motywy ludowe i baśnie, więc czemu musieliśmy o tym zapomnieć gdzieś po drodze? Być może gdzieś w szarych czasach komunizmu zmuszono nas do tego zapomnienia, a dziś ewentualny powrót do takich tradycji byłby już niemożliwy. "Bo po co?" Czemu Janusz z Grażyną mieliby wydawać mnóstwo pieniędzy na coś, co włożą raz do roku, a może czasem przy okazji ważniejszego święta rodzinnego? A poza tym, to takie nienowoczesne, niestylowe i w ogóle niewygodne, jak pomyślała Karyna z Sebkiem. Tutaj bunad nosi się jednak bez względu na wiek. A ja mogę niestety zapomnieć o dumnym zaprezentowaniu się przy podobnej okazji w Polsce, mając na sobie jeden ze strojów dolnośląskich, choć tak naprawdę z punktu widzenia genealogii bliżej mogłoby mi być do strojów ukraińskich. Ale zostawmy już zawirowania historii i nie róbmy z nich piosenki na Eurowizję, bo to by było zbyt naiwne, lepsze będzie coś ambitniejszego i uniwersalnego o życiu. Czekaj, co?

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Russetid
Co prawda bez bunadu, ale również w nieprzeciętnych strojach. Tak prezentuje się młodzież obchodząca russetid, czyli szczególny czas imprez po zakończeniu szkoły średniej.
No dobrze, gdzieś się tutaj zagalopowałem na grząski grunt, ale to zapewne wina tego, że pisząc ten tekst późnym wieczorem, na dworze wciąż panuje całkowita jasność. Bo tak się składa, że 17. maja był dla Alty również początkiem dnia polarnego. Dla mnie to raczej zła wiadomość, bo jestem tak zwanym człowiekiem- sową, czyli prowadzę osiadły tryb życia i posiadam widzenie stereoskopowe. I tak przez to potrafię zasiedzieć się przy komputerze czekając na nocny klimat idealny do myślenia, który jednak nie nadchodzi. Słońce dodaje na szczęście siły, dzięki czemu w moich ostatnich dniach w pracy nie było wcale tak ciężko, mimo że na dzień przed Świętem Konstytucji sklep przeżywał taki szturm, że po wyjściu ostatniego klienta na półkach nie zostało praktycznie nic. Trochę żal mi było tych geniuszy przychodzących na minutę przed zamknięciem i pytających, czemu nie mamy tego, czy tamtego. Przez to mogli mieć nawet zepsute święto, w które wszystko musi być idealne. No właśnie, skoro o tym mowa, to czas opowiedzieć, jak powinno wyglądać świętowanie 17. maja według Norwegów. Oprócz ubrania bunadu lub garnituru/sukienki oraz zabrania ze sobą małej norweskiej flagi, potrzeba zjeść odpowiednie śniadanie, najlepiej z norweskimi produktami. Mogą to być charakterystyczne gofry z brązowym serem, a do tego koniecznie szampan. Tak, tego dnia picie alkoholu o poranku to nie alkoholizm, to po prostu symbol dobrego rozpoczęcia dnia toastem za Norwegię. Po wczesnym śniadaniu wychodzi się na pochód. Często w obrębie jednej parady formują się grupy, zwykle tworzone przez szkoły lub przedszkola idące pod swoim sztandarem. Pochód dociera do centrum, gdzie rozpoczynają się przemówienia, a orkiestra gra norweski hymn. We wszystkim chętnie biorą udział imigranci. Jedni robią to z ciekawości, inni z poczucia szacunku, a jeszcze inni z przypadku. Stąd nie zdziwił mnie widok siedzących lub rozmawiających pań w stroju ludowym środkowej Arabii Saudyjskiej, lub panów trzymających ręce w kieszeni podczas grania hymnu. Po części oficjalnej wszyscy rozchodzą się w swoją stronę- niektórzy do barów by dokończyć butelkę szampana, inni do restauracji na uroczysty obiad, jeszcze inni do domów. Ważne, by w drodze tam kupić i zjeść lody- kolejny element tradycji majowego święta. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że spędza się ten czas w gronie przyjaciół lub rodziny. W podobny sposób postanowiliśmy uczcić ten dzień również w akademiku. Było ciasto z norweską flagą i wszyscy sąsiedzi z mojego piętra. Po raz pierwszy nadarzyła się okazja, by po prostu razem posiedzieć i porozmawiać.

