Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Słońce na wagę złota

"Z góry na dół i odwrotnie i tak w kółko
Przy oknie biurko, patrzę na obce podwórko"

Zdążyłem się już przyzwyczaić do mojego nowego widoku za oknem. Inaczej jest ze scenerią, w którą ubiera się każdego dnia świat po drugiej jego stronie. Późna zima, która nieprzerwanie trwa na Północy, to w większości piękny czas. Dni stają się dłuższe, dzięki czemu można dłużej czerpać korzyści z dobrych warunków na trasach biegowych. Słońce, które coraz chętniej wychodzi za horyzont, w bezchmurne dni nadaje żółtawych barw otoczeniu. Zupełnie tak, jakby przyjście wiosny było kwestią kilku najbliższych tygodni. Myślenie w ten sposób może być jednak zgubne, zwłaszcza tutaj. Nie dalej jak na wczorajszych zajęciach rozmawialiśmy o tym, jak bardzo lubi się zmieniać pogoda w Finnmarku. Podobno szczególnie w marcu i kwietniu widoczne są nawet dzienne wahania pogody, od śnieżycy, do pięknego słońca. Obecnie jest trochę spokojniej, choć nigdy nie można być pewnym tego, że dzień rozpoczęty z pogodą nie zakończy się szarością i odwrotnie. Dlatego gdy po wyjrzeniu zza zasłon o poranku widzi się piękne, błękitne niebo, a termometr wskazuje kilka stopni mrozu, nie sposób tego nie wykorzystać. To coś, co nazywam idealną zimową pogodą.

Do pełni szczęścia brakuje tylko śnieżnych czap na drzewach, które kilka dni wcześniej zwiał silny wiatr.
O wiele łatwiej wyjść z domu przy takich warunkach. Zwłaszcza, że poprzedni tydzień stał pod znakiem egzaminu i wolnych dni, przeznaczonych na przygotowanie się do niego. Właśnie z tych powodów zamiast ciągłego powtarzania słów, które i tak zadomowiły się w głowie, wybrałem się w towarzystwie studentów z wymiany na długi spacer w kierunku lotniska i dzielnicy Elvebakken.

Trzy najlepsze i najpopularniejsze kolory norweskich domów na jednym zdjęciu. Fargerike.
Zaskakujące, że nie byłem jeszcze w tej okolicy z aparatem. Mieszka tu na przykład pastor, którego odwiedziłem ostatnio. Pamiętam też, jak jesienią przebiegaliśmy tamtędy w trakcie sobotniego treningu. Minęło już tak dużo czasu od tamtych dni, że niektóre domy wydają się mi zupełnie nieznajome. I to w sumie dobrze, bo każda przyjemna nowość w tym mieście jest dla mnie na wagę złota. Nic tak nie buduje jak dobre zdjęcie, ładny widok, czy promienie słońca na twarzy, zwróconej w kierunku zamarzniętej rzeki Alty. Właśnie tak było tamtego dnia.

