Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Io amo l'Italia

Po tragicznych warunkach śniegowych w Oberhofie oraz dość nieprzyjemnej i zmiennej pogodzie w Ruhpolding, włoska Anterselva przywitała biathlonistów w pięknym stylu. Temperatury poniżej zera oraz świecące słońce to coś, czego było trzeba zarówno kibicom na trybunach, jak również biathlonistom. Można by rzec, że wreszcie oglądaliśmy biathlon w prawdziwej zimowej odsłonie. W takich okolicznościach, na pięknych trasach w Tyrolu Południowym, przyszło się ścigać tego weekendu zawodnikom i zawodniczkom. Jak się jednak okazało, nie tylko biathlonem żyły tego weekendu Włochy.

Chyba nie trzeba ukrywać, że lubi się Anterselvę. To samo powie Król Biathlonu Ole Einar Bjoerndalen, który odnosił tam najwięcej ze swoich licznych zwycięstw. Podobnie powiedzą też ci, którzy po prostu dobrze czują się na dużych wysokościach. A wśród takich zawodników z pewnością możemy wskazać Evgenya Garanicheva, Simona Schemppa oraz Jakova Faka. Trzej panowie zakończyli zmagania w czwartek na podium, co w sumie było do przewidzenia. Schempp najwyraźniej w ostatnim czasie złapał bardzo wysoką formę, co potwierdzał już w Ruhpolding. Ponadto rok temu zwyciężył w Anterselvie, wówczas uzyskując taki sam czas jak faworyt gospodarzy- Lukas Hofer. Trudno więc było oczekiwać innego rozwiązania tego roku. Evgeny Garanichev też bywał we Włoszech na podium i to również na drugim miejscu w sezonie 2011/2012. Sezon później natomiast na "swoim" stopniu podium zameldował się Jakov Fak. Historia zatoczyła więc koło, zabierając ze sobą różnych znajomych zawodników. Osobiście natomiast bardzo cieszę się ze świetnej postawy Ole Einara Bjoerndalena, który w swoich indywidualnych startach tego weekendu chybił tylko raz na trzydzieści oddanych strzałów. Skuteczność imponująca nawet jak na Króla, co wystarczyło jednak tylko na 9. miejsce w sprincie i 4. na dochodzenie. Poziom był więc wysoki, o czym przekonali się również: Emil Hegle Svendsen i Martin Fourcade. Oboje zajęli pozycje w trzeciej dziesiątce. 

U pań, można by rzec, po staremu. Darya Domracheva zaliczy z pewnością weekend w Anterselvie do udanych. W piątek wygrała sprint z imponującą przewagą, zaś w sobotę w biegu pościgowym powiększyła ją do niemal półtorej minuty. Tak dużej różnicy czasowej pomiędzy pierwszą a drugą zawodniczką nie potrafię sobie przypomnieć, podobnie jak komentujący ten bieg panowie Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński, którzy też już wiele widzieli. Dzień później, podczas sztafety, swoich celów nie widziały natomiast zawodniczki. Tuż po rozpoczęciu drugiej zmiany zaczął wiać tak silny wiatr, że strzelanie stało się loterią. Gwałtowne podmuchy podrywały śnieg, co wyglądało tak, jak na poniższym screenie. 

Pogoda rozdała więc karty, zmieniając sytuację na trasie, jak w kalejdoskopie. Najwięcej szczęścia miały w tym wszystkim Niemki, które zwyciężyły z dorobkiem dwóch karnych rund, przed Czeszkami (0 karnych rund) i Ukrainą (3 karne rundy). Rekordzistkami w niecelnym strzelaniu były Koreanki z wynikiem aż 11 karnych rund. Nabiegały się, bidusie... Warto również wspomnieć, że nie po raz pierwszy pojawiły się problemy na strzelnicy podczas sztafety kobiet w Anterselvie. Rok temu ta sama konkurencja została przerwana i odwołana właśnie z powodu wiatru i braku widoczności. Najwyraźniej w tym miejscu zdarzenia lubią się powtarzać.

Nawet zsumowany dystans wszystkich Koreanek z niedzielnej sztafety nie może równać się z tym, co pokonali uczestnicy 42. edycji włoskiego maratonu Marcialonga. Przyznam, że wcześniej nie przywiązywałem większej wagi do biegów maratońskich (FIS Marathon Cup i Worldloppet), uznając je (jakże mylnie!) za zbyt długie, a przez to nudne do oglądania. Dziś chętnie przywaliłbym sobie samemu w twarz za takie podejście. A oto dlaczego. W niedzielę po raz pierwszy udało mi się obejrzeć całą transmisję Marcialongi. Dla tych, którym ta nazwa jest obca, śpieszę z wyjaśnieniem. To jeden z legendarnych maratonów zaliczanych do Worldloppet, obok Vasaloppet i Birkebeinerrennet, rozgrywany techniką klasyczną. Trasa ma zazwyczaj 70 km, ze startem w Moenie i metą w Cavalese. Przebiega przez najpiękniejsze miejsca Trydentu, zahaczając między innymi o znane z organizacji Tour de Ski i MŚ Val di Fiemme. W tym roku, z powodu gorszych warunków śniegowych, skrócono dystans do 57 km z Mazzin do Cavalese (link do mapy), co i tak stanowiło nie lada przeprawę dla licznie zgromadzonych zawodników. Wśród nich można było znaleźć kilka znajomych nazwisk, jak na przykład Øystein Pettersen, czy Katerina Smutna. A co, oprócz nazwisk, czyni Marcialongę godną zobaczenia? Odpowiedź jest prosta i brzmi: Trydent. Jak napisałem wcześniej, trasa wiedzie z jednej miejscowości do drugiej, przez co mamy do czynienia z obserwowaniem czegoś podobnego do etapu Tour de Ski z Cortiny d'Ampezzo do Toblach. Dostajemy więc piękne widoki, obserwowanie zawodników ze skutera śnieżnego i helikoptera oraz coś bardzo unikatowego- trasę w samym środku miasta. Podobnie jak w przypadku Vasaloppet, Marcialonga kończy się w mieście. Nie inaczej było w niedzielę, co oglądałem z przyjemnością. Do tego warto dodać, że większość stawki poruszała się na nartach bez smarowania "na trzymanie", przez co na całej długości trasy preferowaną techniką był dobrze nam już znany double poling. Przy tym, ostatni podbieg do położonego na wzgórzu Cavalese był wręcz morderczy. Od razu lepiej oglądało się walkę o zwycięstwo pomiędzy wspomnianym już Pettersenem, Andersem Auklandem oraz Tord Asle Gjerdalenem. Ten ostatni okazał się najmocniejszy i osiągnął swoje pierwsze zwycięstwo we włoskim maratonie. Drugi przybiegł Aukland, zaś trzecie miejsce zajął popularny "Pølsa". Wśród pań najlepsza była Katerina Smutna. Teraz już wiem, co można zrobić, gdy Puchar Świata przestaje już tak emocjonować. Wystarczy przerzucić się na maratony. Polecam, zaś do Trydentu muszę się kiedyś wybrać, choćby nawet na Marcialongę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz