Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

W domu: test nart Fischer Speedmax Skate

"Nie rzucam kości, nie losuję kuponu
Zwykle to za czym tęsknię to powroty do domu"

Po takich przygodach z północną pogodą dobrze było dotrzeć do domu dokładnie o czasie. To aż dziwne, że wystarczyło zaledwie kilka godzin, by z zamieci w Alcie znaleźć się w słonecznej Jeleniej Górze. Jeszcze lepsze było to, że już następnego dnia wybrałem się do Jakuszyc na narty. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że cały mój sprzęt został w Alcie. Na szczęście z pomocą przyszło Centrum Testowe Fischer, które ma swoją siedzibę na Polanie Jakuszyckiej, wypożyczając mi na ten dzień najnowsze narty Fischer RCS Speedmax w wersji Plus- idealne na te słoneczne, zwiastujące wiosnę warunki. Czas podzielić się z Wami wrażeniami, jak wspominam jazdę na tym wyjątkowym sprzęcie, którego używają tacy mistrzowie jak Martin Johnsrud Sundby, czy Johannes Thingnes Bø. Taka informacja już zapowiada, że mamy do czynienia z najwyższą klasą nart, o jakiej dotychczas mogłem tylko marzyć.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Narty Fischer Speedmax Skate Plus


Gdy tylko odebrałem z wypożyczalni narty, buty i kije wyruszyłem na trasy, których dawno nie widziałem. Z początku znanym i lubianym zjazdem na Polanę Maliszewskiego, bo tam zawsze jest najwięcej słońca, gdy zbliża się wiosna. Po drodze zacienione miejsca nadają od razu szybkości za sprawą zmrożonego śniegu. Mimo to, nie straciłem nawet na moment czucia podłoża, o co niełatwo przy nieco twardszych warunkach. Być może jest to zasługa systemu NNN, z którym od dawna nie miałem styczności. A już na pewno nigdy z wiązaniami XCELERATOR Pro, zamontowanymi na płycie NIS tych nart. To właśnie wrażenie pełnej kontroli wypełniło pierwsze minuty na trasie. Było to potrzebne, bo z szybkiego śniegu w cieniu od razu wyjechałem na pełne słońce, gdzie podłoże raczej zatrzymywało, niż zachęcało do współpracy. I choć w tych miejscach wyglądało to jak zakończenie Pucharu Świata w Canmore, ze śniegiem przypominającym piasek na plaży i podobnie grzejącym słońcem, to właśnie taka sytuacja odpowiadała mi najbardziej. Po powrocie z Północy nie marzyłbym o czymkolwiek innym niż lekkim treningu w ciepłej atmosferze. Sprzęt jednak zobowiązał mnie do mocniejszej pracy, by sprawdzić jego możliwości przy bardziej wymagającej jeździe. Gdy zagłębiłem się w leśne odcinki w kierunku Szklarskiej Poręby, postanowiłem wykorzystać szybki śnieg w cieniu drzew.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Marcowa zima w Jakuszycach
Dolna część Polany Maliszewskiego i charakterystyczny strumień, nad którym wiedzie most (niewidoczny na zdjęciu) i trasa w kierunku Szklarskiej Poręby.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Narty Fischer Speedmax Skate Plus

Wtedy przekonałem się o kolejnej zalecie flagowego modelu Fischera do łyżwy. Na łagodnych podbiegach lekkość otoczonych wypełnieniem z włókna węglowego dziobów nart, z ich charakterystycznymi otworami, sprzyja efektywnemu używaniu techniki V2 (odepchnięcie kijami przy każdym poślizgu). Przy zmianie kroków również nie ma jakichkolwiek problemów, nie mówiąc już o bólu, który czasem pojawia się u mnie na dłuższych podbiegach. Będąc jednak na urywku trasy Biegu Piastów i mając założone buty combi (zarówno do łyżwy, jak i klasyka), postanowiłem sprawdzić, jak Speedmax radzi sobie z coraz częściej stosowaną w maratonach techniką double polingu. Dotychczas nie zawsze byłem zadowolony z możliwości mojego systemu wiązań SNS i jego pracy przy pchaniu. Szczególnie na wzniesieniach brakowało mi swobodniejszego wejścia wysoko na palce, co bardzo przydaje się w zyskaniu dodatkowej siły. Dodatkowa belka mocująca w bucie nie służyła akurat tej technice, ograniczając nieco ruch. W przypadku wiązań NNN, z którymi współpracuje Fischer, jest inaczej. Wpychając się pod górę mogę bez problemu wstać na palce. Ponadto wykończenie każdego odbicia jest bardziej płynne, co jest zapewne zasługą idealnego ślizgu egzemplarza Speedmax Plus, przystosowanego do warunków powyżej -5 st. C. Jedynie nieliczne grudki śniegu przedostają się przez otwory w dziobach, dodając nieco wagi na te ultralekkie narty. To jednak normalne przy wyższej temperaturze i miękkim śniegu, roztopionym przez górskie słońce.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Narty Fischer Speedmax Skate Plus, buty Fischer RC7 Combi