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad
Dla panów idealnym rozwiązaniem na dziś był garnitur z przypiętą szarfą w kolorach norweskiej flagi, zaś panie dumnie prezentowały się w bunadach.
A najlepsze jest w tym wszystkim poczucie wspólnoty, które widać wśród Norwegów tego dnia. Idąc ulicą mówi się do nieznajomych "gratulerer med dagen" (czyli wszystkiego najlepszego), zaś oni odpowiadają tym samym. Również mnie, kiedy pytałem o możliwości zrobienia zdjęcia, spotykały miłe gesty i uśmiechy, zamiast podejrzliwych pytań: "a po co?". Z ciekawością patrzyłem na obchody tego najważniejszego dnia i wciąż nie mogłem się temu wszystkiemu nadziwić. I choć moja norweska flaga znajduje się w Polsce, przez co nie mogę wywiesić jej teraz za okno jak każdy, a sam wcale nie czuję się ani trochę Norwegiem, to chętnie dołączam się w tę ostatnią minutę 17. maja do życzeń. Gratulerer med dagen, Norge!

Północny Punkt Widzenia: Niech się święci 17. maja. Tradycyjne stroje norweskie- bunad
Na koniec bunad z widocznym motywem zorzy polarnej, charakterystyczny dla okolic Alty, oraz katedra o tej samej nazwie- Nordlyskatedralen.

Buszujący w zbożu cz.2

"W drodze donikąd ruchomy jest świat
Nie zapomnij kształtów i barw"

W pierwszej części mówiliśmy sobie o pracy w sklepie i norweskich klientach. Wiemy już mniej więcej, jacy oni są, ale jeszcze więcej może podpowiedzieć ich liczba w poszczególne dni. Największy ruch jest zawsze w niedzielę, a szczególnie w święta. Na przykład ostatnio, gdy pewnego czwartku mieliśmy tu święto kościelne, tłumy w sklepie potrafiły przyprawić o zawrót głowy. Warto przy tym dodać, że w takie dni pracuje jedynie "mały sklep", czyli wydzielona część z kilkoma regałami, gdzie można znaleźć wystarczający moim zdaniem asortyment. Dla niektórych jest to jednak za mało, dlatego bardzo często zadawane są pytania typu: możesz przynieść mi to czy tamto z dużego sklepu? Na szczęście jakiś czas temu wprowadzono nowe zasady, które zakazują handlu pełnym sklepowym asortymentem, czyli przynoszenia czegokolwiek, co nie znajduje się w sklepie niedzielnym. Reguły regułami, ale i tak zawsze kilka pytań i głosów niezadowolenia tym faktem się pojawi. W ogóle ogromna część okolicznych mieszkańców nagle przypomina sobie w takie dni, że zabrakło im chleba, mleka i ogólnie wszystkiego, co jest potrzebne do życia. Z jednej strony to rozumiem, bo i mi się zdarzało korzystać z faktu, że mój sklep jest jedynym otwartym w niedziele i kupować kilka rzeczy (ale to było raz i to na niewyobrażalnym kacu). Z drugiej strony zastanawia mnie, komu potrzebne są akurat ogromne zakupy w niedzielę przed godziną 21, czyli akurat gdy zamykamy? Bo tacy też się zdarzają i zwykle nie kryją swojego zaskoczenia, a nawet poirytowania faktem, że o tej porze braknie nam już chleba. Skoro mowa o pieczywie, to warto przejść do chyba najokrutniejszego elementu tej pracy. Każdego dnia, po zamknięciu sklepu, w koszu na śmieci lądują wszystkie wyroby z piekarni, które nie sprzedały się do samego końca. I tak oto ja, mający ogromny kompleks drogiego norweskiego pieczywa, wyrzucam kilkanaście bochenków chleba wartych po 30 koron każdy. Nie wspomnę już, że warto by było pójść po rozum do głowy i na przykład obniżać cenę pieczywa w ostatniej godzinie działania sklepu. Na to chyba nikt nie wpadł lub, znając życie, jakiś norweski przepis tego zabrania. Tak, czy inaczej, jedzenie wyrzuca się tu często do kosza, wbrew głośnym reklamom zniechęcającym do tego czynu. Ot, taki paradoks dobrobytu, do którego idzie się przyzwyczaić.