Rzeka Alta jest zupełnie zamarznięta o tej porze. Pokrywa lodowa jest gruba do tego stopnia, że można po niej przejechać na skuterze śnieżnym, o czym świadczą pozostawione ślady.
Most nad rzeką Altą. Stąd już niedaleko do ośrodka Kaiskuru i dzielnicy Tverrelvdalen, w której zamieszkuje Finn Hågen Krogh.
Widok na zabudowania części Alaouta.
Kolejne dwa dni należały do egzaminu z norweskiego na poziomie drugim. Podobnie jak poprzednio składał się on z części pisemnej i ustnej. O pierwszym z nich niewiele można powiedzieć. Po pierwsze, jeszcze nie znam jego wyników, a po drugie nie powinno być jakichś niespodzianek w tym temacie. Ustny egzamin zawsze jest trudniejszy. Wszystko można zepsuć na własne życzenie nawet, jeśli umie się wszystko perfekcyjnie. Tak więc w piątek czekała mnie pewnego rodzaju próba nerwów. W myślach liczyłem, że może przyjdzie mi coś mówić o sporcie. Przed samym wyjściem oglądałem nawet z ciekawości i dla pewnego rodzaju rozluźnienia norweski dokument o przygotowaniach biathlonistów do tegorocznych Mistrzostw Świata w Oslo. I jakież było moje zdziwienie, gdy egzamin rozpoczął się od pytania zadanego przez mojego nauczyciela: "Biegasz na nartach, prawda? Opowiedz nam coś o tym, czy podobają ci się warunki w Alcie". Od razu przypomniałem sobie, po co tak naprawdę tu przyjechałem, z przyjemnością opowiadając komisji o wizycie na Kaiskuru, trasach wokół Komsy i warunkach, na które nie mogę narzekać. W tym wszystkim wspomniałem jeszcze o filmie, który dopiero co widziałem. Naszła mnie przy tym taka myśl, jak wiele wymaga bycie najlepszym w czymkolwiek. Sportowcy potrzebują zwykle tego spojrzenia w lustro i wypowiedzenia zdania: "Jestem gotowy, by tam pójść i zostać mistrzem świata". Ilu z nich na tym etapie odwraca się i przyznaje, że jest zupełnie inaczej, a ilu z nich tak bardzo boi się porażki, co blokuje ich jeszcze bardziej niż fizyczna słabość. Myślę o Svendsenie, jego problemach z motywacją i już wiem, czego mi zawsze brakowało. Nigdy nie patrzyłem w to lustro, bynajmniej nie w celu powiedzenia sobie, że będę najlepszy. Nie potrzebowałem tego nawet, gdy jeszcze musiałem rywalizować. I nagle tego dnia, gdy na egzaminie idzie mi tak dobrze myślę o tym, że mogłoby być jeszcze lepiej. Czuję jakiś niepohamowany głód dążenia do perfekcji. Ewidentnie łapię jednego z norweskich mitycznych bogów za nogi i staję wyżej, gdzieś obok Bjørndalena. Wiem, że jeszcze mogę wiele, wystarczy tylko się postarać, czego potwierdzeniem są słowa komisji pod koniec egzaminu: "flott". Po wszystkim czekała mnie bardzo miła nagroda- wycieczka do lodowego hotelu Sorrisniva wraz z niezastąpionym towarzystwem sąsiadów.

Wejście na teren hotelu wygląda dość skromnie, ale to tylko wrażenie. Środek powala wręcz swoim wystrojem. Drewniany budynek w tle służy za recepcję, z której wychodzi się znów na dwór, by trafić do właściwego igloo.
Cena 200 NOK za wstęp do igloo hotelu zapowiada coś naprawdę dobrego, albo przereklamowanego. W tym przypadku nastąpiła pierwsza z opcji. Po wejściu przez obite skórą renifera drzwi, znaleźliśmy się w nieco zimnym, ale zarazem zaskakująco przytulnym korytarzu. Śnieżne ściany były miejscami ozdobione płaskorzeźbami. W głównej sali aż roiło się od przeróżnych lodowych rzeźb i obrazów. Warto wspomnieć, że tematem przewodnim tegorocznego hotelu jest norweska tradycja pieśni i mitów. Można to poznać po przeróżnych postaciach, które rozpoznajemy w rzeźbach, takich jak: trolle, smoki i skrzaty.

Widok na korytarz od strony wejścia. Zbudowane z lodowych bloków kolumny wywierają największe wrażenie.
Za lodowymi choinkami znajdziemy ławki zbudowane wokół dużego, lodowego stołu, prawdopodobnie jest to typowa jadalnia.
Najlepiej wyglądały chyba zdjęcia zatopione w takich blokach lodowych.
Z głównej sali można przejść do korytarzy ze "zwykłymi" pokojami oraz do kaplicy. Jest ona zdecydowanie najjaśniejszym pomieszczeniem w całym hotelu. Wszystko dzięki wyrobieniu pewnego rodzaju okna, które zapewnia światło z zewnątrz. Jak na prawdziwą kaplicę przystało, są tu ławki, wielkie kolumny i ołtarz. Wszystko oczywiście wykonane jest ze śniegu i lodu. Duże krzesła przy samym ołtarzu wskazują na to, że można zorganizować tu ceremonię ślubu.

Widok na ołtarz kaplicy. Wieczorem oświetlenie zapewnia ten piękny żyrandol.

Jak ołtarz, to i muszą być kwiaty.
W części przeznaczonej na nocowanie dostępnych jest 26 pokoi (są dwuosobowe lub trzyosobowe). Do tego znajdziemy tam 4 specjalne apartamenty, z dodatkowym malutkim salonem. Apartamenty są urządzone wedle odpowiedniej tematyki, przykładowo walentynkowej, która obejmuje lodowe łoże małżeńskie z wyrzeźbionym sercem. Za przyjemność spędzenia nocy w takim otoczeniu należy zapłacić 2250 NOK za osobę. Cena za zwykły pokój jest taka sama, z tą różnicą, że kolejna w nim osoba płaci tylko 300 NOK. Jak zapewniają właściciele hotelu, dzięki skórom reniferów można komfortowo spać w takich warunkach, będąc ubranym w odpowiednio ciepłą (najlepiej wełnianą) odzież.

