Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

"Dzięki za wszystko"

Na samym początku należą się podziękowania dla wszystkich osób, które oddały głosy na Północny Punkt Widzenia w konkursie Gala Twórców 2015, w kategorii Blog Roku: Styl Życia. Niełatwo było mierzyć się z tymi popularnymi blogami o macierzyństwie, modzie i byciu wege, a to wszystko najlepiej na emigracji w jakimś ciekawym miejscu. Po prostu mój styl życia tutaj prezentowany jest za mało "stylowy" i czułem to od początku, kiedy musiałem wybrać akurat tę kategorię. Tym bardziej cieszy mnie więc zaistnienie w konkursie. Była to dobra okazja do zobaczenia innych ciekawych blogów, które także zasługują na bardzo wiele w internetach, choć wciąż giną na tle tego, co to teraz jest, jak to się mówi- trendy.

Niektórych może pewnie zastanawiać dłuższa przerwa od ostatniego posta, który się tu pojawił. Czyżby w tym czasie nic nie działo się w Alcie? Nie, działo się całkiem wiele i to nawet teraz w centrum miasta odbywa się festiwal rzeźb lodowych i koncerty związane z rozpoczęciem wielkiego wyścigu psich zaprzęgów o nazwie Finnmarksløpet. Może więc pojawiło się coś innego, co mnie mocno zajęło? Nie sądzę, choć rzeczywiście zacząłem pisać kilka tekstów dla Biathlon.pl, co jest dla mnie czymś zupełnie nowym i dotychczas nieodkrytym, bo tam piszę "dziennikarsko", od czego zawsze trzymałem się raczej daleko. "Nigdy nie mów nigdy", jak radzą niektórzy, co ma swoje potwierdzenie w tej historii, więc nauczę się pisać trochę relacji i podobnych rzeczy. To skoro ani wydarzenia w pobliżu, ani biathlon, ani szkoła, ani nic innego nie oddzieliło mnie od pisania tutaj, co mogło się stać? Odpowiedź jest prosta- choroba. 

Wszystko zaczęło się tydzień temu w czwartek. Ból gardła od samego rana napełnił mnie niepokojem. Od razu zacząłem się zastanawiać i sprawdzać, co mogło pójść nie tak. "Może wczorajszy trening na nartach mnie przeziębił? A może to od ostatnich zmian temperatur, które przyćmiły moją czujność, by uderzyć mrozem wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałem?" Oprócz takiego zgadywania zaczęło się zaprzeczanie. "To niemożliwe, byłem już przecież chory na jesieni, a odporność mam dobrą." Na nic się zdało zaklinanie rzeczywistości i już wieczorem odjechałem pociągiem do krainy wysokiej temperatury i dziwnych obrazów w głowie. 

Myśląc, że to znów jakieś mocniejsze przeziębienie, a w najgorszym wypadku grypa, zacząłem typową dla siebie kurację tradycyjnymi metodami. W ruch poszedł znów słoik miodu, mleko, gorąca herbata z cytryną i ewentualnie coś na ból gardła. A skoro na chorobę nie byłem kompletnie przygotowany, to wszystko przyjąłem z gniewem. Nadchodził piękny weekend z mroźną temperaturą i świecącym słońcem. Leżąc w łóżku w piątek słyszałem nawet ratrak, który przejeżdżał właśnie za moim oknem. Nie mogłem sobie wyobrazić czegoś bardziej denerwującego. A najgorsze było to, że każdego wieczora temperatura wzrastała, bez problemów osiągając wartości powyżej 38 st. C. Moje pomysły na leczenie zaczęły się kończyć, podobnie jak wszelkie składniki i leki. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc sąsiadki z Polski, która uratowała mnie kilkoma tabletkami antybiotyku. Do niedzieli udało mi się jakoś dotrwać, lecz wtedy wcale nie przyszła jakaś dobra odmiana. W końcu po całym dniu spędzonym z prawdopodobnie gorączką i źle brzmiącym kaszlem zdecydowałem się skorzystać z rady sąsiada z Ukrainy i pójść do sauny, mieszczącej się praktycznie w samym akademiku. "Czas wypocić chorobę w norweskim stylu"- jak wówczas myślałem. I faktycznie gorące powietrze polepszyło oddech do tego stopnia, że w poniedziałek postanowiłem ogarnąć pokój po tej tragedii, która go nawiedziła. Wciąż patrząc na perfekcyjną pogodę za oknem posprzątałem wszystko tak, aby było przyjazne do wyzdrowienia. Wieczorem znów temperatura wzrosła i pojawił się katar. Taki katar, co dopiero przyszedł, a ja już wiem, że go nienawidzę. Ten typ, który ciągle każe mi wycierać noc do czerwoności i nie daje spać. W takim towarzystwie niemal nie przespałem następnej nocy. Aż dziwne, że po tym poszedłem do szkoły. Był już wtorek, a ja opuściłem dwa poprzednie dni na zajęciach. Znając życie wszyscy są już cztery rozdziały dalej i dostali jakieś niewyobrażalnie ważne i trudne zadania, bez których nie będę mógł się później obejść. Jak się jednak okazało, nie straciłem aż tak wiele, ale największą niespodziankę miałem jeszcze przed sobą.


Kiedy myślałem, że znów polskie domowe lekarstwa pomogły mi w zwalczeniu czegoś dziwnego, co znów dopadło mnie na Północy, wieczorem we wtorek uderzyliśmy z termometrem w granicę 39 st. C. Patrząc na to już nawet nie wiedziałem, czy to mi się czasem nie wydaje, bo mózg ewidentnie zaczął się gotować. Myślałem nawet wtedy, żeby coś tu napisać i wyjaśnić to, co się dzieje. Miałem nawet w głowie jakieś myśli, ale pewnie ostro pojebane. I wulgaryzmy, dużo wulgaryzmów. Możliwe, że też od gorączki, ale nie wykluczone, że od dużej ilości standupu, który oglądałem, by poprawić sobie wcześniejszy humor. Tak, czy inaczej, sytuacja była, mówiąc wprost, chujowa, choć końcem sił próbowałem jeszcze targowania się z chorobą. "Może jak ją potraktuję ząbkiem czosnku w mleku z kilkoma tabletkami witaminy C i aspiryną na koniec, to sobie pójdzie i przynajmniej nie będę musiał przechodzić do ostateczności, czyli próby umówienia wizyty u lekarza?" Jednak gdy tak negocjowałem sam ze sobą, choroba rozpoczęła drugie uderzenie, odbijające się na moim termometrze wartością 39,5. Wyprowadziła tak potężny cios, że następnego dnia nie wstałem z łóżka. Prawdę mówiąc to w ogóle się w pełni nie obudziłem, nie wspominając już o tym, że długo nie mogłem wydobyć z siebie choćby słowa. O tym, że była środa wiem więc tylko z kalendarza i z kilku rzeczy, które udało mi się jakimś cudem załatwić. Wszystko przykryło bowiem następne stadium tej beznadziei, która zajęła się najwyraźniej moimi płucami, gardłem i nosem na tyle, że wcale nie chce puścić. Zaczęła się więc depresja. Konkretnie stało się to wtedy, jak zadzwoniłem wreszcie do mojego wybranego przez internetowy portal lekarza, odczekałem swoje na infolinii, po czym usłyszałem, że najbliższy wolny termin jest dostępny 16 marca. "To przecież w takim tempie ja nawet mogę się zupełnie wykończyć! Jeszcze trochę i bym zdążył się wyleczyć w Polsce, bo będę tam już 17 marca, ale nie mam tego w planach dzwoniąc teraz po pomoc. A to, że choroby nie zaplanowałem z wyprzedzeniem, to też nie moja wina." Socjal norweski wygrywał więc ze mną 1:0, podczas gdy zapytałem jeszcze raz, będąc już prawie bez żadnych złudzeń, czy może da się coś zrobić wcześniej, bo sprawa jest poważna. I wtedy stał się cud, bo pani po drugiej stronie telefonu oznajmiła, że gdy zadzwonię jutro rano, postara się znaleźć dla mnie chwilę. W tym fragmencie znalazł się zatem prawdopodobnie opis typowego dialogu osoby chorej z kimś na lekarskiej recepcji w Norwegii. Nawet z książki językowej pamiętam dialog, w którym ktoś próbował umówić się do lekarza również z poważnym problemem, dostał jakiś daleki termin, po czym dzięki powtórzeniu, że sytuacja jest naprawdę zła, został przyjęty po kilku godzinach. Niebywałe, jak aktualne okazało się to w moim przypadku.

I tak prawdopodobnie minęła środa, podczas której jeszcze dzięki nieocenionej pomocy sąsiadów dostałem kupione leki, odebrany z poczty podręcznik do ostatniego poziomu norweskiego i coś na przeżycie, czyli sok jabłkowy. Resztę rzeczy stanowią urywki z momentów, na których się budziłem. Sytuacja była beznadziejna. Nie wiedziałem co mi jest, wszystko już zawiodło, a nie byłem nawet pewny, czy nazajutrz cokolwiek mi pomoże. Udało się jednak uzyskać miejsce u lekarza i już w czwartek po południu byłem pierwszy raz w życiu w centrum zdrowia w Alcie. Wszystko wyglądało jak mały szpital w "Hożych doktorach". Nawet niektórzy lekarze przypominali wyglądem pewne postacie z tego serialu. Moja wizyta rozpoczęła się niespodziewanie od badania krwi. Po szybkim pobraniu wróciłem na poczekalnię i po kilku minutach jeden z lekarzy wychodzących akurat na korytarz wypowiedział moje nazwisko i zaprosił do kolejnego gabinetu. I zaczęło się przesłuchanie, które nawet po polsku nie jest łatwe. "Jak nie zapomnieć o wszystkich objawach? Jak to było po norwesku? Co wcześniej brałem?" Po tego typu rozterkach lekarz stwierdził, że faktycznie nie jest dobrze i potrzebny mi antybiotyk. Uzyskałem więc receptę, jednak nie wydrukowaną. Wszystkie dane zostały momentalnie przesłane do wszystkich aptek w okolicy, gdzie mogłem po prostu podać swoje imię i nazwisko, po czym kupić odpowiedni lek. Przed wyjściem z przychodni musiałem jeszcze opłacić w śmiesznie wyglądającym automacie tak zwane koszty częściowe, czyli "symboliczne" kwoty za usługi lekarskie. Ta symboliczna kwota wyniosła w moim przypadku ponad 200 NOK. Za antybiotyk zapłaciłem później połowę tego i mogłem już odpocząć od problemów. Nie na długo.

Kiedy wszystko było na dobrej drodze do akceptacji, że rzeczywiście straciłem czas na tej anginie, czy czymś tam, ale idzie na lepsze, zauważyłem w piątek dziwną wysypkę na dłoniach. Szybko przeczytałem ulotkę antybiotyku, z czego wysunąłem tylko jeden możliwy wniosek- jestem uczulony na penicylinę. Zadzwoniłem więc jeszcze raz do przychodni, lecz tym razem nieugięta recepcjonistka mówi, że lekarz jest naprawdę zajęty i muszę spróbować pójść na pewnego rodzaju pogotowie. Gdy przyszedłem tam po raz pierwszy, nie było żadnego lekarza na miejscu. Dyżurująca pielęgniarka powiedziała, że muszę faktycznie zmienić antybiotyk i zlikwidować wysypkę. Dodała jednak, że nie może bardziej mi pomóc do czasu, aż nie zostanie to skonsultowane z lekarzem. Odesłała mnie więc do domu z prośbą, bym czekał na telefon. Po drodze kupiłem jeszcze zwykłe wapno przeciw wysypce, które kosztowało mnie drożej niż nikotynowy snus- najpopularniejsza tutejsza używka. Już po godzinie 20, kiedy żadna apteka w Alcie nie jest czynna, dostałem wiadomość z pogotowia, na którą czekałem. Pielęgniarka oznajmiła, że lekarz znalazł mi nowy antybiotyk, więc mogę przyjść i odebrać dwie tabletki na wieczór i następny dzień rano, by całość kupić dopiero w aptece na wydrukowaną tym razem receptę. Dziękuję jej więc po raz kolejny za pomoc po cichu licząc, że tym razem już wszystko pójdzie normalnie. Mam nadzieję, że teraz naprawdę mogę postawić kropkę w tym poście, nie używając jednocześnie norweskiego "takk for alt" (polecam sprawdzić zwyczajowe znaczenie tego zwrotu, którego tłumaczenie to: dzięki za wszystko).

3 komentarze:

  1. Musiało być żle jak TY używasz wulgaryzmów , choroba poza domem to coś okropnego. Ale wszystko kiedyś trzeba przeżyć . Życzę zdrowia i więcej optymizmu .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się, bo faktycznie używania wulgaryzmów raczej unikam, nie tylko tutaj. Ale tym razem łatwiej było przekazać sytuację właśnie w ten sposób.

      Usuń