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Widok z kopalni Stanisław
Widok z okolic kopalni Stanisław.
W taki sposób dotarłem do kopalni Stanisław na krótką przerwę na opalanie. Słońce, które świeciło tego dnia nad Jakuszycami, było zupełnie inne niż te na Północy. Tym razem ono nie wymaga czegokolwiek, nie zmusza do wykorzystania momentu na jakieś zdjęcia, tylko po prostu zapewnia dobrą pogodę na jeszcze lepszy trening. Z kopalni wyruszyłem już lekkim zjazdem w kierunku Rozdroża pod Cichą Równią. Na zacienionych zjazdach znów zyskiwałem prędkość, by stracić jej część na otwartych odcinkach. Wciąż opadający teren zachęcił do kontynuowania Dolnym Duktem. Niegdyś nielubiany przeze mnie monotonny i wznoszący się teren tym razem stanowił dla mnie szybki i przyjemny zjazd aż do samej Polany Jakuszyckiej. Wciąż używając tylko double polingu, mijałem kolejnych turystów, którzy zawsze cenią właśnie te trasy do swoich wędrówek. Wbrew pozorom brakowało mi sytuacji, w której nie jestem jedyny w torach przez całą drogę. Miło zobaczyć znów tych wszystkich ludzi, którzy bez wyjątku lubią biegać na nartach i korzystają z zimowej pogody w połowie marca w Jakuszycach. W takich warunkach i na takich nartach chciałbym biec jeszcze długo, lecz z pustego i Fischer nie naleje. Po przerwie od biegania i niedawnej chorobie nie mnie pokonywać długie kilometry, których tego dnia mogło być nawet 50, biorąc pod uwagę wszystkie przygotowane trasy w okolicy.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Druga strona Polany Jakuszyckiej
Widok na przystanek kolejowy Jakuszyce. Teraz jeździ tędy pociąg ze Szklarskiej Poręby aż do Liberca.
Na koniec skorzystałem jeszcze z szybkości Fischerów Speedmax i z rozpędu trafiłem po raz kolejny na Polanę Maliszewskiego. Zwykle tam kończyłem sezon na ostatnich skrawkach śniegu. Tym razem jest go całkiem sporo, a dla mnie to pierwszy raz na nartach w Jakuszycach tej zimy. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś spotkają mnie takie okoliczności. Stałem tak chwilę w pełnym słońcu na nartach światowej klasy i myślałem nad wrażeniami z jazdy. Gdy zaczynałem przygodę z moimi osobistymi Premio 9 był to dla mnie duży szok, jak lekka może być narta. Gdy wziąłem do ręki Speedmax nie mogłem uwierzyć, że lekkość może zyskać jeszcze inne, zupełnie mi obce znaczenie. Ten model waży tylko około 1000g (dokładnie 1.020g dla długości 186 cm, w moim przypadku narty były krótsze). Dla porównania, waga moich Premio 9 wynosi 1270g/186 cm, co też nie jest złym wynikiem. Lepsze jest jednak wrogiem dobrego i nie sposób nie zauważyć tej różnicy. Podobnie jest z systemami wiązań. Używany przeze mnie SNS od zawsze był solidny i pewny. Coś jednak musi być powodem, dla którego cała Norwegia oraz większość światowej czołówki biegów narciarskich i biathlonu używa wiązań NNN, co sprawdzałem już jakiś czas temu tutaj. Tego dnia przekonałem się, dlaczego popularność wyrobów Rottefelli jest tak duża. Największą zaletą tego systemu jest bowiem większa powierzchnia styku buta z nartą, co zapewnia świetne czucie podłoża, a co za tym idzie lepszą kontrolę. Tam, gdzie SNS Pilot ma swoją drugą belkę mocującą, NNN dotyka zupełnie płytkiej części wiązania. Dzięki temu czułem się bardzo pewnie podczas każdego ruchu na Fischerach. Ta zaleta bardzo przypadła mi do gustu, podobnie zresztą jak model Speedmax sam w sobie. Prawdą jest, że to oczy człowieka dokonują zakupu i w tej kwestii również należą się słowa uznania dla austriackiego producenta. W porównaniu z poprzednimi generacjami topowego modelu, ostatni zdecydowanie góruje nad resztą przyciągającym designem. Nie sposób nie polubić tych nart, których obecna cena wynosi niemal 1600 zł. W moim przypadku należałoby doliczyć jeszcze cenę wiązań oraz nowych butów, tym razem z podeszwą NNN. Oczywiście możliwe jest dostosowanie do systemu SNS nawet takich egzemplarzy, jak Speedmax, które posiadają płytę NIS. Z podobnego rozwiązania korzysta niemiecki biathlonista Arnd Peiffer. Ja jednak jestem pod ciągłym wrażeniem świetnego czucia śniegu, jakie zapewniły mi wiązania Fischera, dlatego byłbym raczej skory do zmiany systemu, niż do jego adaptowania na tego typu nartach. Cóż, pomarzyć zawsze można o ewentualnej wygranej w kości, czy na loterii, zaś kilka minut później zwróciłem Speedmaxy do Centrum Testowego po niezwykle udanym treningu i wróciłem do domu.

Północny Punkt Widzenia: W domu: test nart Fischer Speedmax Skate. Pełna ekipa testowa.

Wszystkie nastroje Północy

Północ uwielbia mnie zwodzić. Ostatniego razu, gdy wybierałem się do domu na przerwę świąteczną, moje plany próbowała pokrzyżować burza śnieżna. Zbliżał się 17 grudnia, gdy za oknem przybywało kolejnych centymetrów śniegu w zastraszającym tempie. Obawiałem się wówczas opóźnionego lotu i problemów ze zdążeniem na następny samolot do Berlina. W rezultacie skończyło się jednak tylko na obawach, bo wszystko poszło zgodnie z planem. Dziś znów z niepokojem patrzę za okno, a zaraz potem na swój bilet z wydrukowaną datą 17 marca 2016. Po raz kolejny pogoda w Alcie przed moim wylotem zdaje się zapowiadać, że wcale tak łatwo mnie stąd nie wypuści.

Północny Punkt Widzenia: Wszystkie nastroje Północy. Wycieczkowiec w porcie w Alcie.
Brytyjscy turyści ze statku MS Oriana zastali Altę w wiosennym wydaniu, po czym zobaczyli jej groźniejsze oblicze.
Zaczęło się od fatalnej odwilży. Jeżeli istnieje jedna rzecz, której każdy bez wyjątku nienawidzi w zimie, to jest to właśnie odwilż. I nie chodzi wcale o taką lekką temperaturę powyżej zera ze słońcem roztapiającym śnieg na wyeksponowanych dachach okolicznych domów. Mam na myśli raczej nieprzyjemną chlapę, która przychodzi nagle w pochmurny dzień i zamienia śnieg w błoto. Każdy zapewne zna to z Polski, kiedy po kilku dniach ładnej zimy przychodzi zwykle czas na coś podobnie irytującego i brzydkiego. Znacznie ciężej jednak wyobrazić sobie taką sytuację na Północy, gdzie ogromne hałdy śniegu są wpisane w tutejszy krajobraz na stałe od kilku miesięcy. Gdy więc mocno świecące słońce zaczęło roztapiać tę pokrywę w niektórych miejscach byłem niemal pewien, że to tylko chwilowe wybryki przypominające o tym, że mamy już przecież marzec. No właśnie, jako że mamy marzec, północna pogoda zaczęła serwować wszystkie możliwe scenariusze, będąc przy tym wybitnie kreatywna. Już kolejnego dnia powitała mnie temperatura rzędu 5 st. C i znajomy dźwięk topniejącego śniegu za oknem. Przyszło jeszcze coś, a mianowicie silny wiatr. Gdybym był w górach, to bym powiedział, że to halny. Tutaj mogę nazwać go czymś w rodzaju sztormu, przez który wszystkie statki w okolicy nie ruszały się z portów, łącznie z dużym brytyjskim wycieczkowcem MS Oriana. Również norweski Hurtigruten, opływający całe wybrzeże od Kirkenes aż po Bergen został zatrzymany w Alcie, choć zwykle się tu nie zjawia. Na lądzie również pojawiły się problemy. Mając taką ilość śniegu, jaka pokrywała ulice miasta, łatwo sobie wyobrazić, co się stanie, gdy to wszystko zacznie topnieć. W taki oto sposób brodziłem po kostki w błocie pośniegowym idąc wczoraj na uniwersytet. Reszta krajobrazu nie wyglądała lepiej. W lasach spod śniegu zaczął wychodzić zgromadzony przez całą zimę bród. Nigdy jeszcze nie widziałem tak czarnej skorupy stanowiącej pozostałość przydrożnych zasp.

Północny Punkt Widzenia: Wszystkie nastroje Północy. Odwilż w Alcie
To czarne po bokach to podobno śnieg.
Tak wyglądało to na dwa dni przed moim wylotem. Mimo silnego, momentami porywistego wiatru samoloty startowały i lądowały w Alcie według rozkładu. Dziś jednak zrobiło się inaczej. Od samego rana odwilż nie była już taka silna. Temperatura w okolicach 0 st. C spowodowała, że to, co stopniało wczoraj, dziś zamarzło, tworząc niewyobrażalną szklankę na chodnikach. Nie dotyczyło to dróg, bo samochody zdążyły wczoraj wszystko rozjeździć tak, że nic już na nich nie zostało. Wciąż silny wiatr zapowiadał, że znów nie będzie łatwo z obsługą lotniska. Po południu pojawiło się jednak coś, co zupełnie dobiło jakiekolwiek możliwości opuszczenia Alty samolotem. Jak już wspominałem, w marcu pogoda serwuje tu każdy możliwy wariant na przestrzeni doby. Tak stało się tym razem, kiedy dziś przyszły opady śniegu. Rozpętała się (znów) zamieć śnieżna, przypominająca zupełnie dni przed moim grudniowym wylotem. Lotnisko zostało całkowicie zamknięte i w chwili pisania tego tekstu nadal nie przyjmuje żadnych lotów. O 22:45 ma przylecieć samolot, którym jutro rano będę leciał do Oslo, by później zdążyć z przesiadką do Berlina. Na wszystko mam 35 minut. Nie to jest jednak największym problemem. Patrząc na to, co dzieje się za oknem i dosłownie przebijając się przez wiatr i śnieg przy wyjściu z budynku zastanawiam się, czy w ogóle uda mi się stąd uciec. Oby 17. dzień miesiąca znów okazał się łaskawy i Północ wypuściła mnie bezpiecznie do domu na zasłużoną przerwę świąteczną. A póki co, kończę pisanie, bo "jutro wstać wcześniej muszę".

Takk, Ole Einar!

Marzec. Na pulpicie mojego komputera znajduje się ta sama tapeta, jak każdego roku o tej porze. To stare jak mój biathlonowy świat zdjęcie przedstawiające trzech wielkich konkurentów dawnych czasów. W środku stoi Sven Fischer, po jego lewej Ole Einar Bjørndalen, a po prawej Raphael Poiree. Zachodzące słońce oświetla ich uśmiechnięte twarze, dając wrażenie jakby to wiosna towarzyszyła zakończeniu sezonu na wzgórzu Holmenkollen. Od zawsze ten obrazek kojarzył mi się właśnie w ten sposób, tymczasem okazało się, że były to grudniowe zawody Pucharu Świata rozpoczynające dopiero zimę na dobre. W każdym razie bohaterowie zdjęcia wyglądają dość młodo. Za kilka lat od tego momentu karierę zakończy Francuz. Kto by nie pamiętał jego ostatniego biegu? Sezon 2006/2007, Oslo i bieg ze startu wspólnego. Trójka ze wspomnianego zdjęcia dobiega razem do ostatnich metrów starego stadionu Holmenkollen. Ostatecznie wygrywa Bjørndalen o kilka milimetrów przed swoim wielkim rywalem- Raphaelem Poiree. Norweg zapisuje tym samym kolejne zwycięstwo w swojej bogatej już kolekcji, a Francuz kończy karierę czując gorzki smak przegranej o włos w swoim ostatnim biegu, w co jeszcze długo nie może uwierzyć. Nie pojedzie już do Khanty- Mansiyska by zamknąć sezon. Tak zrobi Sven Fischer, zostawiając po tym już tylko OEB na polu walki. Przyjdą nowi, aby mierzyć się z Królem, który wypełni jeszcze złotymi literami kilka pięknych kart historii biathlonu. Aż w końcu nastąpi ten dzień- 13 marca 2016 roku. Znów bieg ze startu wspólnego, znów Oslo, z tym że 9 lat od ostatniego starcia trzech mistrzów.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Wielcy mistrzowie 2004: Raphael Poiree, Sven Fischer, Ole Einar Bjoerndalen
12 grudnia 2004 roku. Sven Fischer jako zwycięzca biegu pościgowego. Raphael Poiree zajął wówczas drugie miejsce, zaś Ole Einar Bjørndalen stanął na najniższym stopniu podium. Fot.: Thea Liberg
Tego dnia dwaj pozostali mistrzowie są zupełnie inni. Jeden to zdobywca czterech złotych medali w Oslo- Martin Fourcade, zaś drugi to Johannes Thingnes Bø, który po trzech czwartych miejscach ma ogromną motywację do wejścia na podium. Znów wszystko rozstrzyga się na ostatniej rundzie biegowej, która w wykonaniu 22- letniego Norwega jest wprost niesamowita. Gdy odrobił stratę 7 sekund do Francuza, stało się jasne, że będzie atakował po złoto na najważniejszym, ostatnim podbiegu na stadionie, zwanym górką Northuga. Tuż za nimi biegnie Bjørndalen i wydawać by się mogło, że Ole Einar będzie tylko przyglądał się walce o Mistrzostwo Świata, zupełnie jak Emil Hegle Svendsen, który aż zatrzymał się na trasie, by obejrzeć końcówkę. Tymczasem dzięki świetnie przygotowanym nartom niemal złapał głównych zainteresowanych na ostatniej prostej. To jest jednak wszystko i na mecie oglądam już nowego mistrza świata- młodego Bø, pokonującego dominatora Fourcade ku uciesze kibiców. Brązowy medal, który zdobył OEB jest tak cenny jak jeden ze złotych wywalczonych za dawnych lat.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Trzej mistrzowie 2016: Martin Fourcade, Johannes Thingnes Boe, Ole Einar Bjoerndalen
Oslo, marzec 12 lat później. Ole Einar Bjørndalen znów staje na najniższym stopniu podium, które jednocześnie oznacza zdobycie 44. medalu Mistrzostw Świata przez Króla Biathlonu. Nowym mistrzem zostaje Johannes Thingnes Bø, który w momencie wykonania poprzedniego zdjęcia miał zaledwie 10 lat. Srebro przypada Martinowi Fourcade- dominatorowi wszelkich zawodów biathlonowych ostatniego czasu.
Tym biegiem Król w pięknym stylu żegna wzgórze Holmenkollen i swoje ostatnie Mistrzostwa Świata zgodnie z tym, co założył wcześniej. Nie przewidział jednak, jak wiele wydarzy się na przestrzeni tych dni, po których dziś cały biathlonowy świat zapytał, czy Bjørndalen rzeczywiście ma zamiar kończyć karierę. A jest to pytanie jak najbardziej na miejscu, bo wyniki, jakie osiągnął w Oslo, wcale na to nie wskazują. Gdy po dwóch konkurencjach indywidualnych i dwóch srebrach jego całkowity dorobek wyniósł 42 medale w wieku 42 lat, chyba każdy zaniemówił z wrażenia. Później przyszło jeszcze upragnione złoto na norweskiej ziemi wywalczone w sztafecie. Wraz z Emilem Hegle Svendsenem i braćmi Bø osiągnął to, co dzień wcześniej udało się Norweżkom. Oba te biegi przyniosły chyba najwięcej emocji w całych Mistrzostwach, głównie ze względu na dwa wspaniałe sukcesy gospodarzy. Wszystko to miałem okazję oglądać "od wewnątrz" i była to ogromna przyjemność. Norwegowie naprawdę kochają biathlon i swoją reprezentację, o czym świadczyły tłumy, które każdego dnia wypełniały Plac Uniwersytecki w stolicy, by oglądać ceremonię wręczania medali. Nic dziwnego, że celem całej norweskiej kadry było pokazanie się z jak najlepszej strony przed tymi wszystkimi ludźmi. W dodatku pod względem medialnym wszystko było zorganizowane tak, jak na najważniejszą imprezę przystało. Rozmowy z medalistami w studio, koncerty, transmisje nawet z przestrzeliwania broni przed startem i specjalny program Helt Ramm, który późnym wieczorem kończył każdy dzień Mistrzostw w nieco humorystyczny sposób. (Był tam między innymi łoś, który wybierając odpowiednią przekąskę "wskazywał" zwycięzcę nadchodzących zawodów. Jego typ ani razu się nie sprawdził.) Być tak blisko tej atmosfery choćby w sposób korespondencyjny, za pośrednictwem telewizji NRK, to niesamowite uczucie. W takich chwilach miałem wrażenie, że rzeczywiście coś łączy mnie ze świętującymi gdzieś w Oslo Norwegami. Biathlon, z osobą Bjørndalena na czele sprawił, że podczas oglądania zawodów krzyczałem: "Kom igjen, Ole!", a po wszystkim prawie przyłączałem się do śpiewania "Ja, vi elsker dette landet". Pod kątem ogólnie pojętej atmosfery były to najlepsze Mistrzostwa Świata, jakie przeżyłem. Szkoda, że najprawdopodobniej ostatnie tak dobre.

