Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Io amo l'Italia

Po tragicznych warunkach śniegowych w Oberhofie oraz dość nieprzyjemnej i zmiennej pogodzie w Ruhpolding, włoska Anterselva przywitała biathlonistów w pięknym stylu. Temperatury poniżej zera oraz świecące słońce to coś, czego było trzeba zarówno kibicom na trybunach, jak również biathlonistom. Można by rzec, że wreszcie oglądaliśmy biathlon w prawdziwej zimowej odsłonie. W takich okolicznościach, na pięknych trasach w Tyrolu Południowym, przyszło się ścigać tego weekendu zawodnikom i zawodniczkom. Jak się jednak okazało, nie tylko biathlonem żyły tego weekendu Włochy.

Chyba nie trzeba ukrywać, że lubi się Anterselvę. To samo powie Król Biathlonu Ole Einar Bjoerndalen, który odnosił tam najwięcej ze swoich licznych zwycięstw. Podobnie powiedzą też ci, którzy po prostu dobrze czują się na dużych wysokościach. A wśród takich zawodników z pewnością możemy wskazać Evgenya Garanicheva, Simona Schemppa oraz Jakova Faka. Trzej panowie zakończyli zmagania w czwartek na podium, co w sumie było do przewidzenia. Schempp najwyraźniej w ostatnim czasie złapał bardzo wysoką formę, co potwierdzał już w Ruhpolding. Ponadto rok temu zwyciężył w Anterselvie, wówczas uzyskując taki sam czas jak faworyt gospodarzy- Lukas Hofer. Trudno więc było oczekiwać innego rozwiązania tego roku. Evgeny Garanichev też bywał we Włoszech na podium i to również na drugim miejscu w sezonie 2011/2012. Sezon później natomiast na "swoim" stopniu podium zameldował się Jakov Fak. Historia zatoczyła więc koło, zabierając ze sobą różnych znajomych zawodników. Osobiście natomiast bardzo cieszę się ze świetnej postawy Ole Einara Bjoerndalena, który w swoich indywidualnych startach tego weekendu chybił tylko raz na trzydzieści oddanych strzałów. Skuteczność imponująca nawet jak na Króla, co wystarczyło jednak tylko na 9. miejsce w sprincie i 4. na dochodzenie. Poziom był więc wysoki, o czym przekonali się również: Emil Hegle Svendsen i Martin Fourcade. Oboje zajęli pozycje w trzeciej dziesiątce. 

U pań, można by rzec, po staremu. Darya Domracheva zaliczy z pewnością weekend w Anterselvie do udanych. W piątek wygrała sprint z imponującą przewagą, zaś w sobotę w biegu pościgowym powiększyła ją do niemal półtorej minuty. Tak dużej różnicy czasowej pomiędzy pierwszą a drugą zawodniczką nie potrafię sobie przypomnieć, podobnie jak komentujący ten bieg panowie Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński, którzy też już wiele widzieli. Dzień później, podczas sztafety, swoich celów nie widziały natomiast zawodniczki. Tuż po rozpoczęciu drugiej zmiany zaczął wiać tak silny wiatr, że strzelanie stało się loterią. Gwałtowne podmuchy podrywały śnieg, co wyglądało tak, jak na poniższym screenie. 

Pogoda rozdała więc karty, zmieniając sytuację na trasie, jak w kalejdoskopie. Najwięcej szczęścia miały w tym wszystkim Niemki, które zwyciężyły z dorobkiem dwóch karnych rund, przed Czeszkami (0 karnych rund) i Ukrainą (3 karne rundy). Rekordzistkami w niecelnym strzelaniu były Koreanki z wynikiem aż 11 karnych rund. Nabiegały się, bidusie... Warto również wspomnieć, że nie po raz pierwszy pojawiły się problemy na strzelnicy podczas sztafety kobiet w Anterselvie. Rok temu ta sama konkurencja została przerwana i odwołana właśnie z powodu wiatru i braku widoczności. Najwyraźniej w tym miejscu zdarzenia lubią się powtarzać.

Nawet zsumowany dystans wszystkich Koreanek z niedzielnej sztafety nie może równać się z tym, co pokonali uczestnicy 42. edycji włoskiego maratonu Marcialonga. Przyznam, że wcześniej nie przywiązywałem większej wagi do biegów maratońskich (FIS Marathon Cup i Worldloppet), uznając je (jakże mylnie!) za zbyt długie, a przez to nudne do oglądania. Dziś chętnie przywaliłbym sobie samemu w twarz za takie podejście. A oto dlaczego. W niedzielę po raz pierwszy udało mi się obejrzeć całą transmisję Marcialongi. Dla tych, którym ta nazwa jest obca, śpieszę z wyjaśnieniem. To jeden z legendarnych maratonów zaliczanych do Worldloppet, obok Vasaloppet i Birkebeinerrennet, rozgrywany techniką klasyczną. Trasa ma zazwyczaj 70 km, ze startem w Moenie i metą w Cavalese. Przebiega przez najpiękniejsze miejsca Trydentu, zahaczając między innymi o znane z organizacji Tour de Ski i MŚ Val di Fiemme. W tym roku, z powodu gorszych warunków śniegowych, skrócono dystans do 57 km z Mazzin do Cavalese (link do mapy), co i tak stanowiło nie lada przeprawę dla licznie zgromadzonych zawodników. Wśród nich można było znaleźć kilka znajomych nazwisk, jak na przykład Øystein Pettersen, czy Katerina Smutna. A co, oprócz nazwisk, czyni Marcialongę godną zobaczenia? Odpowiedź jest prosta i brzmi: Trydent. Jak napisałem wcześniej, trasa wiedzie z jednej miejscowości do drugiej, przez co mamy do czynienia z obserwowaniem czegoś podobnego do etapu Tour de Ski z Cortiny d'Ampezzo do Toblach. Dostajemy więc piękne widoki, obserwowanie zawodników ze skutera śnieżnego i helikoptera oraz coś bardzo unikatowego- trasę w samym środku miasta. Podobnie jak w przypadku Vasaloppet, Marcialonga kończy się w mieście. Nie inaczej było w niedzielę, co oglądałem z przyjemnością. Do tego warto dodać, że większość stawki poruszała się na nartach bez smarowania "na trzymanie", przez co na całej długości trasy preferowaną techniką był dobrze nam już znany double poling. Przy tym, ostatni podbieg do położonego na wzgórzu Cavalese był wręcz morderczy. Od razu lepiej oglądało się walkę o zwycięstwo pomiędzy wspomnianym już Pettersenem, Andersem Auklandem oraz Tord Asle Gjerdalenem. Ten ostatni okazał się najmocniejszy i osiągnął swoje pierwsze zwycięstwo we włoskim maratonie. Drugi przybiegł Aukland, zaś trzecie miejsce zajął popularny "Pølsa". Wśród pań najlepsza była Katerina Smutna. Teraz już wiem, co można zrobić, gdy Puchar Świata przestaje już tak emocjonować. Wystarczy przerzucić się na maratony. Polecam, zaś do Trydentu muszę się kiedyś wybrać, choćby nawet na Marcialongę...

Poradnik: Jak zdobyć Puchar Świata w biegach narciarskich?

Gdybym rzeczywiście trzymał się formy poradnika, którą zasugerowałem sobie w tytule, post byłby bardzo krótki. Wyglądałby on zapewne tak:
  1. Wybierz sobie lokalizację do wygrania, najlepiej w Twoim kraju lub kraju Twojego największego rywala.
  2. Wygraj w miejscu z punktu 1.
  3. Postaraj się być gdzieś w okolicach pierwszej dziesiątki w czasie "mikrocyklów" na początku sezonu.
  4. Najważniejszy punkt: wygraj Tour de Ski! Bez tego możesz zapomnieć o osiągnięciu celu.
  5. Po zrealizowaniu punktu 4, możesz udać się na wakacje, wrócić na MŚ (jeżeli są w sezonie) i ostatnie zawody.
  6. Ciesz się ze swojego Pucharu Świata.
Być może trochę przekoloryzowałem sprawę, ale niech ktoś zaprzeczy, że przy wykonaniu takiego planu, Puchar Świata jest praktycznie nasz. Jak sięgnę pamięcią, to w ostatnim czasie taki wyczyn nie udał się Charlotte Kalli w sezonie 2007/2008, Virpi Kuitunen rok później i jako ostatniej Justynie Kowalczyk w 2011/2012. Taka tendencja jest widoczna przede wszystkim wśród pań. U panów bywało różnie od stworzenia cyklu i zwykle zwycięzcą PŚ był kto inny, niż w przypadku TdS. Inną rzeczą jest, że podobnie jak samo Tour de Ski, na przestrzeni sezonów zmieniał się kalendarz Pucharu Świata. W początkowych latach nie było tak wielu irytujących "mikrocyklów" z całą masą punktów do zgarnięcia. Właściwie to na początku swojego istnienia, TdS było jedyną tego typu imprezą w sezonie.

Dziś jest zupełnie inaczej. Przy odpowiednim doborze startów, zwycięstwo Tour de Ski jest zwykle ogromnym krokiem do zdobycia wielkiej kryształowej kuli. Po dobrym początku sezonu, już w styczniu można zapewnić sobie trofeum, czego najprawdopodobniej dokonali: Martin Johnsrud Sundby i Marit Bjoergen.
Martin Johnsrud Sundby na podium końcowym Tour de Ski.
A przecież tyle zawodów do końca, w których, jak się okazuje, nie trzeba nawet startować. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo odstają rangą i poziomem odcinki PŚ rozgrywane w Rybinsku i Otepaa, od tych, które oglądaliśmy na początku sezonu. Nie można mieć za złe zawodnikom, że nie startują we wszystkim jak leci, bo dla nich samych mogłoby to okazać się niepotrzebną stratą sił. Tym bardziej, że z pomocą przyszedł im FIS, dając takie zdobycze punktowe w pierwszej części sezonu. Teraz sami możemy zaobserwować efekty. W Otepaa było jeszcze w miarę normalnie, bo powrócili nieobecni na Tour de Ski sprinterzy. Punkty do klasyfikacji generalnej mógł wreszcie nazbierać Finn Haagen Krogh, który i tak posiada już znaczną stratę do czołówki. Rybinsk natomiast to próby Rosjan na odniesienie jakiejkolwiek wygranej w zawodach PŚ, które jak na razie psuje im Dario Cologna. Szwajcar w tym sezonie startuje najczęściej ze wszystkich, ale przez słabszą postawę w Tour de Ski utracił już szansę na zdobycie Pucharu Świata. "Trudno, co robić". Zobaczcie poniżej, jak wygląda obecna sytuacja w klasyfikacji generalnej PŚ.
1
NOR
NOR
1189
2
NOR
NOR
849
3
SWE
SWE
806
4
SUI
SUI
741
5
RUS
RUS
692
6
NOR
NOR
550
7
NOR
NOR
521

Podobne rozprężenie w gronie pań sprzyja przede wszystkim zawodniczkom z Norwegii, które muszą jeszcze walczyć o miejsce w reprezentacji na Mistrzostwa Świata. Do formy wydaje się wracać Astrid Jacobsen, zaś Kristin Steira pojawiła się po raz pierwszy w tym sezonie na trasach pucharowych właśnie w Rybinsku. Natomiast swoje pierwsze podium w karierze zaliczyła tam Liz Stephen. Amerykanka już podczas Tour de Ski pokazała świetną formę. Jej niesamowita walka z Ranghild Hagą o czwarte miejsce na finałowym podejściu pod Alpe Cermis długo zapadnie w mojej pamięci. Podium w biegu na 10 km techniką dowolną w piątek było więc jak najbardziej zasłużone. Wszystko to dało jej wysokie 7. miejsce w klasyfikacji generalnej.
1
NOR
NOR
1588
2
NOR
NOR
1138
3
NOR
NOR
1017
4
NOR
NOR
709
5
NOR
NOR
632
6
GER
GER
473
7
USA
USA
453

Tego, że w Rybinsku nie startują najlepsi, chyba nie da się zmienić. W końcu jest tam tak daleko, że bez planów na ogromne zdobycze punktowe, wyjazd na te zawody nie ma sensu. Jednak władze FIS mogłyby wreszcie zastanowić się nad kalendarzem startów, z którym najwyraźniej coś jest nie tak. Na chwilę obecną, wyrabianie za wszelką cenę 100% startów się zwyczajnie nie opłaca. 

Test: buty i narty One Way Premio 9

"Witam Państwa w ometkowanym świecie...". Tym razem sprawdzimy, jak spisują się najnowsze buty One Way Premio 9 Skate. Mówiąc szczerze, to razem z ich pierwszym użyciem, swoją szansę na prawdziwy test dostały również narty tego samego modelu fińskiego producenta. Czekały długo, bo od stycznia zeszłego roku. Cierpliwość się opłaciła? Zobaczmy.


6 stycznia, Polana Jakuszycka. Słonecznie i mroźno, a ostatnio o podobną pogodę nawet w Jakuszycach było trudno. Takie warunki oraz dzień wolny od pracy z pewnością przyciągnęły turystów, którzy wylegli na trasy w tak dużej liczbie, że miejscami ciężko było się przebić. Sprawy nie ułatwiało wciąż dające o sobie znać kolano. Czego jednak nie robi się dla chwil na nartach? Zawsze można spędzić trochę mniej czasu, wybrać bardziej płaski teren, przechodzić co jakiś czas na double poling. Wszystko to pozwoliło sprawdzić zestaw Premio 9. Pierwsze, co rzuca się w oczy ze strony butów to ich sztywność. Wcześniej biegałem w Salomonach Equipe 8 Skate, o segment niższych od obecnych. Trudno więc porównywać cokolwiek, bo przy Premio 9 ich sztywność przypomina kapcie. Zastosowanie twardszego korpusu oraz podeszwy z włókna węglowego powoduje, że zmiana jest zauważalna. Obecnie stopa jest odpowiednio trzymana, dzięki czemu każdy ruch może być odpowiednio kontrolowany. Podobnie jest z pozycją. System podeszwy, o który tak się martwiłem wcześniej, to SNS Pilot 3. Dokładnie jak przypuszczałem, nie odczułem zmiany w kontroli nart, podobnie jak w wygodzie wyprowadzania kroków. Jest po prostu dobrze. Jedynie przy wpinaniu do wiązań można było stwierdzić, że rzeczywiście belka mocująca została przesunięta w tył. Sporą poprawę natomiast odczuły moje piszczele. Sławne problemy, które przeżywa Justyna Kowalczyk, w moim przypadku rozwiązały się za sprawą lepszych butów. Choć trzeba przyznać, że w lecie pracowałem trochę nad techniką, co mogło wspomóc usunięcie tej przypadłości. Tak czy inaczej, w funkcji przytrzymywania części ponad kostką, Premio 9 spisują się również bardzo dobrze.


Narty miały okazję dotknąć śniegu pod koniec zeszłego beznadziejnego sezonu. Nie było jednak mowy o czymś więcej poza pierwszymi odczuciami. Tu możecie je przeczytać. Podczas normalnych warunków mogłem wykorzystać ich zalety w stu procentach. Wciąż najbardziej cieszy mnie ich niska masa. Czuć to przede wszystkim na podbiegach. W połączeniu z właściwymi butami, wszystko idzie znacznie lepiej niż dawniej.

Kończąc, mogę tylko zapytać sam siebie, dlaczego wybrałem akurat buty Premio 9. Odpowiedź nie może być prostsza niż taka, że pasują do nart. Czegokolwiek od nich oczekiwałem, dostałem to. Są wygodne, lekkie, z urzekającym designem i logo... Czego chcieć więcej?
"Bo to ważne, żeby mieć logo 
Stać dumnie wyprostowany, 
A nie garbić się jak Quasi Modo."

Pocztówka z Oberhofu

Pogoda po raz kolejny pokazała, że nienawidzi biathlonistów. Na przykład na Jamrozowej Polanie postanowiła zgotować organizatorom prawdziwy koszmar z padającym deszczem i temperaturą powyżej zera, przez co mimo starań i szczerych chęci nie udało się rozegrać niedzielnych biegów na dochodzenie w ramach Pucharu IBU. Niemniej jednak dwa wcześniejsze dni, czyli sprinty w piątek i sobotę, potoczyły się zgodnie z planem. Jak potwierdzają opinie zawodników, władz IBU oraz kibiców, impreza się udała, mimo tak trudnych warunków. A w przyszłych latach będzie jeszcze lepiej.

Jeszcze większe problemy mają organizatorzy następnego odcinka Pucharu IBU. W Langdorf, gdzie powinny odbyć się kolejne zawody, panują tak złe warunki atmosferyczne, że już teraz poinformowano o braku możliwości ich przeprowadzenia. Wymusza to ich przeniesienie do Ridnaun- Val Ridanna. Przy tym, Duszniki- Zdrój wypadły lepiej.
Standardowy widok z transmisji biathlonowego PŚ w Oberhofie.
Puchar Świata natomiast gościł jak zawsze chimeryczny Oberhof. Mgła, deszcz i wiatr to norma w tym miejscu. Czasem zastanawiam się, czy jest sens corocznego rozgrywania tu zawodów takiej rangi, skoro i tak zwykle nic nie widzą zarówno kibice na stadionie, jak i ci przed telewizorem. Za potwierdzenie moich słów może posłużyć sytuacja z czwartkowej sztafety mężczyzn, której start stał pod znakiem zapytania, aż w końcu został przełożony. Podobnie było ze sprintem w sobotę, tym razem przełożonym o kilka godzin. Powód jednak był ten sam, co zwykle. Opinia publiczna oraz sami zawodnicy zaczynają mieć tego wszystkiego dość. Darya Domracheva zdecydowanie wypowiedziała się na ten temat, twierdząc, że Oberhof powinien zniknąć z kalendarza PŚ. Martin Fourcade natomiast proponował zmianę terminu zawodów w tej lokalizacji na taki, w którym klimat byłby łaskawszy dla wszystkich. Inną kwestią są jeszcze trasy, które nawet w normalnych warunkach sprawiają dużo trudności najbardziej doświadczonym zawodnikom. Szczególnie "uwielbianym" miejscem jest znany zakręt na zjeździe, na którym padło tak wiele upadków, że postanowiłem je wszystkie zebrać w jednym filmie. Prawda, że jest to "piękna" pocztówka z Oberhofu?

Tour de Spina

Powitaliśmy z hukiem 2015 rok, co mogę potwierdzić, bo do teraz słyszę jego echo. Wraz z nim przyszły kolejne zawody PŚ. Między innymi Tour de Ski. Tak naprawdę to jedyny taki cykl, który bardzo lubię. Trudno nie oprzeć się jedynemu w swoim rodzaju etapowi z Toblach do Cortiny d'Ampezzo (35 km), nie mówiąc już o słynnej wspinaczce pod Alpe Cermis. W tym roku jednak pierwszy z wymienionych został zamieniony na 25 km wokół Toblach. Jakby tego było mało, tegoroczna edycja mieni się tak różnymi barwami pod kątem emocji, że nawet mnie jest ciężko zmierzyć się z tym tematem. Jednym słowem wyczuwam ogólną "spinę" i to nawet nie jedną.

Marit Bjoergen po kolejnym zwycięstwie w tegorocznym Tour de Ski.
Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę, jak bardzo różni się rywalizacja w gronie mężczyzn od tego, co dzieje się wśród pań. W pierwszym przypadku mamy czterech kandydatów do zwycięstwa: Northuga, Sundby, Halfvarssona i Belova. Szczególnie ten ostatni stanowi niespodziankę tegorocznej edycji TdS. Rosjanin nigdy tak naprawdę nie osiągał większych sukcesów w imprezach Pucharu Świata, tymczasem ma szansę na wygraną w najważniejszym cyklu sezonu. Wszystko rozstrzygnie się na ostatnich etapach, których już teraz nie mogę się doczekać. Rywalizacja kobiet wydaje się być jednak rozstrzygnięta. 100% dotychczasowych etapów wygrała Marit Bjoergen, zyskując tym samym olbrzymią przewagę nad resztą. Mówiono o norweskiej dominacji, ale teraz już nawet sama Therese Johaug wydaje się być załamana faktem, że nie może nawiązać walki ze starszą koleżanką. A skoro już o wieku mowa, to Marit Bjoergen, mimo 34 lat, wkrótce będzie miała szansę na zrównanie się z rekordem zwycięstw w zawodach PŚ, który przez wiele lat był ustalany przez niewątpliwie legendarnego Ole Einara Bjoerndalena. Obawiam się takiej sytuacji, ale w tej chwili wolę po prostu o tym nie myśleć. Może kiedy indziej o tym napiszę, a póki co mogę tylko winić obecny stan biegów kobiecych za powstałą sytuację. Nie wątpię w czystość Bjoergen i w to, że nie stosuje dopingu. Nie stanowi ona jednak tak wielkiej legendy, na jaką zapracował Bjoerndalen przez wszystkie swoje sezony. Jej seria zwycięstw bierze się po prostu z braku konkurencji.
Northug po raz kolejny ograł wszystkich na ostatnich metrach.
Konkurencji z pewnością nie boi się Petter Northug. Jak na razie lider Tour de Ski stosuje konsekwentnie swoją taktykę w biegach dystansowych, czyli ciągle trzyma się z tyłu grupy, w której biegnie. Nigdy nie wychodzi na prowadzenie. No, może poza ostatnimi metrami, na których wszystkich wyprzedza i wygrywa. Taka sytuacja powtórzyła się po raz kolejny we wczorajszym biegu na 25 km w Toblach. Szczerze mówiąc, przy takim dystansie, brak prowadzenia choć przez kilometr jest zachowaniem mocno dyskusyjnym. Nie lubią go przez to inni biegacze, a ja zaryzykuję stwierdzenie, że taka postawa odbiera prawo do nazwania się Człowiekiem Północy. Jak się dokładniej przyjrzeć, będzie to złamanie zasady nr 18 "How to be nordic", która głosi: "Człowiek Północy zawsze pomaga innym, zwłaszcza w kwestiach związanych z narciarstwem biegowym". Inny incydent miał natomiast miejsce z udziałem Martina Johnsrud Sundby, który w prologu TdS pobiegł minimalnie inną trasą, za co miał zostać ukarany. Chodzi o fakt, że Norweg pokonał ostatni podbieg nie z tej strony, co trzeba. Skutkiem tego, miała zostać na niego nałożona kara czasowa w wymiarze 3 minut. Tak się jednak nie stało, bo zapewne zdaniem jury, ta nieznaczna zmiana trasy nie przysporzyła korzyści Martinowi. Innego zdania był Dario Cologna, zwycięzca tego biegu, który zdecydowanie sugerował karę dla Sundby. Zarówno w sytuacji, w której kara 3 minut stałaby się faktem, można by było uargumentować ją pomyleniem trasy. W rzeczywistości, gdzie Norwega nie ukarano, również nie trzeba doszukiwać się fałszu, bowiem rzeczywiście zmiana trasy nie pomogła mu, a wręcz przeszkodziła. Spina zupełnie nie potrzebna w takim razie, choć Dario Cologna jak najbardziej miał prawo do takiej reakcji.
Dario Cologna stracił dużo czasu podczas wczorajszego biegu na 25 km stylem łyżwowym, co odbiera mu szansę na walkę o zwycięstwo w Tour de Ski.
Kończąc całą listę tegorocznych spin muszę poruszyć temat komentatorów. Faktem jest, że duet Eurosportu Merk/Chruścicki nie jest ideałem. Zapewne każdy z nas, siedząc przed telewizorem, myśli sobie "zrobiłbym to lepiej". W takim razie droga wolna. To tylko z naszej kanapy wydaje się, że nie ma nic prostszego niż komentowanie naszej ulubionej dyscypliny sportu. Tymczasem prawda jest inna. Trzeba potrafić mówić i mieć o czym w każdej chwili. Najlepiej na temat związany z transmisją. Polecam spróbować, można się zaskoczyć, jak szybko człowiek się zacina i nie wie, co powiedzieć. Z drugiej strony mnie też czasem irytują proste błędy i dająca się czasem we znaki słaba wiedza, ale czy nie lepiej wobec wszystkiego powiedzieć czasami "nie walczę z wiatrakami, nie wytępię ciemnoty..."?

A moja osobista spina? Bo w końcu każdy taką czasem ma. Nie będzie mi dane obejrzeć wymarzonych zawodów Pucharu IBU w Dusznikach- Zdroju. Bardzo chciałem zobaczyć imprezę tej rangi na Jamrozowej Polanie. Planowałem zapodać Wam tu obszerną relację z centrum wydarzeń (coś na kształt zeszłorocznych postów o Pucharze Świata w Szklarskiej Porębie). Niestety, wszystko się posypało w chwili, gdy moja uczelnia postanowiła, że piątek stanie się wtorkiem ten jeden jedyny raz, czyli 9 stycznia. (teraz każdy z PWr powinien porozumiewawczo się uśmiechnąć)  I tak oto zamiast dnia wolnego, który byłby idealny na wyjazd do Dusznik i pozostanie tam przez jakiś czas, będą zajęcia do późna. Nawet na sobotę nie uda się wrócić. Pozostanę więc o te sto kilometrów z hakiem, tylko tym razem w innym kierunku od Jamrozowej Polany i dowiem się zapewne z internetów o kolejnym sukcesie organizacyjnym Centrum Polskiego Biathlonu. Tak, już teraz jestem pewien, że zakończy się to właśnie w taki sposób, przeglądając pierwsze wrażenia zawodników. Innej opcji zresztą nie ma po tym, jak grono ochotników pomagało zgarniać śnieg na trasy, aby wszystko się udało. I na pewno się uda, za co trzymam kciuki od samego początku, bo tylko to mi pozostało. Najważniejsze jednak, aby się nie denerwować, prawda?

P.S: Pierwsze biegi sprinterskie w Dusznikach już dzisiaj. W sobotę odbędą się kolejne sprinty, zaś w niedzielę biegi pościgowe. Wyniki możecie śledzić na biathlonresults.com, a zapewne wkrótce będzie można obejrzeć relację z zawodów tu.