Dobrze, obiecuję, że to ostatnie zdjęcie renifera w tym temacie.
W inne dni bywa naprawdę różnie. Zwykle te w środku tygodnia okazują się być najspokojniejsze. Czasem również sobota się do nich zaliczy, choć zawsze pojawią się wtedy te same osoby, które przyjeżdżają do Alty co tydzień z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości, by zrobić naprawdę ogromne zakupy. Wtedy skanowanie nie ma końca, a suma do zapłaty dobija prawie do mojej dniówki (a czasem i miesięcznej wypłaty). Pulę takich gości dopełniają życiowe przegrywy oraz imprezowicze. Ci pierwsi wpadną jak co wieczór po ulubione chipsy i szalenie popularne w Norwegii napoje energetyczne, po czym zwiną się znów do piwnicy. Drudzy natomiast przychodzą przed samym zamknięciem, chcąc kupić napoje (zapewne do drinków), papierosy lub snus, czyli wyrób nikotynowy, który wkłada się pod wargę (okropność), zamiast palenia. Piwa i innych alkoholi nie wymieniłem z dwóch powodów. Po pierwsze, takie rzeczy możemy sprzedawać tylko do godziny 18 w sobotę (do 20 w dni powszednie), a po drugie alkohole wysokoprocentowe (czyli właściwie wszystko mocniejsze od przeciętnego piwa) można kupić jedynie w specjalnych miejscach o wymownej nazwie Vinmonopolet. Tutaj proces ostrej alkoholizacji wymaga więc jeszcze ostrzejszego planowania, bo impreza na spontanie z dokupowaniem wódki na cepeenie nie wchodzi w grę.