Północny Punkt Widzenia: Takk, Ole Einar! Złota sztafeta norweska: Emil Hegle Svendsen, Johannes Thingnes Boe, Tarjei Boe, Ole Einar Bjoerndalen.
Złota drużyna: Emil Hegle Svendsen, Johannes Thingnes Bø, Tarjei Bø, Ole Einar Bjørndalen. Na tym obrazku wszyscy są jednakowo młodzi.
Niewątpliwie bez Bjørndalena biathlon straci pewną bardzo ważną część. Przynajmniej dla mnie i dla innych fanów, którzy wręcz wychowali się na legendzie Norwega. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale o nim opowiadałem w swoim liście motywacyjnym o przyjęcie na uczelnię. On znalazł się również w kilku moich pisemnych pracach na zaliczenie zajęć z języka norweskiego. I wreszcie to on stanowił symbol całego mojego dzieciństwa, które teraz najwyraźniej dobiega końca. Skoro nawet Król Biathlonu znajdzie sobie "normalną pracę", to i na mnie przyjdzie czas, by zmienić swój system wartości. Odejdą bezpowrotnie czasy, kiedy warto było urwać się z zajęć na oglądanie biathlonu. Czasem uświadamiałem sobie, że niektóre zawody Pucharu Świata śledziłem tylko po to, by mu kibicować. Bo jego występy oznaczają coś więcej niż tylko kolejną liczbę w imponującej karierze. Każdy bieg i sezon jest potwierdzeniem, że sport jest nie tylko sposobem na zarabianie pieniędzy, ale też piękną ideą z wartościami ważniejszymi niż sława. Jego motywacja do startów jest wciąż tak samo wysoka mimo upływu lat. Nic więc dziwnego, że Ole Einar stanowi dobrego ducha drużyny Norwegii, służąc za wzór dla swoich kolegów, co szczególnie było widać podczas minionych Mistrzostw Świata. To prawdziwy przywódca, który wielokrotnie wskazuje drogę do właściwego treningu. Idealnym tego potwierdzeniem jest cały ten sezon, w którym wielokrotnie Bjørndalen widniał w wynikach jako najwyżej sklasyfikowany Norweg.

A najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że gdyby nie istniał Martin Fourcade, to odchodzący na emeryturę Król Biathlonu byłby niekwestionowaną gwiazdą tych Mistrzostw. Aż trudno to sobie wyobrazić, że po tylu latach wciąż stać go na takie przygotowanie do docelowych zawodów. Widząc 42- letniego Bjørndalena na ceremonii wręczania medali dla norweskiej sztafety mam wrażenie, że nie ma żadnej różnicy wieku pomiędzy członkami tej złotej drużyny. To samo przyznał zresztą Ole Einar mówiąc, że teraz wcale nie czuje tych wszystkich lat i znów jest młody nie tylko duchem, o czym świadczy jego wysoka forma. Aż chciałoby się powiedzieć, że on nigdy nie zostawi biathlonu. Kiedy jednak może przyjść lepszy czas na postawienie kropki w tej pięknej legendzie wielkiego Norwega, jeśli nie teraz? Sam się dziwię, że to piszę, ale odchodząc po tak udanych Mistrzostwach Świata, które każdy zapamięta jeszcze na długo, OEB zakończy karierę na własnych zasadach. Nie zmuszą go do tego słabe wyniki i fakt, że już nie mieści się w kadrze. Z drugiej strony gdyby to samo powiedzieć po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi, nie przeżyłbym tak wielu emocji w minionym tygodniu. Nikt nie chce jednak widzieć Bjørndalena w roli tła. On chyba też nie widzi dla siebie takiego miejsca, choć też i nie wyobraża sobie innego życia niż to, które wiódł prze te wszystkie sezony, poświęcając dla biathlonu całe swoje życie. A dziś Król wyjeżdża na swój ostatni zaplanowany etap Pucharu Świata w Khanty- Mansiysku i, jak sam twierdzi, stara się żyć teraźniejszością, nie myśląc o czymś, co będzie później. Dobiega tym samym do mety swojej kariery, zamykając jednocześnie wspaniały rozdział w życiu swoich wielkich fanów. Z Holmenkollen odchodzi wielki, tak samo jak wtedy w 2007 roku i na tym prehistorycznym dla mnie zdjęciu, które już zawsze będzie się pojawiać na pulpicie mojego komputera w marcu, choć od teraz prawdopodobnie wszyscy jego bohaterowie będą na emeryturze. Ja, vi elsker denne idretten...

Najważniejsza ulica miasta

Jedyna taka niedziela w roku. Najważniejsza ulica Szwedzkiego miasteczka Mora. Dochodzi południe, a na gęsto usypanym śniegu rozciągają się tory do klasyka. Za kilka minut po tych torach przejedzie prawdziwy pociąg złożony z prawie trzydziestu najlepszych maratończyków tego dnia, na co żywiołowo zareagują zgromadzeni wzdłuż ostatniej prostej mieszkańcy. Właśnie w taki sposób, sprintem na ostatnich kilkuset metrach, zakończy się 92. edycja legendarnego Biegu Wazów. Gdy nadjeżdżają bohaterowie ostatniej rozgrywki wszystko jakby zwalnia, a moje serce zaczyna bić szybciej. Zastanawiam się, jak wielkie emocje muszą towarzyszyć każdemu z tych zawodników. Wśród nich są przecież takie nazwiska jak Dario Cologna, John Kristian Dahl, Petter Eliassen i Sondre Turvoll Fossli, dotychczas znany tylko jako sprinter. I wszyscy oni, bez względu na wiek, doświadczenie i nagrody, rozpoczynają finałowy sprint. Zupełnie jak w końcówce płaskiego etapu na Tour de France. Znaleźć się w samym centrum tego bałaganu to coś, czego najbardziej chciałbym doświadczyć w tym momencie, szczególnie zamiast siedzenia na sofie w kuchni norweskiego akademiku i ciągłego kaszlenia. Jestem jak mały chłopiec, który w tym momencie mówi do swojego taty: "Popatrz, ja też kiedyś wygram Vasaloppet". Tylko, że ja nie wygram.

Pogodzenie się z tym, że niektórych rzeczy już nie zrobię może być trudne. Patrząc na te wszystkie autorytety, za którymi od dawna podążałem, muszę przyznać z podniesioną głową, że nie będę już taki, jak one. Pociąg o nazwie Vasaloppet odjechał w nieznanym kierunku ze zwycięzcą tegorocznej edycji- Johnem Kristianem Dahlem na czele. I gdy tak o tym myślę, czasem żałuję, że nigdy nie spróbowałem pójść w tę stronę. Tak jest zresztą z większością rzeczy, których wcześniej nie potrafiłem zauważyć na czas. Wszystkiego jednak mieć nie można, a często nawet nie warto. Bo ta wspaniała wizja narciarskich maratonów, w których najważniejsza wydaje się tradycja, emocje i siła ramion do double polingu, to w rzeczywistości kolejny brutalny biznes. Szczególnie rosnącej ostatnio w siłę serii Visma Ski Classics, skupiającej wszystkie najważniejsze wyścigi i wszystkie gwiazdy tego sportu, kierunek nadaje pieniądz. Wystarczy tylko wspomnieć, że w poprzednich latach transmisję z każdego biegu można było śledzić za darmo w internetach, a dziś za taką przyjemność trzeba słono zapłacić lub posiadać jedną z telewizji, która dysponuje prawami do nadawania tej serii. Może to być na przykład norweska stacja TV2, która podobno zainwestowała w całą zabawę całkiem sporo pieniędzy, po czym ostatnio zrezygnowała z przedłużenia kontraktu na następny sezon. Podobnie jest z zespołami, które działają trochę tak, jak wygląda to w kolarstwie. Wszystko jest w rękach prywatnych, zaś zawodnicy są zatrudniani w danym klubie, a później rozlicza się ich z wyników. Tam, gdzie jest widowisko, tam muszą być i sponsorzy. To po prostu naturalna kolej rzeczy. A biegacze, którzy są tylko małymi trybikami tej machiny mimo wszystko mogą być zadowoleni, że mają pracę, o jakiej wielu mogłoby tylko pomarzyć. Gorzej, gdy nie mogą być pewni swojego następnego sezonu, tak jak zwycięzca Vasaloppet, którego zespół zaczyna mieć problemy finansowe i zastanawia się nad cięciem kosztów.

