Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Boskie narty

"Trwa szalony bieg
By coraz więcej mieć
By każdą starą rzecz 
Na nową zmienić (...)"

Luty od zawsze był miesiącem szczególnych wspomnień ze sportowego świata. Z kilku powodów lubię wracać w tym czasie do dawnych wielkich imprez, zdobytych na nich medali i wylanych łez po spektakularnych porażkach. To właśnie w tej części zimy działo się coś specjalnego, do czego warto wracać. Wydarzenia te odświeżają się w zaskakujący sposób, zupełnie jakby w głowie wyświetlał się ten dziwny komunikat z facebooka o tym, co opublikowałem na swojej tablicy lata temu. Ostatnio jednak coś w tej kwestii zawiodło, gubiąc się w północnej codzienności, która znacznie się zmieniła. Wraz z przyjściem słońca i przeprowadzką tempo życia znów wzrosło, przez co trudniej się czasem zatrzymać, usiąść wygodnie w fotelu i obejrzeć choćby jedną retransmisję z Igrzysk Olimpijskich w Vancouver. Zamiast tego sąsiedzi z góry czasem zaproszą na moment, a innym razem pojawia się okazja spróbowania nepalskiej kuchni. Dni zaś zmieniają się w kalendarzu nie mając większego znaczenia, poza zbliżaniem się do marca i przerwy świątecznej. Trwa szalony bieg, nad którego tempem powoli tracę kontrolę, oddając ją w ręce jakiegoś niesamowicie silnego pacemakera. Nic więc dziwnego, że mogę niemal zapomnieć o tak ważnych wydarzeniach, jak przykładowo złoty medal Ole Einara Bjørndalena na IO w Sochi 8 lutego dwa lata temu. Na szczęście są gdzieś po drugiej stronie internetów ludzie, którzy potrafią przypomnieć o tym fantastycznym dniu.

Podobnie jest z codziennym życiem w Alcie, które potrafi zaskoczyć czymś nowym nawet mnie. Zdążyłem przyzwyczaić się już do wyścigów ze słońcem podczas popołudniowych wypadów na narty. Podobnie przyjąłem do wiadomości, że trasa w okolicach mojego nowego akademika jest szczególnie lubiana i niestety niszczona przez spacerowiczów. Nie dziwi mnie nawet, że ratrak przejeżdża tamtędy najwyżej raz na tydzień, a rozmaite przeszkody na śniegu przysparzają kolejnych rys na ślizgach moich nart. Przywykłem do tego, zupełnie jak do całkiem miłego faktu, że prawie zawsze warunki są niemal idealne. Temperatury poniżej zera, czasem niewielkie opady śniegu i ogólnie suche powietrze to coś, co można określić mianem nudy. "Tu niczym nie da się zaskoczyć", myślałem jeszcze do niedawna. Nagle jednak los dał mi w prezencie wspólny wypad na narty z nowym pastorem z Katedry Zorzy Polarnej (Nordlyskatedralen). Z pochodzenia jest Niemcem, a pracę w Alcie dostał całkiem niedawno, więc chciał potrenować trochę na trasach znanego mi z opowieści kompleksu Kaiskuru. Taka okazja była dla mnie dosłownie darem z niebios, więc z radością do niego dołączyłem. Dzień, który wybraliśmy na trening, był zaskakująco ciepły. Porywisty wiatr i temperatura niewiele powyżej zera zapowiadały dość trudną przeprawę. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się być jednak zupełnie inaczej.

Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta
Oto główny budynek centrum Kaiskuru. Prawdopodobnie znajdują się tam szatnie i garaż dla prawdziwego ratraka (a nie takiego małego, który przygotowuje trasy w mojej okolicy).
Na szeroki, oświetlony stadion wchodzimy od strony niewielkiego parkingu. Obok stoi jedynie kilka samochodów, co zapewne wynika z tego, że mamy poniedziałek. Po chwili znajdujemy się już w centrum biegowym z prawdziwego zdarzenia, którego uzupełnienie stanowi strzelnica biathlonowa z 31 stanowiskami. Aż chciałoby się rzucić tekstem z Kilera, bo faktycznie widać, że "mają rozmach...". Na całej szerokości stadionu widać świeży "sztruks" powstały po fryzie ratraka. Pastor proponuje sprawdzenie najdłuższej dostępnej pętli, czyli 5,5 km. Po opuszczeniu stadionu trasa widzie nieco pod górę, ale wciąż dotrzymuję kroku towarzyszowi odpychając się jedynie rękoma. Narty niosą idealnie. 3 stopnie ciepła nieco roztopiły śnieg, ale zmrożone wcześniej podłoże nie daje za wygraną, w efekcie czego biegnę pierwszy raz w tym sezonie na prawdziwie twardej i niosącej narty trasie. Na płaskich odcinkach, których nie brakuje, łatwo utrzymać prędkość, a szerokość pętli robi wrażenie. Biegniemy jednokierunkową trasą, której szerokość jest porównywalna przykładowo do dwukierunkowej drogi z Jakuszyc do schroniska Orle. Na stromych zjazdach prędkość momentami przeraża wraz z ciemnością i faktem kompletnej nieznajomości tego, co czeka mnie za kolejnym zakrętem. Czasem zdaję się więc na prowadzenie duchownego. A trzeba przyznać, że gość jest mocny. Na krótkich, stromych podbiegach zyskuje nawet przewagę używając klasycznego, naprzemianstronnego kroku, podczas gdy ja ciągle zdaję się na siłę ramion. Wszystko przez oglądany w weekend kolejny maraton narciarski, tym razem trudny Kaiser Maximilian Lauf, na którym znów kilku najlepszych zawodników przepchało całe pofałdowane 65 km. Podobna jest pętla, po której się poruszamy. Po zjazdach i podbiegach następuje chwila płaskiego terenu lub stopniowego podjazdu. Za każdą trudność zostajemy wynagradzani natychmiast, co szczególnie ceni w tej pętli mój dzisiejszy towarzysz. I tak mijają kolejne kilometry, które podczas pokonywania wydają się prowadzić w zupełnie nieznanym kierunku. Za zjazdem jest kolejny podbieg, później płaskie i tak dalej. Gdzieś obok widać część powrotnej pętli, a my ciągle biegniemy przed siebie. Po naszej lewej widać małe rozświetlone domy i ciemne góry, które rysują linię horyzontu. Na próżno szukać tu morza, które stanowiłoby kontrast do tego nieco górskiego krajobrazu. Są to tereny dotychczas kompletnie nieznajome, a dziś w tej ciemności odbieram je tak naprawdę najlepiej. Wszystko, czego nie widać, dopisuje wyobraźnia. Ciemność wzniesień uzupełniana jest przez gwiazdy i świecący gdzieś na niebie księżyc. Cała nasza trasa jest bardzo dobrze oświetlona, znacznie lepiej niż Komsa i Sandfallet razem wzięte. Po chwili wybiegamy z leśnego terenu na ogromną i ciemną polanę. Z prawej strony wyłania się coś, co wygląda jak elektrownia. Wszędzie jest spokojnie, choć nieopodal słychać znajome strzały. Nieco zaskoczony biegnę przez ostatni krótki podbieg i chwilę płaskiego, po czym trafiam znów na stadion. Początkowo nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście pokonaliśmy pętlę. Nic nie wskazywało na to, że w jakiś sposób okrążyliśmy stadion. Po sprawdzeniu GPSa przez nas obu mam jednak tego potwierdzenie. Strzały słyszane z oddali okazały się być treningiem bardzo młodych biathlonistów. Stanowiska strzeleckie rozświetliły się niczym na zawodach Pucharu Świata i zaczęły się ćwiczenia.
Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta, trening biathlonistów
Trening młodych biathlonistów. Zastanawia mnie, kiedy w Polsce młodzi adepci tego sportu operują bronią w podobnych ćwiczeniach.
Przeznaczamy krótką chwilę na oglądanie treningu. Każdy z czwórki małych biathlonistów celuje przy pomocy podstawki i trenerów, po czym udaje się na krótką rundę wokół stadionu. I tak cały czas przez kilka minut. Zaciekawiony całym procesem staję bliżej, co budzi uwagę trenerów. "No tak"- myślę sobie- "zaraz mi ktoś powie, żebym się wyniósł". Jest jednak inaczej. Pani trener rzeczywiście do nas podchodzi, pytając, czy jeden z nas nie jest czasem dumnym ojcem jednego ze strzelających dzieciaków. Oboje stanowczo zaprzeczamy, po czym pastor dodaje o mnie, że jako przybysz z daleka piszę coś w internetach o Północy i chcę zaobserwować, jak wygląda szkolenie młodzieży. Na to zaciekawiona pani pyta, czy kiedykolwiek widziałem biathlon. To zmiotło mnie z nóg, ale odpowiadam dość zdezorientowany, że oczywiście, rzucając kilkoma nazwiskami, których jestem fanem. Dumnie dodaję coś o Jamrozowej Polanie w Dusznikach- Zdroju, żeby nie pomyśleli, że w Polsce biathlon nie istnieje.

Północny Punkt Widzenia: Boskie narty. Kaiskuru Alta

Po chwili ruszamy na kolejną pętlę po tej samej trasie. Świetne warunki powodują, że nie muszę się nawet zastanawiać nad kontynuowaniem biegu. Wręcz przeciwnie. Znając trasę biegnę już pewniej, odważniej zjeżdżając i pokonując podbiegi. Pastor nie pozostaje jednak dłużny. Widać, że oboje wzięliśmy się do mocniejszej pracy. Już nawet rozmowa nieco przycicha, ustępując miejsca miarowym uderzeniom kijów o śnieg. Miejscami warunki stają się odrobinę wolniejsze, choć nie stanowi to jakiegokolwiek utrudnienia. Znów mijamy te same domki i te same góry, a na końcu elektrownię. Wszystko zmienia się szybciej, a ja staram się czerpać jak najwięcej z tej wycieczki. Dostrzegam wcześniej niezauważone inne warianty trasy z ogromnymi podbiegami i zjazdami. Są one oznaczone mianem "konkurranse", choć na naszej pętli też nie można narzekać na brak trudności. Wszystkie są jednak pokonywane z dosłownym uśmiechem na twarzy. Zawsze powtarzam, że bieganie na nartach to nie tylko siła i technika, ale też głowa. Jeżeli narty niosą idealnie, a towarzystwo jest równie dobre, można z łatwością pokonywać kolejne kilometry. Dzięki temu od razu rodzi się sugestia, że "dziś mogę wszystko, dajcie mi numer startowy i pobiegnę pięćdziesiątkę". Nie ma bowiem nic lepszego niż sytuacja, w której śnieg jest sprzymierzeńcem, a nie przeszkodą. Właśnie tak jest tego razu, którego przychodzi mi biec po trasach Kaiskuru. To mogłoby trwać jeszcze dłużej, ale kończy się nam czas tego dnia i trzeba wracać do domu. Kiedy wyjeżdżamy z parkingu rzucam jeszcze okiem na trenującą młodzież. Tym razem przyszedł czas na sprinty wokół stadionu. Każdy z dzieciaków ma narty i buty lepsze i droższe niż moje. Każdy z dzieciaków prawdopodobnie pobawi się tak jeszcze kilka ładnych lat. Część z nich może zastąpi lokalnego bohatera- Finna Hågen Krogha, i zrobi karierę. Tego nie wie nikt, ale nie sposób się nie zastanawiać, co by było, gdybym to na przykład ja był jednym z nich i gdyby narty zawsze tak dobrze jechały. Wśród tych rozważań nawinęło się pytanie pastora, czy nie chciałbym czasem wstąpić do domu, w którym jego żona przygotowałaby dla nas coś do jedzenia.

Oboje wprowadzili się do niewielkiego, białego domu całkiem niedawno. Jak sam przyznaje, nie wszystko jest jeszcze poukładane, co zresztą po części widać. Urządzenie mieszkania budzi jednak od razu skojarzenia ze wcześniejszymi szklanymi domami. W zasadzie nie ma lepszego słowa, niż norweskie "koselig", na opisanie wnętrza. Wszystko jest właśnie takie "przytulne", o czym wspominam w rozmowie. Nie kryję jednocześnie odkrycia odpowiedzi na pytanie, dlaczego Norwegowie tak często używają tego określenia, co wręcz doprowadza mnie do szału. Co ciekawe, gospodarz przyznaje mi rację i tłumaczy, że z początku jego również denerwowało nazywanie wszystkiego w ten sposób przez ludzi z Północy. Widocznie jest to bardzo typowe. I tak w sumie wszystko idzie perfekcyjnie, prawie wychodzę obronną ręką z całej sytuacji nie kierując rozmowy na tematy religijne. W końcu jednak nie wytrzymuję i muszę zapytać, jak to jest, że "ksiądz jest taki normalny", nie żyje na uboczu i przypomina raczej fikcyjnego Ojca Mateusza (w sumie rower też już ma), a nie prawdziwego Rydzyka. Może to kwestia innego wyznania? W końcu protestantyzm dopuszcza małżeństwo i właśnie normalne życie, które wiedzie duchowny. To samo przyznaje pastor. Tłumaczy w dodatku, że jego funkcja jest ściśle związana z parafią, w której pracuje. Dopiero przed rozpoczęciem regularnej pracy zostaje "zaprzysiężony" na pastora, nie otrzymuje więc stałych święceń w takim sensie, jaki my przez to rozumiemy. Poza tym, jak dodaje, ta funkcja nie czyni go innym (lepszym od reszty), dlaczego więc miałby rezygnować z codziennego życia i jego przyjemności, takich jak narty? Od razu przypomina mi się też inny pastor, który zwykle pokonywał z nami jesienią całą pętlę porannego, sobotniego biegu. I tak rozmawiając, nie poruszając wcale kwestii wiary, dowiaduję się sporo innych ciekawych rzeczy. A przede wszystkim jednak znów odkopuję tę autentyczną, dobrą stronę Północy. Tego jednego wieczora sacrum naprawdę wygrywa w Alcie nad profanum, dzięki czemu choć na moment zapominam o tym szalonym biegu, który czeka mnie już następnego dnia.

2 komentarze:

  1. najwyższy czas zostać pastorem , być może to twoje powołanie i gratuluję
    tekstów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Co do bycia pastorem to rzeczywiście nie jest to zła opcja, zwłaszcza w Norwegii ;). Problem mogą rodzić jedynie dłuższe niż normalnie studia i fakt, że w tym "fachu" również trzeba mieć trochę szczęścia do znalezienia pracy. To chyba jedyny minus w porównaniu do księdza, który po święceniach ma przyznawaną parafię (z tego, co wiem).

      Usuń