Miejsce szczególne, bo to lapoński cepeen przy samej granicy fińsko- norweskiej (choć na zdjęciu nie widać dystrybutorów). Sam sklep ma jednak asortyment, którego pozazdrościłby nawet Statoil na A4, a mianowicie: mięso z renifera, sprzęt do wędkowania i odzież ochronną na skuter śnieżny. Co do alkoholu nie jestem jednak pewien, bo od sierpnia, kiedy nocowaliśmy tam w drodze do Alty, zdążyłem wiele rzeczy zapomnieć.
Jedną stronę świata dorosłych, jaką jest praca, uzupełnia szeroko pojęte życie towarzyskie. I właśnie teraz dowiemy się, że nie bez powodu przytaczam tu „Buszującego w zbożu”. Ten temat relacji międzyludzkich przyjmuje w Norwegii wybitnie sztuczną formę, zupełnie taką, jaką widział Holden Caulfield, czyli główny bohater powyższej książki (kto nie czytał- odsyłam teraz do treści lub chociaż opracowania). Wystarczy przejść się po centrum miasta późną porą w sobotę i zobaczyć, gdzie i w jaki sposób tętni życie. Drogi alkohol znajduje wzięcie w barach oraz dyskotekach, a zwykle wiele osób nie wraca do domu samotnie. Choć wciąż prawdą jest, że na Północy trudno nawiązać jakiekolwiek bliskie relacje, jednocześnie nie wyklucza to łatwych kontaktów czysto fizycznych. Norweżki są pod tym kątem dość specyficzne (w takim stopniu jak specyficzne jest jedzenie mchów i porostów zamiast czekolady). To one ustalają reguły gry, kiedy chcą się bawić. Gdyby brać pod uwagę tylko statystykę, a nie jakieś tam moje subiektywne obserwacje, to w oczy od razu rzuci się liczba rocznych aborcji (w Norwegii są dozwolone) choćby w takim małym mieście jak Alta (choć pewnie znając życie sam zabieg wykonuje się gdzieś indziej). Wszystko to jest rezultatem bujnego życia nocnego, którego raczej się nie wspomina. Przeciwnie, to jest coś w stylu partnera na jeden raz, najczęściej po alkoholu, o czym lepiej szybko zapomnieć. Skoro tańczenie w klubie jest uznawane przez ogół za swego rodzaju grę wstępną, dalsze zdarzenia są przewidywalne. To świadczy o pewnym ubóstwie uczuciowym, gdzie pełną kontrolę nad życiem młodego społeczeństwa przejmuje id. Wszystko prowadzi przez prostą drabinkę: zdobywam pieniądze -> chodzę na imprezy -> zaliczam te „pustaki” -> zdobywam więcej pieniędzy, a życie toczy się dalej. Dojrzałość definiuje się więc jako liczbę, nawet nie lat potrzebnych do wejścia na dyskotekę, a raczej tą widniejącą na stanie konta. Trudno znaleźć w tym wszystkim większy sens. Przecież wspominałem już o imprezach w akademikach Nyland w każdą sobotę, kiedy poznaje się kilkanaście zupełnie nowych osób, które następnego dnia znów są dla siebie tylko nieznajomymi. Tak grają Norwegowie. Nazwać to integracją, tak jak na fadderuke? To wygląda tak tylko w teorii. W rzeczywistości to raczej alkoholowy otwieracz ust, a i nie tylko ich. Mówią, że okazja czyni złodzieja, jednak sam nie rozumiem takich praktyk. To już nie chodzi o jakiekolwiek przekonania etyczne, tu chodzi o ogromny paradoks, jakim jest: dziś wejdę ci do łóżka, a jutro nie powiem „hei” na ulicy. I choć przyznaję, że ciężko rzucić ten kamień generalizujący norweską młodzież w ten sposób, to jednak mam pełne prawo to zrobić.

Ktoś się zastanawiał, jak wygląda snus, a jest zbyt leniwy, by wyszukać sobie w Google? Proszę bardzo, oto i on w całej okazałości. Torebki, przypominające małe saszetki z herbatą (a są z tytoniem i czymś jeszcze), wkłada się pod wargę, po czym rozpoczyna walkę z zawrotami głowy, zdrętwiałymi dziąsłami i mdłościami. Podróż niezapomniana, daję mocne 2/10.
Byłem (lub starałem się zaglądać) do tego świata wielkich dorosłych, których pytają o dowód przy zakupie alkoholu. Słyszałem gromkie okrzyki „skål”, wywrzeszczane przez ponad dwadzieścia warg, pod którymi znajdował się nikotynowy snus. Między krzykami zwykle te same rozmowy o wyższości Coca- Coli nad Pepsi, a przy odrobinie szczęścia coś, z czego mogłem się śmiać przez kilka kolejnych dni, tak jak na przykład w "paście w tubce". Reszta zdarzeń prowadzi jednak do moralnego kaca, który wbrew pozorom wielokrotnie przerasta tego alkoholowego. Na szczęście mnie nie przydarza się coś podobnego, z wielu różnych powodów. Po pierwsze, nigdy nie piję zbyt dużo. Alkohol jest tu drogi i niedobry, a nawet jeśli ktoś częstuję lub mam polskie procenty, to zawsze instynktownie trzymam fason (no, może poza wspomnianym kiedyś incydentem z Jezusem aka panem atletycznym i pieniężną imprezą zakończoną porankiem w saunie, ale takich rzeczy z odpowiednim towarzystwem się nie żałuje). Po drugie warto choćby zapamiętać tych kilka małych szczegółów i złożyć je w całość, aby powiedzieć, że życie nocne w Alcie to taka karykaturalna, miniaturowa wersja tego, co można zaobserwować w filmie „Wielkie Piękno”. Oglądając go któregoś razu patrzyłem na głównego bohatera i marzyłem o życiu takim, jakie prowadził. Zapomniany artysta w wielkim mieście, gwiazda jednego przeboju, ale wciąż znany i lubiany na imprezach z mocą by stanowić ich ozdobę, ale i móc je zniszczyć. Kto nie chciałby wracać do domu nad ranem patrząc jak piękny Rzym budzi się do życia, a zwykli ludzie wychodzą do pracy? Kto pogardziłby posiadaniem własnej służącej i garniturem szytym na miarę? Bez bicia przyznaję, że takie życie ma w sobie coś przyciągającego. Gdy jednak zajrzeć do środka, okazuje się, że jest ono puste. I choć zarówno mający swoje lata Jepp Gambardella, jak i wchodzący dopiero w dorosłość Holden Caulfield starają się zastanowić nad tym, do czego prowadzi cały mechanizm, ostatecznie obaj dają się mu w pewien sposób ponieść. Ze mną nie jest tak samo, ale to może kwestia tego, że nie jestem bohaterem powieści lub filmu. Mimo, że czasem rzeczywiście czuję się jak ten „Buszujący w zbożu”, to wydaje mi się jednak, że jestem jeszcze po właściwej stronie pola, a nie przy klifie, z którego łatwo byłoby spaść w odmęty tej wielkiej pustki.

A na koniec polecam wcisnąć play i chwilę posłuchać:

Buszujący w zbożu cz.1

"Pracuję w taki upał po godzinach w nocy
Palę sobie plecy, wdycham papierosy"

"Buszujący w zbożu"- choć nie było go na tegorocznej maturze i cała Polska nie przytacza teraz treści, to ja ostatnio przypomniałem sobie o tej książce. Czytałem ją jako lekturę w gimnazjum, kiedy jeszcze mimo wpajanej nam dojrzałości nie rozumiałem dziwnego życia głównego bohatera. Wtedy po głowie chodziły mi raczej występy kabaretowe w naszej szkole, parodiowanie nauczycieli i robienie czegoś naprawdę kreatywnego, co do dziś uważam za najlepsze z tego czasu. Grupa uczniów bez skrupułów przygotowała występ, zupełnie tak jakby to była przerwa, a nie wielki apel, na który przybyli nawet sami zainteresowani, zgodnie z zasadą: nic o nas bez nas. Czasem wracam do tych czasów i zauważyłem, że robię to szczególnie wtedy, gdy coś mnie stresuje. Zwykle jest to coś, co w porównaniu z tamtym wydarzeniem okazuje się być naprawdę nieistotne. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek w swoim "dorosłym" życiu podejdę do czegokolwiek z takim dystansem jak wtedy. Być może z wiekiem to mija, człowiek poważnieje i zamiast "głupot" przychodzi czas na liczenie pieniędzy, a zamiast szukania czegoś wyjątkowego wybiera się coś drogiego. I w ten właśnie sposób przechodzimy do tematu pracy w Alcie, której w ostatnim czasie mam całkiem sporo.

"- Mateusz, otwórz klasę po przerwie.
- Ale którym kluczem?
-Srebrnym!"
Od samego początku w jednym z norweskich marketów nie było łatwo, choć samo zajęcie nie wymaga szczególnych zdolności. Raz czegoś nie zrozumiałem, innym razem sklepowa kasa odmówiła posłuszeństwa z jakiegoś powodu. Podobnych rzeczy było mnóstwo i nawet, gdy wydawało mi się, że już sobie radzę, znajdywało się coś nowego, co przysparzało trudności, z którymi sam nie potrafiłem sobie poradzić. Znalazłem się w świecie pracy, której wielu elementów nie rozumiałem z prostych, językowych powodów. Czułem się przez to niejednokrotnie jak ktoś gorszy, nie mogąc ogarnąć najprostszych czynności przy wymagających, acz w większości miłych norweskich klientach. Brutalność północnego życia wymaga jednak ode mnie tego, abym nie rezygnował z niczego nawet w najtrudniejszych chwilach, bo w końcu z tego brały się pieniądze potrzebne do życia w Alcie. Dostałem tym samym to, czego potrzebowałem na jesieni, kiedy największym problemem było odrzucanie moich propozycji w każdym z odwiedzanych miejsc. I pomimo wszystkich tych przypadków, po każdym dniu w sklepie dostaję coś wyjątkowego, co jeszcze mogę dostrzec. Przykładowo ostatnio wracając z popołudniowej zmiany przed północą spotkałem białego zająca, który jak gdyby nigdy nic przebiegł sobie przez główną drogę w mieście. Zbliżający się dzień polarny i już panujące na dworze wieczne jasności powodują, że wszystko staje się inne, a energii do życia nie brakuje także zwierzakom. Innym razem przed wyjściem na poranną zmianę mogłem zobaczyć, jak pan i pani sroka budują gniazdo na drzewie rosnącym przy oknie kuchni w akademiku, pieczołowicie zbierając każdą gałązkę z podłoża, na którym jest już coraz mniej śniegu. To efekt ostatnich wysokich temperatur, dzięki którym człowiek może poczuć, że jest już rzeczywiście maj. Przy czym warto dodać, że mieszkańcom Alty wystarczy 14 stopni na plusie, by chodzić w T-shircie.

Nie, to nie typowy mieszkaniec Alty w T-shircie. To renifer spotkany na drodze do Finlandii podczas niedawnego wyjazdu.
Najlepsze jest to, że wychodzenie do pracy jeszcze nie stało się rutyną, która zamknęłaby oczy na wszystkie te rzeczy. Z drugiej strony po tym czasie czuję się trochę bardziej obeznany w tym osobliwym świecie pieniądza i tak zwanych dorosłych oraz poznaję mechanizmy nim rządzące. Zaglądam do koszyków Norwegów i patrzę na ich czasem wręcz zabawne nawyki. Pierwszy z brzegu to stres przy płaceniu. Spora część klientów chce tak szybko mieć tę czynność za sobą, że wpisują pin na terminalu zanim skończę skanować wszystkie kody. To naprawdę wielki fenomen, którego przyczyny nie mogę znaleźć. Czy to te wysokie ceny tak palą w ręce, czy tu wszystko musi być szybkie, zdrowe i ładne, włącznie z terminalem do płacenia kartą? Trudno powiedzieć, choć ci płacący gotówką też nie są lepsi. W sklepie mamy specjalną maszynę, która „wciąga” odpowiednie banknoty, rejestrując automatycznie ich pobranie, tak by samemu wyliczyć resztę. Niby wygodne, ale wymaga dokładnego podania banknotu. Z tym już jest trudniej. Często zdarza się tak, że kolejka jest całkiem spora, kolejni klienci czekają, a ktoś wręcza mi prawdziwe origami z banknotu 500 NOK. Nic, tylko wstać i klaskać razem z kierowcą tego autobusu. Chyba nie trzeba tłumaczyć, jak pasjonująco wygląda rozpakowywanie takiego wymownego prezentu w towarzystwie zniecierpliwionych spojrzeń z kolejki. Rozrywka lepsza niż oglądanie obrad sejmu, polecam. A skoro już o kolejkach mowa, to nie mają one prawa liczyć więcej niż 3 osoby! Oznacza to, że znane widoki z Lidla czy Biedronki są tutaj nie do przyjęcia. W takiej sytuacji trzeba jak najprędzej wezwać drugą osobę do otwarcia następnej kasy. „Inaczej klienci będą niezadowoleni”, jak argumentował kiedyś mój szef. Wspomniane już dyskonty mogłyby się tej zasady nauczyć, choć to tworzy też pewne problemy. Gdy wszystko dzieje się szybko, klienci często nie myślą, czy mają wszystkie zakupy, które mieli zrobić. Średnio raz na każdą zmianę zdarza się ktoś, kto w trakcie skanowania towarów przypomni sobie, że brakuje mu jakiegoś towaru z drugiego końca sklepu. I nagle taki ktoś znika sprzed kasy, udając się biegiem w kierunku regałów, wzbudzając przy tym zaskoczenie innych czekających na swoją kolej. Wiele mi takie coś narobiło stresu, zanim poznałem opcję „Mellomkunde” (obsługa klientów przy niedokończonym skanowaniu zakupów jednej osoby). To widocznie są efekty wygód dla ludzi żyjących w państwie opiekuńczym, bezstresowym. Ja do tego nie przywykłem po prostu, stąd czasem kilka osób poczeka w kolejce, co wcale nie jest komentowane głosami niezadowolenia. Wręcz przeciwnie, większość i tak się uśmiecha. Najgorsi są jak wiadomo ci, którzy chcą najzwyczajniej zepsuć człowiekowi dzień robiąc coś głupiego. Dla mnie problematyczna jest oszczędność w słowach. Gdy głośno i wyraźnie pytam, czy podać reklamówkę, słyszę zwykle szybkie „smnjda”, co do którego znaczenia mogę się jedynie domyślać. Inną sprawą są dialekty i sposób mówienia niektórych Norwegów, którzy swoim mamrotaniem zawstydziliby nawet Andrzeja Poniedzielskiego po relanium popitym wódką. Ale w sumie to ja jestem tym głupim z innego kraju, który nie rozumie i ma się uczyć. Choć będąc prawie na końcu mojego kursu nadal nie jestem pewien, czy tego da się kiedykolwiek nauczyć.

I jeszcze jeden renifer przy drodze.
Na szczęście czasem spotka się wśród klientów Polaków, którzy stanowią tu całkiem sporą grupę. Z początku trudno było trafić, który z ludzi przy kasie okaże się być jednym z nich, ale teraz już niektórych rozpoznaję z poprzednich zdarzeń. Jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci. Do kasy podszedł któregoś wieczoru facet z słuchawkami luźno zwisającymi przy szyi. Gdy po przeskanowaniu jego zakupów podałem kwotę i czekałem na wpisanie PINu, udało mi się usłyszeć, co wydobywało się z tych słuchawek. A był to Lady Pank i ich "Kryzysowa narzeczona". W taki sposób trudno było nie zapytać: pan z Polski? Innym ojczystym akcentem, tym razem na sklepowej półce, okazało się być jedno z czasopism, które akurat układałem na miejsce. Zaraz pod wielkim tytułem "Reiselyst" (czyli "Chęć podróżowania") znalazł się opis jednego z głównych tematów wydania, którym była Polska od północy do południa, jak opisali to redaktorzy. Od razu stało się jasne, że w spokojniejszej chwili musiałem wrócić jeszcze do tej gazety i zobaczyć, co piszą o nas za granicą. A trzeba przyznać, że piszą ładnie, polecając Bialowiezaskogen (jak zgrabnie określili Puszczę Białowieską), Trójmiasto, Wrocław i Tatry. Można zatem zapraszać Norwegów do nas, a ja mogę ich nawet po tym wszystkim oprowadzić, opowiadając po norwesku różne historie. (To tak, jakby ktoś potrzebował przewodnika turystycznego z językiem norweskim- polecam siebie)

Skoro mowa o turystyce i ciepłej pogodzie, to oto zdjęcie tak związane z tematem, jak Roman z Na Wspólnej z twórczością Fisza.
Można pewnie zgadywać, że choć czasem bywa ciężko, a praca do relaksujących i wymarzonych nie należy, to wszystko wynagradzają pieniądze, które wystarczą później na jakieś mniejsze lub większe zachcianki. Ale to nie o nich myślę, gdy do końca zmiany mam jeszcze 6 godzin, a minuty biegną wolniej od 90- letniego maratończyka. Zwykle uciekam do momentu, w którym będę cieszył się czasem, którego w Alcie pozostało mi już niewiele i który jest najcenniejszy. A klientom pomagam z uśmiecham jak tylko się da, bo w końcu oni przychodzą tu jedynie po swoje ulubione lub potrzebne rzeczy, a nie chwalić się tym, jak ułożyli łabędzia z banknotu o nominale 500 NOK. Inna sprawa, że nie zawsze ich intencje są rzeczywiście takie. Ale o tym porozmawiamy sobie w następnej części tej historii, która już niebawem się tu pojawi.