Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Buszujący w zbożu cz.2

"W drodze donikąd ruchomy jest świat
Nie zapomnij kształtów i barw"

W pierwszej części mówiliśmy sobie o pracy w sklepie i norweskich klientach. Wiemy już mniej więcej, jacy oni są, ale jeszcze więcej może podpowiedzieć ich liczba w poszczególne dni. Największy ruch jest zawsze w niedzielę, a szczególnie w święta. Na przykład ostatnio, gdy pewnego czwartku mieliśmy tu święto kościelne, tłumy w sklepie potrafiły przyprawić o zawrót głowy. Warto przy tym dodać, że w takie dni pracuje jedynie "mały sklep", czyli wydzielona część z kilkoma regałami, gdzie można znaleźć wystarczający moim zdaniem asortyment. Dla niektórych jest to jednak za mało, dlatego bardzo często zadawane są pytania typu: możesz przynieść mi to czy tamto z dużego sklepu? Na szczęście jakiś czas temu wprowadzono nowe zasady, które zakazują handlu pełnym sklepowym asortymentem, czyli przynoszenia czegokolwiek, co nie znajduje się w sklepie niedzielnym. Reguły regułami, ale i tak zawsze kilka pytań i głosów niezadowolenia tym faktem się pojawi. W ogóle ogromna część okolicznych mieszkańców nagle przypomina sobie w takie dni, że zabrakło im chleba, mleka i ogólnie wszystkiego, co jest potrzebne do życia. Z jednej strony to rozumiem, bo i mi się zdarzało korzystać z faktu, że mój sklep jest jedynym otwartym w niedziele i kupować kilka rzeczy (ale to było raz i to na niewyobrażalnym kacu). Z drugiej strony zastanawia mnie, komu potrzebne są akurat ogromne zakupy w niedzielę przed godziną 21, czyli akurat gdy zamykamy? Bo tacy też się zdarzają i zwykle nie kryją swojego zaskoczenia, a nawet poirytowania faktem, że o tej porze braknie nam już chleba. Skoro mowa o pieczywie, to warto przejść do chyba najokrutniejszego elementu tej pracy. Każdego dnia, po zamknięciu sklepu, w koszu na śmieci lądują wszystkie wyroby z piekarni, które nie sprzedały się do samego końca. I tak oto ja, mający ogromny kompleks drogiego norweskiego pieczywa, wyrzucam kilkanaście bochenków chleba wartych po 30 koron każdy. Nie wspomnę już, że warto by było pójść po rozum do głowy i na przykład obniżać cenę pieczywa w ostatniej godzinie działania sklepu. Na to chyba nikt nie wpadł lub, znając życie, jakiś norweski przepis tego zabrania. Tak, czy inaczej, jedzenie wyrzuca się tu często do kosza, wbrew głośnym reklamom zniechęcającym do tego czynu. Ot, taki paradoks dobrobytu, do którego idzie się przyzwyczaić.

Dobrze, obiecuję, że to ostatnie zdjęcie renifera w tym temacie.
W inne dni bywa naprawdę różnie. Zwykle te w środku tygodnia okazują się być najspokojniejsze. Czasem również sobota się do nich zaliczy, choć zawsze pojawią się wtedy te same osoby, które przyjeżdżają do Alty co tydzień z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości, by zrobić naprawdę ogromne zakupy. Wtedy skanowanie nie ma końca, a suma do zapłaty dobija prawie do mojej dniówki (a czasem i miesięcznej wypłaty). Pulę takich gości dopełniają życiowe przegrywy oraz imprezowicze. Ci pierwsi wpadną jak co wieczór po ulubione chipsy i szalenie popularne w Norwegii napoje energetyczne, po czym zwiną się znów do piwnicy. Drudzy natomiast przychodzą przed samym zamknięciem, chcąc kupić napoje (zapewne do drinków), papierosy lub snus, czyli wyrób nikotynowy, który wkłada się pod wargę (okropność), zamiast palenia. Piwa i innych alkoholi nie wymieniłem z dwóch powodów. Po pierwsze, takie rzeczy możemy sprzedawać tylko do godziny 18 w sobotę (do 20 w dni powszednie), a po drugie alkohole wysokoprocentowe (czyli właściwie wszystko mocniejsze od przeciętnego piwa) można kupić jedynie w specjalnych miejscach o wymownej nazwie Vinmonopolet. Tutaj proces ostrej alkoholizacji wymaga więc jeszcze ostrzejszego planowania, bo impreza na spontanie z dokupowaniem wódki na cepeenie nie wchodzi w grę.