Mimo wszystko po głowie wciąż chodzi znane pytanie "co by było gdyby?". Bo przecież nie trzeba wcale być zawodowcem, by doświadczyć tych emocji bycia w centrum walki. Cała rzesza amatorów przewija się przez trasy tego typu biegów, często łamiąc sobie kije lub przebijając się przez tłumy maruderów. Zgaduję, że choć nie jest to ten sam prestiż, co w przypadku zawodowców, to jednak wciąż można znaleźć najważniejszy element rywalizacji z samym sobą i innymi. Od najmłodszych lat coś mnie ku temu kierowało, gdy co roku obiecywałem sobie, że kiedyś wystartuję w Biegu Piastów, aby się sprawdzić. Właśnie przyszło to "kiedyś", a ja wciąż tego nie zrobiłem. Tymczasem drugiego może już nie być. Zatem tym razem obiecam nie tylko sobie, ale i Wam wszystkim, że za rok faktycznie wystartuję w Jakuszycach. Na początek spróbuję czegoś, co ostatnio bardzo mnie nurtuje. Wybiorę dystans 25 km stylem klasycznym. A jako, że nie dysponuję żadnymi nartami do tej techniki, wyjście jest tylko jedno- double poling na nartach do łyżwy. Przepcham więc sobie cały bieg, bo czuję, że się da. Zdarzało mi się przecież robić takie rzeczy w Jakuszycach, a po zobaczeniu tegorocznej trasy jestem przekonany o słuszności swojego wyboru. Będę tylko potrzebował dobrego treningu na drodze ku temu, jeszcze lepszego nastawienia i oczywiście smarowania. O to ostatnie będzie chyba najtrudniej. Na pewno mam przed sobą kolejne ciekawe doświadczenie, jakiego akurat na próżno szukać w CV kogoś "zorientowanego na klienta". A jedną z rzeczy, która ostatnio popchnęła mnie do takiej decyzji, jest pewnego rodzaju lokalny patriotyzm. Kiedyś mi brakowało, a dziś po raz kolejny przyznaję, że owszem wspaniałe są te wyścigi w telewizji, lecz to Bieg Piastów gdzieś zaszczepił we mnie tę pierwszą myśl o bieganiu. Pora spłacić swój dług.

Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Zorza polarna nad Altą
Takiego widoku dawno tu w Alcie nie było. Zorza polarna wróciła w środę takim widowiskiem.
Lokalny patriotyzm, o którym mówię, widoczny jest w ostatnich dniach wśród mieszkańców Alty, tłumnie zaangażowanych w organizację najważniejszej imprezy sezonu. Mowa o największym w Europie wyścigu psich zaprzęgów. Finnmarksløpet wchodzi w decydującą fazę na koronnym dystansie 1000 km. Przyjazd zwycięzców jest przewidywany na piątek. Zapewne ciężko to wszystko sobie wyobrazić, więc z chęcią wytłumaczę, choć dla mnie to też pewna egzotyka. W centrum Alty ustawiona jest meta całego wyścigu, która w ostatnią sobotę służyła także za start wszystkich kategorii.
Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Meta Finnmarksløpet
Widok na ostatnią prostą i metę Finnmarksløpet.
Natomiast dystanse są trzy: juniorski 200 km, 500 km będący również otwartymi Mistrzostwami Norwegii oraz najdłuższy 1000 km, okalający praktycznie cały Finnmark. Jak już wspominałem, w sobotę wszystko wystartowało, czego niestety nie widziałem z powodu ciągłej choroby. Kupując leki w pobliskiej aptece słyszałem jednak charakterystyczne szczekanie i skowyt psów gotowych do podróży, co kojarzyłem jeszcze z zawodów tego typu rozgrywanych w Jakuszycach. Później wszyscy zniknęli gdzieś w bezkresnych przestrzeniach całego okręgu. Wystarczyło więc czekać na pierwsze zaprzęgi na mecie, śledząc zawodników na mapie GPS. Najkrócej trwało to w klasie juniorskiej, której zwyciężczyni, miejscowa dziewczyna, przybyła do Alty już w niedzielę. We wtorek o 6 rano przyjechał zaś zwycięzca większego dystansu, czyli 500 km. Sam proces przybywania na metę jest dość ciekawy. Ostatnie metry wyścigu wiodą bowiem przez okolice uniwersytetu, by następnie minąć akademiki Nyland i wpaść na ostatnią prostą na deptaku w cantrum Alty. W tym celu przygotowana jest specjalna śnieżna ścieżka wiodąca przez miasto. Wciąż jednak trzeba przejechać przez ulicę, na której ruch wstrzymywany jest w momencie przejeżdżania zaprzęgu. Na mecie czeka zaś uroczysta muzyka i wywiady z każdym, który przyjechał właśnie na metę. A odległości pomiędzy zawodnikami są spore. Tak jak pierwszy na mecie na dystansie 500 km zameldował się we wtorek, tak miejsce poza czołową pięćdziesiątką mogłem powitać w środę po południu, w pełnym słońcu i wśród rzeźb lodowych festiwalu Borealis.

Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Meta Finnmarksløpet, psie zaprzęgi
Pieski mają swój zasłużony odpoczynek po przebyciu 500 km.
Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Borealis Festival
Tematem tegorocznej edycji festiwalu Borealis jest "inside, outside", co uczniowie miejscowej szkoły podstawowej przekazali właśnie w taki sposób.
Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Borealis Festival
Nie zabrakło też Alicji w Krainie Czarów.

Północny Punkt Widzenia: Najważniejsza ulica miasta. Meta Finnmarksløpet
Po przybyciu na metę czas na krótki wywiad.
Finałowa prosta ozdobiona banerami reklamowymi sponsorów stanowi więc stały element krajobrazu Alty w ostatnim czasie. Podobnie jest z nieco wiosenną pogodą, bo chyba takim mianem można nazwać temperatury w okolicach zera i mocno świecące słońce. Po raz pierwszy słyszę tu śpiewające ptaki w trakcie pokonywania drogi na uniwersytet. Charakterystyczny świergot sikorek zdaje się zapowiadać rychłe odejście zimy, co pewnie jest tylko złudzeniem. Choć z drugiej strony zupełnie realny był widok topniejącego śniegu w nasłonecznionych miejscach i brak lodu na zatoce w okolicy lotniska. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że taki stan rzeczy na Północy przyjmuję z pewnego rodzaju radością. Jestem po prostu przyzwyczajony do sezonu, który kończy się wielkanocnym bieganiem na nartach w poniedziałek, po czym nastaje trudny, choć zasłużony odpoczynek od zimy. Tutaj ma być jednak nieco inaczej, tym bardziej, że przez chorobę wcale nie mam dość nart. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że również w Jakuszycach warunki pozwalają na bieganie, co mam zamiar wykorzystać już za tydzień, kiedy wrócę do Polski na przerwę świąteczną. A tak się złożyło, że Centrum Testowe Fischer ma coś ciekawego w zanadrzu, co najprawdopodobniej będę mógł zobaczyć. Mam zatem kolejny powód do niecierpliwego oczekiwania na mój czwartkowy lot. Póki co, pozostało mi jednak tych kilka lekko wiosennych dni w Alcie, które będą mijały wraz z kolejnymi uczestnikami Finnmarksløpet kończącymi swój wyścig. Jedna rzecz nie daje mi tylko spokoju. Gdy tak stoję przy samej mecie na dobrze mi znanej ulicy w centrum miasta wciąż nie mogę uwierzyć, że dla niektórych znaczy ona tyle samo, co dla mnie ta ostatnia prosta w szwedzkim mieście Mora, o której wspominałem we wstępie.

"Dzięki za wszystko"

Na samym początku należą się podziękowania dla wszystkich osób, które oddały głosy na Północny Punkt Widzenia w konkursie Gala Twórców 2015, w kategorii Blog Roku: Styl Życia. Niełatwo było mierzyć się z tymi popularnymi blogami o macierzyństwie, modzie i byciu wege, a to wszystko najlepiej na emigracji w jakimś ciekawym miejscu. Po prostu mój styl życia tutaj prezentowany jest za mało "stylowy" i czułem to od początku, kiedy musiałem wybrać akurat tę kategorię. Tym bardziej cieszy mnie więc zaistnienie w konkursie. Była to dobra okazja do zobaczenia innych ciekawych blogów, które także zasługują na bardzo wiele w internetach, choć wciąż giną na tle tego, co to teraz jest, jak to się mówi- trendy.

Niektórych może pewnie zastanawiać dłuższa przerwa od ostatniego posta, który się tu pojawił. Czyżby w tym czasie nic nie działo się w Alcie? Nie, działo się całkiem wiele i to nawet teraz w centrum miasta odbywa się festiwal rzeźb lodowych i koncerty związane z rozpoczęciem wielkiego wyścigu psich zaprzęgów o nazwie Finnmarksløpet. Może więc pojawiło się coś innego, co mnie mocno zajęło? Nie sądzę, choć rzeczywiście zacząłem pisać kilka tekstów dla Biathlon.pl, co jest dla mnie czymś zupełnie nowym i dotychczas nieodkrytym, bo tam piszę "dziennikarsko", od czego zawsze trzymałem się raczej daleko. "Nigdy nie mów nigdy", jak radzą niektórzy, co ma swoje potwierdzenie w tej historii, więc nauczę się pisać trochę relacji i podobnych rzeczy. To skoro ani wydarzenia w pobliżu, ani biathlon, ani szkoła, ani nic innego nie oddzieliło mnie od pisania tutaj, co mogło się stać? Odpowiedź jest prosta- choroba. 

Wszystko zaczęło się tydzień temu w czwartek. Ból gardła od samego rana napełnił mnie niepokojem. Od razu zacząłem się zastanawiać i sprawdzać, co mogło pójść nie tak. "Może wczorajszy trening na nartach mnie przeziębił? A może to od ostatnich zmian temperatur, które przyćmiły moją czujność, by uderzyć mrozem wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałem?" Oprócz takiego zgadywania zaczęło się zaprzeczanie. "To niemożliwe, byłem już przecież chory na jesieni, a odporność mam dobrą." Na nic się zdało zaklinanie rzeczywistości i już wieczorem odjechałem pociągiem do krainy wysokiej temperatury i dziwnych obrazów w głowie. 

Myśląc, że to znów jakieś mocniejsze przeziębienie, a w najgorszym wypadku grypa, zacząłem typową dla siebie kurację tradycyjnymi metodami. W ruch poszedł znów słoik miodu, mleko, gorąca herbata z cytryną i ewentualnie coś na ból gardła. A skoro na chorobę nie byłem kompletnie przygotowany, to wszystko przyjąłem z gniewem. Nadchodził piękny weekend z mroźną temperaturą i świecącym słońcem. Leżąc w łóżku w piątek słyszałem nawet ratrak, który przejeżdżał właśnie za moim oknem. Nie mogłem sobie wyobrazić czegoś bardziej denerwującego. A najgorsze było to, że każdego wieczora temperatura wzrastała, bez problemów osiągając wartości powyżej 38 st. C. Moje pomysły na leczenie zaczęły się kończyć, podobnie jak wszelkie składniki i leki. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc sąsiadki z Polski, która uratowała mnie kilkoma tabletkami antybiotyku. Do niedzieli udało mi się jakoś dotrwać, lecz wtedy wcale nie przyszła jakaś dobra odmiana. W końcu po całym dniu spędzonym z prawdopodobnie gorączką i źle brzmiącym kaszlem zdecydowałem się skorzystać z rady sąsiada z Ukrainy i pójść do sauny, mieszczącej się praktycznie w samym akademiku. "Czas wypocić chorobę w norweskim stylu"- jak wówczas myślałem. I faktycznie gorące powietrze polepszyło oddech do tego stopnia, że w poniedziałek postanowiłem ogarnąć pokój po tej tragedii, która go nawiedziła. Wciąż patrząc na perfekcyjną pogodę za oknem posprzątałem wszystko tak, aby było przyjazne do wyzdrowienia. Wieczorem znów temperatura wzrosła i pojawił się katar. Taki katar, co dopiero przyszedł, a ja już wiem, że go nienawidzę. Ten typ, który ciągle każe mi wycierać noc do czerwoności i nie daje spać. W takim towarzystwie niemal nie przespałem następnej nocy. Aż dziwne, że po tym poszedłem do szkoły. Był już wtorek, a ja opuściłem dwa poprzednie dni na zajęciach. Znając życie wszyscy są już cztery rozdziały dalej i dostali jakieś niewyobrażalnie ważne i trudne zadania, bez których nie będę mógł się później obejść. Jak się jednak okazało, nie straciłem aż tak wiele, ale największą niespodziankę miałem jeszcze przed sobą.


Kiedy myślałem, że znów polskie domowe lekarstwa pomogły mi w zwalczeniu czegoś dziwnego, co znów dopadło mnie na Północy, wieczorem we wtorek uderzyliśmy z termometrem w granicę 39 st. C. Patrząc na to już nawet nie wiedziałem, czy to mi się czasem nie wydaje, bo mózg ewidentnie zaczął się gotować. Myślałem nawet wtedy, żeby coś tu napisać i wyjaśnić to, co się dzieje. Miałem nawet w głowie jakieś myśli, ale pewnie ostro pojebane. I wulgaryzmy, dużo wulgaryzmów. Możliwe, że też od gorączki, ale nie wykluczone, że od dużej ilości standupu, który oglądałem, by poprawić sobie wcześniejszy humor. Tak, czy inaczej, sytuacja była, mówiąc wprost, chujowa, choć końcem sił próbowałem jeszcze targowania się z chorobą. "Może jak ją potraktuję ząbkiem czosnku w mleku z kilkoma tabletkami witaminy C i aspiryną na koniec, to sobie pójdzie i przynajmniej nie będę musiał przechodzić do ostateczności, czyli próby umówienia wizyty u lekarza?" Jednak gdy tak negocjowałem sam ze sobą, choroba rozpoczęła drugie uderzenie, odbijające się na moim termometrze wartością 39,5. Wyprowadziła tak potężny cios, że następnego dnia nie wstałem z łóżka. Prawdę mówiąc to w ogóle się w pełni nie obudziłem, nie wspominając już o tym, że długo nie mogłem wydobyć z siebie choćby słowa. O tym, że była środa wiem więc tylko z kalendarza i z kilku rzeczy, które udało mi się jakimś cudem załatwić. Wszystko przykryło bowiem następne stadium tej beznadziei, która zajęła się najwyraźniej moimi płucami, gardłem i nosem na tyle, że wcale nie chce puścić. Zaczęła się więc depresja. Konkretnie stało się to wtedy, jak zadzwoniłem wreszcie do mojego wybranego przez internetowy portal lekarza, odczekałem swoje na infolinii, po czym usłyszałem, że najbliższy wolny termin jest dostępny 16 marca. "To przecież w takim tempie ja nawet mogę się zupełnie wykończyć! Jeszcze trochę i bym zdążył się wyleczyć w Polsce, bo będę tam już 17 marca, ale nie mam tego w planach dzwoniąc teraz po pomoc. A to, że choroby nie zaplanowałem z wyprzedzeniem, to też nie moja wina." Socjal norweski wygrywał więc ze mną 1:0, podczas gdy zapytałem jeszcze raz, będąc już prawie bez żadnych złudzeń, czy może da się coś zrobić wcześniej, bo sprawa jest poważna. I wtedy stał się cud, bo pani po drugiej stronie telefonu oznajmiła, że gdy zadzwonię jutro rano, postara się znaleźć dla mnie chwilę. W tym fragmencie znalazł się zatem prawdopodobnie opis typowego dialogu osoby chorej z kimś na lekarskiej recepcji w Norwegii. Nawet z książki językowej pamiętam dialog, w którym ktoś próbował umówić się do lekarza również z poważnym problemem, dostał jakiś daleki termin, po czym dzięki powtórzeniu, że sytuacja jest naprawdę zła, został przyjęty po kilku godzinach. Niebywałe, jak aktualne okazało się to w moim przypadku.

I tak prawdopodobnie minęła środa, podczas której jeszcze dzięki nieocenionej pomocy sąsiadów dostałem kupione leki, odebrany z poczty podręcznik do ostatniego poziomu norweskiego i coś na przeżycie, czyli sok jabłkowy. Resztę rzeczy stanowią urywki z momentów, na których się budziłem. Sytuacja była beznadziejna. Nie wiedziałem co mi jest, wszystko już zawiodło, a nie byłem nawet pewny, czy nazajutrz cokolwiek mi pomoże. Udało się jednak uzyskać miejsce u lekarza i już w czwartek po południu byłem pierwszy raz w życiu w centrum zdrowia w Alcie. Wszystko wyglądało jak mały szpital w "Hożych doktorach". Nawet niektórzy lekarze przypominali wyglądem pewne postacie z tego serialu. Moja wizyta rozpoczęła się niespodziewanie od badania krwi. Po szybkim pobraniu wróciłem na poczekalnię i po kilku minutach jeden z lekarzy wychodzących akurat na korytarz wypowiedział moje nazwisko i zaprosił do kolejnego gabinetu. I zaczęło się przesłuchanie, które nawet po polsku nie jest łatwe. "Jak nie zapomnieć o wszystkich objawach? Jak to było po norwesku? Co wcześniej brałem?" Po tego typu rozterkach lekarz stwierdził, że faktycznie nie jest dobrze i potrzebny mi antybiotyk. Uzyskałem więc receptę, jednak nie wydrukowaną. Wszystkie dane zostały momentalnie przesłane do wszystkich aptek w okolicy, gdzie mogłem po prostu podać swoje imię i nazwisko, po czym kupić odpowiedni lek. Przed wyjściem z przychodni musiałem jeszcze opłacić w śmiesznie wyglądającym automacie tak zwane koszty częściowe, czyli "symboliczne" kwoty za usługi lekarskie. Ta symboliczna kwota wyniosła w moim przypadku ponad 200 NOK. Za antybiotyk zapłaciłem później połowę tego i mogłem już odpocząć od problemów. Nie na długo.

Kiedy wszystko było na dobrej drodze do akceptacji, że rzeczywiście straciłem czas na tej anginie, czy czymś tam, ale idzie na lepsze, zauważyłem w piątek dziwną wysypkę na dłoniach. Szybko przeczytałem ulotkę antybiotyku, z czego wysunąłem tylko jeden możliwy wniosek- jestem uczulony na penicylinę. Zadzwoniłem więc jeszcze raz do przychodni, lecz tym razem nieugięta recepcjonistka mówi, że lekarz jest naprawdę zajęty i muszę spróbować pójść na pewnego rodzaju pogotowie. Gdy przyszedłem tam po raz pierwszy, nie było żadnego lekarza na miejscu. Dyżurująca pielęgniarka powiedziała, że muszę faktycznie zmienić antybiotyk i zlikwidować wysypkę. Dodała jednak, że nie może bardziej mi pomóc do czasu, aż nie zostanie to skonsultowane z lekarzem. Odesłała mnie więc do domu z prośbą, bym czekał na telefon. Po drodze kupiłem jeszcze zwykłe wapno przeciw wysypce, które kosztowało mnie drożej niż nikotynowy snus- najpopularniejsza tutejsza używka. Już po godzinie 20, kiedy żadna apteka w Alcie nie jest czynna, dostałem wiadomość z pogotowia, na którą czekałem. Pielęgniarka oznajmiła, że lekarz znalazł mi nowy antybiotyk, więc mogę przyjść i odebrać dwie tabletki na wieczór i następny dzień rano, by całość kupić dopiero w aptece na wydrukowaną tym razem receptę. Dziękuję jej więc po raz kolejny za pomoc po cichu licząc, że tym razem już wszystko pójdzie normalnie. Mam nadzieję, że teraz naprawdę mogę postawić kropkę w tym poście, nie używając jednocześnie norweskiego "takk for alt" (polecam sprawdzić zwyczajowe znaczenie tego zwrotu, którego tłumaczenie to: dzięki za wszystko).