Wejście do każdego z pokoi ma wysokość najwyżej 1,5 m. Wszystko po to, by zapewnić odpowiednią temperaturę, znaną z prawdziwego igloo. Wewnątrz nie będzie dzięki temu zimniej niż -7 st. C.
Tak umiejscowione są zwykłe pokoje w hotelu. Na próżno szukać tu jakichkolwiek drzwi.
Mimo, że całość wydaje się niewielka, to w igloo spędziliśmy prawie godzinę na zobaczenie i sfotografowanie wszystkiego (więcej zdjęć z tej wizyty można znaleźć tu). Gdy wychodziliśmy, nieliczne chmury zaczęły opuszczać niebo, a zachodzące słońce wypełniło je różem. Jednocześnie zrobiło się nieco zimniej.

Prawdziwie bajkowe grzyby w korytarzu hotelu.
Przybysz ze Svalbardu, czyli niedźwiedź polarny, również znalazł swoje miejsce pośród mitycznych rzeźb z lodu.
A tak wygląda bardzo popularny pojazd na Północy. Większość mieszkańców Alty używa takich sań do przemieszczania się w widoczny na zdjęciu sposób. Wystarczy odpychać się jedną nogą od podłoża i sunąć przed siebie. Podobno to lepsze niż zwykłe chodzenie.
Wieczorem czekał mnie jeszcze ostatni akord tego dobrego dnia. Kiedy na bezchmurnym niebie zabrakło zupełnie słońca, które schowało się za horyzontem, swój koncert rozpoczęła zorza polarna. Gdy zobaczyłem ją z mojego okna, od razu zabrałem narty i wyszedłem na najprzyjemniejszy trening pchania, jaki kiedykolwiek zrobiłem. Kije odbijały się od twardej powierzchni zmrożonego śniegu wydając znany, wspaniały dźwięk, a dobrze jadące narty sunęły po torach szybciej od pociągu ze Szklarskiej Poręby do Jakuszyc. Nawiasem mówiąc odkryłem, że double poling to najlepszy trening nawet na te strome odcinki trasy w okolicy Komsy. Wszystko przez pieszych, którzy sukcesywnie niszczą butami część przeznaczoną do łyżwy, stąd tylko tory do klasyka są w dobrym stanie. Tak, czy inaczej, dzień kończy się zasłużonymi widokami podczas biegania i poczuciem, że nawet minuta nie została tu zmarnowana.

To samo okno, co na początku, ale jakże inny z niego widok. Lepiej być już nie mogło.
Następnego dnia wszystko wygląda inaczej. Słońce ustępuje szarym chmurom, zmaga się nieprzyjemny wiatr, a nieco wyższa temperatura spowodowała, że śnieg zamienił się w szarą skorupę przypominającą o długim stażu zimy. A ja natomiast wyrzucam do śmietnika dwadzieścia bochenków chleba w sklepie, podczas gdy czuję się tak, że najchętniej sam bym się wyrzucił to tego samego kosza. Czasem mam wrażenie, że tutaj nie tylko pogoda zmienia się tak szybko.

P.S: Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na tę nową rzecz, która pojawiła się na samej górze, po prawej stronie. Tak się złożyło, że biorę udział w konkursie na Blog Roku 2015 w kategorii Styl Życia (tak, wiem, bardzo do tego określenia pasuję). Od 23 lutego można na mnie głosować wysyłając SMSy o treści F11547 na numer 7124. Warto dodać, że pieniądze zebrane ze wszystkich głosów zostaną przekazane na rzecz Fundacji Dziecięca Fantazja, dlatego pomogą podwójnie- zarówno mnie, jak i innym. Zachęcam do kliknięcia w tę turkusową grafikę, aby dowiedzieć się więcej na ten temat i zobaczyć pozostałe zgłoszone blogi. I choć nie jest to w jakiś sposób najważniejsze, to na pewno będę wdzięczny za każdy głos potwierdzający, że ktoś lubi czytać te wszystkie historie z Północy.

Boskie narty

"Trwa szalony bieg
By coraz więcej mieć
By każdą starą rzecz 
Na nową zmienić (...)"

Luty od zawsze był miesiącem szczególnych wspomnień ze sportowego świata. Z kilku powodów lubię wracać w tym czasie do dawnych wielkich imprez, zdobytych na nich medali i wylanych łez po spektakularnych porażkach. To właśnie w tej części zimy działo się coś specjalnego, do czego warto wracać. Wydarzenia te odświeżają się w zaskakujący sposób, zupełnie jakby w głowie wyświetlał się ten dziwny komunikat z facebooka o tym, co opublikowałem na swojej tablicy lata temu. Ostatnio jednak coś w tej kwestii zawiodło, gubiąc się w północnej codzienności, która znacznie się zmieniła. Wraz z przyjściem słońca i przeprowadzką tempo życia znów wzrosło, przez co trudniej się czasem zatrzymać, usiąść wygodnie w fotelu i obejrzeć choćby jedną retransmisję z Igrzysk Olimpijskich w Vancouver. Zamiast tego sąsiedzi z góry czasem zaproszą na moment, a innym razem pojawia się okazja spróbowania nepalskiej kuchni. Dni zaś zmieniają się w kalendarzu nie mając większego znaczenia, poza zbliżaniem się do marca i przerwy świątecznej. Trwa szalony bieg, nad którego tempem powoli tracę kontrolę, oddając ją w ręce jakiegoś niesamowicie silnego pacemakera. Nic więc dziwnego, że mogę niemal zapomnieć o tak ważnych wydarzeniach, jak przykładowo złoty medal Ole Einara Bjørndalena na IO w Sochi 8 lutego dwa lata temu. Na szczęście są gdzieś po drugiej stronie internetów ludzie, którzy potrafią przypomnieć o tym fantastycznym dniu.

Podobnie jest z codziennym życiem w Alcie, które potrafi zaskoczyć czymś nowym nawet mnie. Zdążyłem przyzwyczaić się już do wyścigów ze słońcem podczas popołudniowych wypadów na narty. Podobnie przyjąłem do wiadomości, że trasa w okolicach mojego nowego akademika jest szczególnie lubiana i niestety niszczona przez spacerowiczów. Nie dziwi mnie nawet, że ratrak przejeżdża tamtędy najwyżej raz na tydzień, a rozmaite przeszkody na śniegu przysparzają kolejnych rys na ślizgach moich nart. Przywykłem do tego, zupełnie jak do całkiem miłego faktu, że prawie zawsze warunki są niemal idealne. Temperatury poniżej zera, czasem niewielkie opady śniegu i ogólnie suche powietrze to coś, co można określić mianem nudy. "Tu niczym nie da się zaskoczyć", myślałem jeszcze do niedawna. Nagle jednak los dał mi w prezencie wspólny wypad na narty z nowym pastorem z Katedry Zorzy Polarnej (Nordlyskatedralen). Z pochodzenia jest Niemcem, a pracę w Alcie dostał całkiem niedawno, więc chciał potrenować trochę na trasach znanego mi z opowieści kompleksu Kaiskuru. Taka okazja była dla mnie dosłownie darem z niebios, więc z radością do niego dołączyłem. Dzień, który wybraliśmy na trening, był zaskakująco ciepły. Porywisty wiatr i temperatura niewiele powyżej zera zapowiadały dość trudną przeprawę. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się być jednak zupełnie inaczej.

Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta
Oto główny budynek centrum Kaiskuru. Prawdopodobnie znajdują się tam szatnie i garaż dla prawdziwego ratraka (a nie takiego małego, który przygotowuje trasy w mojej okolicy).
Na szeroki, oświetlony stadion wchodzimy od strony niewielkiego parkingu. Obok stoi jedynie kilka samochodów, co zapewne wynika z tego, że mamy poniedziałek. Po chwili znajdujemy się już w centrum biegowym z prawdziwego zdarzenia, którego uzupełnienie stanowi strzelnica biathlonowa z 31 stanowiskami. Aż chciałoby się rzucić tekstem z Kilera, bo faktycznie widać, że "mają rozmach...". Na całej szerokości stadionu widać świeży "sztruks" powstały po fryzie ratraka. Pastor proponuje sprawdzenie najdłuższej dostępnej pętli, czyli 5,5 km. Po opuszczeniu stadionu trasa widzie nieco pod górę, ale wciąż dotrzymuję kroku towarzyszowi odpychając się jedynie rękoma. Narty niosą idealnie. 3 stopnie ciepła nieco roztopiły śnieg, ale zmrożone wcześniej podłoże nie daje za wygraną, w efekcie czego biegnę pierwszy raz w tym sezonie na prawdziwie twardej i niosącej narty trasie. Na płaskich odcinkach, których nie brakuje, łatwo utrzymać prędkość, a szerokość pętli robi wrażenie. Biegniemy jednokierunkową trasą, której szerokość jest porównywalna przykładowo do dwukierunkowej drogi z Jakuszyc do schroniska Orle. Na stromych zjazdach prędkość momentami przeraża wraz z ciemnością i faktem kompletnej nieznajomości tego, co czeka mnie za kolejnym zakrętem. Czasem zdaję się więc na prowadzenie duchownego. A trzeba przyznać, że gość jest mocny. Na krótkich, stromych podbiegach zyskuje nawet przewagę używając klasycznego, naprzemianstronnego kroku, podczas gdy ja ciągle zdaję się na siłę ramion. Wszystko przez oglądany w weekend kolejny maraton narciarski, tym razem trudny Kaiser Maximilian Lauf, na którym znów kilku najlepszych zawodników przepchało całe pofałdowane 65 km. Podobna jest pętla, po której się poruszamy. Po zjazdach i podbiegach następuje chwila płaskiego terenu lub stopniowego podjazdu. Za każdą trudność zostajemy wynagradzani natychmiast, co szczególnie ceni w tej pętli mój dzisiejszy towarzysz. I tak mijają kolejne kilometry, które podczas pokonywania wydają się prowadzić w zupełnie nieznanym kierunku. Za zjazdem jest kolejny podbieg, później płaskie i tak dalej. Gdzieś obok widać część powrotnej pętli, a my ciągle biegniemy przed siebie. Po naszej lewej widać małe rozświetlone domy i ciemne góry, które rysują linię horyzontu. Na próżno szukać tu morza, które stanowiłoby kontrast do tego nieco górskiego krajobrazu. Są to tereny dotychczas kompletnie nieznajome, a dziś w tej ciemności odbieram je tak naprawdę najlepiej. Wszystko, czego nie widać, dopisuje wyobraźnia. Ciemność wzniesień uzupełniana jest przez gwiazdy i świecący gdzieś na niebie księżyc. Cała nasza trasa jest bardzo dobrze oświetlona, znacznie lepiej niż Komsa i Sandfallet razem wzięte. Po chwili wybiegamy z leśnego terenu na ogromną i ciemną polanę. Z prawej strony wyłania się coś, co wygląda jak elektrownia. Wszędzie jest spokojnie, choć nieopodal słychać znajome strzały. Nieco zaskoczony biegnę przez ostatni krótki podbieg i chwilę płaskiego, po czym trafiam znów na stadion. Początkowo nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście pokonaliśmy pętlę. Nic nie wskazywało na to, że w jakiś sposób okrążyliśmy stadion. Po sprawdzeniu GPSa przez nas obu mam jednak tego potwierdzenie. Strzały słyszane z oddali okazały się być treningiem bardzo młodych biathlonistów. Stanowiska strzeleckie rozświetliły się niczym na zawodach Pucharu Świata i zaczęły się ćwiczenia.
Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta, trening biathlonistów
Trening młodych biathlonistów. Zastanawia mnie, kiedy w Polsce młodzi adepci tego sportu operują bronią w podobnych ćwiczeniach.
Przeznaczamy krótką chwilę na oglądanie treningu. Każdy z czwórki małych biathlonistów celuje przy pomocy podstawki i trenerów, po czym udaje się na krótką rundę wokół stadionu. I tak cały czas przez kilka minut. Zaciekawiony całym procesem staję bliżej, co budzi uwagę trenerów. "No tak"- myślę sobie- "zaraz mi ktoś powie, żebym się wyniósł". Jest jednak inaczej. Pani trener rzeczywiście do nas podchodzi, pytając, czy jeden z nas nie jest czasem dumnym ojcem jednego ze strzelających dzieciaków. Oboje stanowczo zaprzeczamy, po czym pastor dodaje o mnie, że jako przybysz z daleka piszę coś w internetach o Północy i chcę zaobserwować, jak wygląda szkolenie młodzieży. Na to zaciekawiona pani pyta, czy kiedykolwiek widziałem biathlon. To zmiotło mnie z nóg, ale odpowiadam dość zdezorientowany, że oczywiście, rzucając kilkoma nazwiskami, których jestem fanem. Dumnie dodaję coś o Jamrozowej Polanie w Dusznikach- Zdroju, żeby nie pomyśleli, że w Polsce biathlon nie istnieje.

Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta

Po chwili ruszamy na kolejną pętlę po tej samej trasie. Świetne warunki powodują, że nie muszę się nawet zastanawiać nad kontynuowaniem biegu. Wręcz przeciwnie. Znając trasę biegnę już pewniej, odważniej zjeżdżając i pokonując podbiegi. Pastor nie pozostaje jednak dłużny. Widać, że oboje wzięliśmy się do mocniejszej pracy. Już nawet rozmowa nieco przycicha, ustępując miejsca miarowym uderzeniom kijów o śnieg. Miejscami warunki stają się odrobinę wolniejsze, choć nie stanowi to jakiegokolwiek utrudnienia. Znów mijamy te same domki i te same góry, a na końcu elektrownię. Wszystko zmienia się szybciej, a ja staram się czerpać jak najwięcej z tej wycieczki. Dostrzegam wcześniej niezauważone inne warianty trasy z ogromnymi podbiegami i zjazdami. Są one oznaczone mianem "konkurranse", choć na naszej pętli też nie można narzekać na brak trudności. Wszystkie są jednak pokonywane z dosłownym uśmiechem na twarzy. Zawsze powtarzam, że bieganie na nartach to nie tylko siła i technika, ale też głowa. Jeżeli narty niosą idealnie, a towarzystwo jest równie dobre, można z łatwością pokonywać kolejne kilometry. Dzięki temu od razu rodzi się sugestia, że "dziś mogę wszystko, dajcie mi numer startowy i pobiegnę pięćdziesiątkę". Nie ma bowiem nic lepszego niż sytuacja, w której śnieg jest sprzymierzeńcem, a nie przeszkodą. Właśnie tak jest tego razu, którego przychodzi mi biec po trasach Kaiskuru. To mogłoby trwać jeszcze dłużej, ale kończy się nam czas tego dnia i trzeba wracać do domu. Kiedy wyjeżdżamy z parkingu rzucam jeszcze okiem na trenującą młodzież. Tym razem przyszedł czas na sprinty wokół stadionu. Każdy z dzieciaków ma narty i buty lepsze i droższe niż moje. Każdy z dzieciaków prawdopodobnie pobawi się tak jeszcze kilka ładnych lat. Część z nich może zastąpi lokalnego bohatera- Finna Hågen Krogha, i zrobi karierę. Tego nie wie nikt, ale nie sposób się nie zastanawiać, co by było, gdybym to na przykład ja był jednym z nich i gdyby narty zawsze tak dobrze jechały. Wśród tych rozważań nawinęło się pytanie pastora, czy nie chciałbym czasem wstąpić do domu, w którym jego żona przygotowałaby dla nas coś do jedzenia.

Oboje wprowadzili się do niewielkiego, białego domu całkiem niedawno. Jak sam przyznaje, nie wszystko jest jeszcze poukładane, co zresztą po części widać. Urządzenie mieszkania budzi jednak od razu skojarzenia ze wcześniejszymi szklanymi domami. W zasadzie nie ma lepszego słowa, niż norweskie "koselig", na opisanie wnętrza. Wszystko jest właśnie takie "przytulne", o czym wspominam w rozmowie. Nie kryję jednocześnie odkrycia odpowiedzi na pytanie, dlaczego Norwegowie tak często używają tego określenia, co wręcz doprowadza mnie do szału. Co ciekawe, gospodarz przyznaje mi rację i tłumaczy, że z początku jego również denerwowało nazywanie wszystkiego w ten sposób przez ludzi z Północy. Widocznie jest to bardzo typowe. I tak w sumie wszystko idzie perfekcyjnie, prawie wychodzę obronną ręką z całej sytuacji nie kierując rozmowy na tematy religijne. W końcu jednak nie wytrzymuję i muszę zapytać, jak to jest, że "ksiądz jest taki normalny", nie żyje na uboczu i przypomina raczej fikcyjnego Ojca Mateusza (w sumie rower też już ma), a nie prawdziwego Rydzyka. Może to kwestia innego wyznania? W końcu protestantyzm dopuszcza małżeństwo i właśnie normalne życie, które wiedzie duchowny. To samo przyznaje pastor. Tłumaczy w dodatku, że jego funkcja jest ściśle związana z parafią, w której pracuje. Dopiero przed rozpoczęciem regularnej pracy zostaje "zaprzysiężony" na pastora, nie otrzymuje więc stałych święceń w takim sensie, jaki my przez to rozumiemy. Poza tym, jak dodaje, ta funkcja nie czyni go innym (lepszym od reszty), dlaczego więc miałby rezygnować z codziennego życia i jego przyjemności, takich jak narty? Od razu przypomina mi się też inny pastor, który zwykle pokonywał z nami jesienią całą pętlę porannego, sobotniego biegu. I tak rozmawiając, nie poruszając wcale kwestii wiary, dowiaduję się sporo innych ciekawych rzeczy. A przede wszystkim jednak znów odkopuję tę autentyczną, dobrą stronę Północy. Tego jednego wieczora sacrum naprawdę wygrywa w Alcie nad profanum, dzięki czemu choć na moment zapominam o tym szalonym biegu, który czeka mnie już następnego dnia.

Ucieczka z norweskiego więzienia

Ostatnio wspominałem o tym, jak wygodnie byłoby mieć jedynie kilka kroków do pętli biegowej w okolicach Komsy. A skoro na Północy wszystko dzieje się dość nieoczekiwanie, to zgodnie z tą zasadą postanowiłem zadziałać w tej sprawie. Tak więc zmieniłem swój codzienny widok z parkingu pod akademikami Nyland na odcinek tej pięknej trasy. Sam szczyt wzniesienia również stał się moim bliskim sąsiadem, a wychodząc do uniwersytetu za każdym widzę w dole port i kawałek lotniska. Przed podjęciem decyzji o przeprowadzce szczerze wierzyłem, że zmiana otoczenia jest mi w jakiś sposób potrzebna. Wiele słyszałem o dobrej atmosferze w akademikach Komsa, podobnie jak o fakcie, że mieszka tam kilka osób z Polski. Z drugiej strony wygodny do bólu Nyland, aż nudny w swoim codziennym życiu, zaczął powoli dobijać chęć robienia czegokolwiek. Działający wywietrznik zawsze burzył myśli, a światło z lampy za oknem wdzierało się za każdym razem do pokoju niczym uchodźcy do Norwegii. A kiedy dodatkowo niedawno straciłem przywilej posiadania łazienki na własność, który podarował mi mój były sąsiad swoją grudniową wyprowadzką, postanowiłem poszukać swojego miejsca gdzie indziej (lub "uciec z więzienia", którym często nazywany jest Nyland z uwagi na swoje charakterystyczne korytarze i wszechobecne zamki). Dziś jestem już kilka dni po przeprowadzce i wciąż porządkując swoje rzeczy staram się odpowiedzieć sobie na pytanie: czy była to dobra decyzja?

Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Akademik Komsa.
Widok na moją część budynku B akademików Komsa.
Na początek policzmy pieniądze, bo jak można przenosić się do lepszego miejsca, nie bacząc na koszty? Za samo przeniesienie musiałem zapłacić 1000 koron. I na tym etapie można by było stwierdzić, że jestem idiotą, oddalając się od centrum za dopłatą, ale na tym finanse się nie kończą. Miesięczny czynsz za nowe miejsce jest bowiem ponad 600 koron niższy niż poprzednio. Licząc więc czas, jaki spędzę do końca roku akademickiego w Alcie, wychodzi całkiem słuszna suma, której nie można zignorować. Opłata za przeniesienie również zdąży się zwrócić. Jeżeli zaś chodzi o resztę typowo obiektywnych czynników, to na pewno straciłem bliskość centrum miasta i uniwersytetu. W oba miejsca muszę teraz iść zwykle około 20 minut. Mieszkam teraz mniej więcej w połowie drogi pomiędzy centrum a lotniskiem. Dlatego też szybkie wyjście do sklepu zamieniło się w planowany spacer, najlepiej z dokładną listą zakupów. A jak wygląda mój nowy akademik? Na pierwszy rzut oka to po prostu większy drewniany dom, jakich w tej okolicy nie brakuje. Właśnie to spowodowało, że już w sierpniu spodobało mi się to miejsce. Do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło, a w śniegowych zaspach Komsa prezentuje się jeszcze bardziej "norwesko", czym bije na głowę szary i prostokątny Nyland. W środku również jest inaczej. Od frontu wita nasz wysoki korytarz i charakterystyczny zapach starych, drewnianych schodów. Podobno niektóre elementy budynku były używane w domkach dla uczestników Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer w 1994.

Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Akademik Komsa.
Tak prezentuje się budynek B od frontu.
Moja sekcja mieści się na parterze. Pierwszym elementem, który szczególnie rzuca się w oczy, jest kuchnia. Tutaj na próżno szukać naczyń z etykietą wspólne, co bardzo ceniłem sobie na poprzednim miejscu. Wszystko jest znacznie starsze, a małe drewniane krzesła przypominają wyglądem te, które służą za wyposażenie w schronisku gdzieś w polsko- czeskich górach. Z niektórych podstarzałych szafek wydobywa się woń nieznanych dotąd przypraw, których używają moi dwaj nowi sąsiedzi z Nepalu. Na samym końcu długiego korytarza mieści się mój pokój. Tę przestrzeń polubiłem od samego początku. Wszystko jest na swoim miejscu, dokładnie tak, jak powinno być. Łatwo było mi się do tego dopasować. Trudniej było z zaśnięciem, bo tu jest po prostu za cicho! Żaden działający wentylator nie rujnuje już mojego spokoju, a bycie na końcu korytarza ma swój plus w postaci odizolowania od odgłosów w kuchni i przy wyjściu. Do tego ta nieprzenikniona ciemność po zgaszeniu światła. Za oknem nie ma już wiecznie świecących parkingowych lamp. Zamiast tego jest trasa biegowa, której oświetlenie gaśnie zwykle około północy. Świetnie jest przyglądać się pojedynczym biegaczom pokonującym pętlę po zmroku, zwykle z pomocą latarki czołowej. Gdy wychylić się nieco dalej przez stare, drewniane okno, można zobaczyć jeszcze szczyt Komsy, oświetlony punktowymi, czerwonymi lampkami, które strzegą tego miejsca przed startującymi z pobliskiego lotniska samolotami.

Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Trasa biegowa Komsa.
A oto element, który w znacznej mierze wpłynął na przeprowadzkę- trasa biegowa w okolicach Komsy. Obecnie trochę zniszczona przez spacerowiczów, ale wkrótce ratrak powinien ją naprawić.
Wszystkie te praktyczne rzeczy mogą jednak się schować za całą masą innych, których nie da się zmierzyć i porównać. To przede wszystkim atmosfera, którą tworzą mieszkańcy tych budynków. Na Komsie zdecydowaną większość stanowią osoby z zagranicy. Nie są to tylko studenci, bo można spotkać tu również pracujących w Alcie ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z UiT. Jedną z takich osób jest pierwszy z poznanych tu Polaków. Mieszka piętro wyżej, w jednej sekcji z moją niemiecką koleżanką z kursu norweskiego. Był z nami w trakcie świętowania jej urodzin, upiekł na tę okazję znakomite rogaliki i przede wszystkim uczestniczył w tym wszystkim razem z wieloma studentami z obecnej oraz poprzedniej wymiany. Po raz pierwszy od bardzo dawna mogłem zauważyć prawdziwą i szczerą integrację pomiędzy ludźmi z różnych krajów. I nie ma znaczenia, czy ma ona polegać na znajdowaniu podobieństw łączących języki słowiańskie, czy też na wspólnej grze w karty. Inni studenci, tym razem Norwegowie, zorganizowali natomiast coś na kształt festiwalu filmowego na świeżym powietrzu. W czwartek i piątek można było obejrzeć po dwa filmy wyświetlane na dużym ekranie zbudowanym przy pomocy śniegu. Siedzenia wyżłobiono również w śniegu, dzięki czemu wszystko przypominało kino dla szaleńców lubiących zamarzać na dworze. Znalazła się całkiem spora liczba sympatyków takiej atrakcji lub po prostu ciekawych pierwszego tego typu wydarzenia. Byłem raczej wśród tych drugich.

Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Festiwal filmowy Komsa.
Nie można było narzekać na jakość czy widoczność obrazu. Każde miejsca były wystarczająco dobre.
Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Festiwal filmowy Komsa.
Organizatorzy postarali się również o odpowiednie oznakowanie.
Sposobów na spędzanie czasu wśród ludzi jest jeszcze więcej w zależności od sekcji, w której się mieszka. Potwierdzą to na pewno studenci z Polski, którzy przyjechali tu w ramach wymiany. Przykładowo na moim piętrze mieszka jedna z tych osób, co daje mi możliwość zobaczenia Alty z nieco innej perspektywy. Rozmawiając o pierwszym wrażeniu z Północy znów mam przed oczami szare dni na początku sierpnia. Za sąsiadów mam jeszcze wspomnianych wcześniej Nepalczyków, Norweżkę i Norwega. Razem sześć osób na osiem miejsc możliwych, dzięki czemu jest naprawdę spokojnie. Nowe warunki, inni ludzie i powracające na północne niebo słońce to miłe urozmaicenie wejścia w drugi semestr studiów, które motywuje do lepszego korzystania z każdego dnia. Czas mija szybciej niż poprzednio, a wszystko zakończy w maju ostatni z egzaminów. Jeden z nich, chyba najważniejszy, pisze się cały czas i oby był w połowie tak udany jak ten językowy.

Północny Punkt Widzenia: Ucieczka z norweskiego więzienia. Pierwsze promienie słońca w Alcie.
Na koniec taki skromny dowód, że od kilku dni słońce wschodzi nad Altą. Od razu przepraszam, że popełnione telefonem w drodze na zajęcia.