Miejsce szczególne, bo to lapoński cepeen przy samej granicy fińsko- norweskiej (choć na zdjęciu nie widać dystrybutorów). Sam sklep ma jednak asortyment, którego pozazdrościłby nawet Statoil na A4, a mianowicie: mięso z renifera, sprzęt do wędkowania i odzież ochronną na skuter śnieżny. Co do alkoholu nie jestem jednak pewien, bo od sierpnia, kiedy nocowaliśmy tam w drodze do Alty, zdążyłem wiele rzeczy zapomnieć.
Jedną stronę świata dorosłych, jaką jest praca, uzupełnia szeroko pojęte życie towarzyskie. I właśnie teraz dowiemy się, że nie bez powodu przytaczam tu „Buszującego w zbożu”. Ten temat relacji międzyludzkich przyjmuje w Norwegii wybitnie sztuczną formę, zupełnie taką, jaką widział Holden Caulfield, czyli główny bohater powyższej książki (kto nie czytał- odsyłam teraz do treści lub chociaż opracowania). Wystarczy przejść się po centrum miasta późną porą w sobotę i zobaczyć, gdzie i w jaki sposób tętni życie. Drogi alkohol znajduje wzięcie w barach oraz dyskotekach, a zwykle wiele osób nie wraca do domu samotnie. Choć wciąż prawdą jest, że na Północy trudno nawiązać jakiekolwiek bliskie relacje, jednocześnie nie wyklucza to łatwych kontaktów czysto fizycznych. Norweżki są pod tym kątem dość specyficzne (w takim stopniu jak specyficzne jest jedzenie mchów i porostów zamiast czekolady). To one ustalają reguły gry, kiedy chcą się bawić. Gdyby brać pod uwagę tylko statystykę, a nie jakieś tam moje subiektywne obserwacje, to w oczy od razu rzuci się liczba rocznych aborcji (w Norwegii są dozwolone) choćby w takim małym mieście jak Alta (choć pewnie znając życie sam zabieg wykonuje się gdzieś indziej). Wszystko to jest rezultatem bujnego życia nocnego, którego raczej się nie wspomina. Przeciwnie, to jest coś w stylu partnera na jeden raz, najczęściej po alkoholu, o czym lepiej szybko zapomnieć. Skoro tańczenie w klubie jest uznawane przez ogół za swego rodzaju grę wstępną, dalsze zdarzenia są przewidywalne. To świadczy o pewnym ubóstwie uczuciowym, gdzie pełną kontrolę nad życiem młodego społeczeństwa przejmuje id. Wszystko prowadzi przez prostą drabinkę: zdobywam pieniądze -> chodzę na imprezy -> zaliczam te „pustaki” -> zdobywam więcej pieniędzy, a życie toczy się dalej. Dojrzałość definiuje się więc jako liczbę, nawet nie lat potrzebnych do wejścia na dyskotekę, a raczej tą widniejącą na stanie konta. Trudno znaleźć w tym wszystkim większy sens. Przecież wspominałem już o imprezach w akademikach Nyland w każdą sobotę, kiedy poznaje się kilkanaście zupełnie nowych osób, które następnego dnia znów są dla siebie tylko nieznajomymi. Tak grają Norwegowie. Nazwać to integracją, tak jak na fadderuke? To wygląda tak tylko w teorii. W rzeczywistości to raczej alkoholowy otwieracz ust, a i nie tylko ich. Mówią, że okazja czyni złodzieja, jednak sam nie rozumiem takich praktyk. To już nie chodzi o jakiekolwiek przekonania etyczne, tu chodzi o ogromny paradoks, jakim jest: dziś wejdę ci do łóżka, a jutro nie powiem „hei” na ulicy. I choć przyznaję, że ciężko rzucić ten kamień generalizujący norweską młodzież w ten sposób, to jednak mam pełne prawo to zrobić.

Ktoś się zastanawiał, jak wygląda snus, a jest zbyt leniwy, by wyszukać sobie w Google? Proszę bardzo, oto i on w całej okazałości. Torebki, przypominające małe saszetki z herbatą (a są z tytoniem i czymś jeszcze), wkłada się pod wargę, po czym rozpoczyna walkę z zawrotami głowy, zdrętwiałymi dziąsłami i mdłościami. Podróż niezapomniana, daję mocne 2/10.
Byłem (lub starałem się zaglądać) do tego świata wielkich dorosłych, których pytają o dowód przy zakupie alkoholu. Słyszałem gromkie okrzyki „skål”, wywrzeszczane przez ponad dwadzieścia warg, pod którymi znajdował się nikotynowy snus. Między krzykami zwykle te same rozmowy o wyższości Coca- Coli nad Pepsi, a przy odrobinie szczęścia coś, z czego mogłem się śmiać przez kilka kolejnych dni, tak jak na przykład w "paście w tubce". Reszta zdarzeń prowadzi jednak do moralnego kaca, który wbrew pozorom wielokrotnie przerasta tego alkoholowego. Na szczęście mnie nie przydarza się coś podobnego, z wielu różnych powodów. Po pierwsze, nigdy nie piję zbyt dużo. Alkohol jest tu drogi i niedobry, a nawet jeśli ktoś częstuję lub mam polskie procenty, to zawsze instynktownie trzymam fason (no, może poza wspomnianym kiedyś incydentem z Jezusem aka panem atletycznym i pieniężną imprezą zakończoną porankiem w saunie, ale takich rzeczy z odpowiednim towarzystwem się nie żałuje). Po drugie warto choćby zapamiętać tych kilka małych szczegółów i złożyć je w całość, aby powiedzieć, że życie nocne w Alcie to taka karykaturalna, miniaturowa wersja tego, co można zaobserwować w filmie „Wielkie Piękno”. Oglądając go któregoś razu patrzyłem na głównego bohatera i marzyłem o życiu takim, jakie prowadził. Zapomniany artysta w wielkim mieście, gwiazda jednego przeboju, ale wciąż znany i lubiany na imprezach z mocą by stanowić ich ozdobę, ale i móc je zniszczyć. Kto nie chciałby wracać do domu nad ranem patrząc jak piękny Rzym budzi się do życia, a zwykli ludzie wychodzą do pracy? Kto pogardziłby posiadaniem własnej służącej i garniturem szytym na miarę? Bez bicia przyznaję, że takie życie ma w sobie coś przyciągającego. Gdy jednak zajrzeć do środka, okazuje się, że jest ono puste. I choć zarówno mający swoje lata Jepp Gambardella, jak i wchodzący dopiero w dorosłość Holden Caulfield starają się zastanowić nad tym, do czego prowadzi cały mechanizm, ostatecznie obaj dają się mu w pewien sposób ponieść. Ze mną nie jest tak samo, ale to może kwestia tego, że nie jestem bohaterem powieści lub filmu. Mimo, że czasem rzeczywiście czuję się jak ten „Buszujący w zbożu”, to wydaje mi się jednak, że jestem jeszcze po właściwej stronie pola, a nie przy klifie, z którego łatwo byłoby spaść w odmęty tej wielkiej pustki.

A na koniec polecam wcisnąć play i chwilę posłuchać:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz