Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Egzamin z Norwegii

"Teraz stary śnieg
Odchodzi gdzieś
A Ty
Masz garnitur pełen wielkich dziur"

Czwartek, 6 listopada 2014 roku. Jak co tydzień pobudka przed 6 rano, aby zdążyć na autobus, który znów przyjeżdża nieco spóźniony w prawie całkowitych ciemnościach. Na dworze panuje typowa jesienna szaruga, dlatego widok cieplejszego wnętrza pojazdu przynosi ulgę. Później jazda przez Wrocław, bo już czeka algebra na 7:30, czyli największa krzywda, jaką o tej porze można wyrządzić studentowi. Mózg jeszcze nie kojarzy, że tego dnia w świat zostanie wypuszczony "Mamut"- album, który odmieni wszystko. Kilka godzin później staje to się jasne wraz z chwilą, gdy w słuchawkach rozbrzmiewają pierwsze fragmenty utworów. Koncert Tworzywa w następny czwartek tylko utwierdza w tym przekonaniu. "Mamut" będzie grał tak jeszcze przez okrągły rok: w porannym pociągu z Jeleniej Góry do Wrocławia, na wieczór przed biathlonem dla amatorów na Jamrozowej Polanie i 2800 km stamtąd, czyli w Alcie.
Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, które zabrałem ze sobą do Alty. Podpisy zdobyte w lejącym deszczu, który pozostawił po sobie ślady na kartkach, zdobią "Mamuta" leżącego dumnie na półce w pokoju.
Przyszedł więc 6 listopada 2015- dzień z egzaminem ustnym z norweskiego. Przed tą częścią nie sposób uniknąć stresu, podobnie jak w przypadku matury z angielskiego. Tak wiele zależy od kilku szczegółów- od pogody za oknem, aż po siłę związania sznurówek. Na szczęście poprzedniej nocy spadło trochę śniegu, zupełnie jakby zima wysłuchała moich próśb w ostatnim poście. To niesamowite, jak jeden dzień potrafi zmienić nastawienie. Z jesiennej szarości nagle wszystko przybrało zimowe biało- niebieskie barwy. Zza chmur wychodzi nieśmiało słońce, któremu już ledwie udaje się unieść ponad góry na horyzoncie. Właśnie w takiej scenerii idę na egzamin. Nie potrzebuję garnituru, podobnie jak podczas części pisemnej poprzedniego dnia. Tu zwyczajnie nie praktykuje się formalnego ubioru na takie okazje. Choć mam mnóstwo czasu na swoją kolej, do budynku uniwersytetu wchodzę dość wcześnie, bo niecałą godzinę przed zaplanowanym początkiem. Czekają mnie więc długie minuty narastającego stresu w specjalnym pokoju dla oczekujących. Z takim przekonaniem trafiam na miejsce, gdzie okazuje się, że ktoś przede mną nie przyszedł, a reszta poszła bardzo sprawnie. Pan T, będący tego dnia również egzaminatorem proponuje mi więc rozpoczęcie egzaminu. "Lepiej wcześniej, niż później"- pomyślałem i wszedłem do sali nawet nie zdążając się stresować. Sam proces egzaminowania polega na zwyczajnej rozmowie na różne tematy. Na poziomie pierwszym, do którego pochodziłem, wszystko dotyczyło głównie osoby zdającej
(np. pochodzenie, zainteresowania, studia, plany na przyszłość). W takim obszarze należało móc swobodnie się wypowiadać i prowadzić dialog z egzaminatorem oraz obserwatorem. Formuła jest więc podobna, jak w przypadku matury, lecz nie zawiera konkretnych zadań. Tak, czy inaczej, po dosłownie 10 minutach wyszedłem z sali otrzymując zapewnienie, że było "veldig bra" i mogłem iść do domu. 

To byłoby jednak zbyt proste. Taka oszczędność czasu nie może zostać zmarnowana na siedzenie w pokoju. Zwłaszcza, że słońce znów ośmiela się chylić ku zachodowi. Wybieram więc inną drogę i udaję się w kierunku dzielnicy szklanych domów. W końcu nie byłem tam jeszcze w zimowej scenerii. Wokół jest cicho i spokojnie, co zawsze jest efektem takiej aury. Ubity śnieg na drodze utwierdza w przekonaniu, że tu nie odśnieża się ulic przy tak niewielkich opadach. Lekki poślizg pod butami przypomina czasy, kiedy tak wyglądała zima w kotlinie. Chodziło się wtedy na pobliską górkę ciągnąc za sobą sanki. I tak było zawsze- zima była normalnością, a nie zaskoczeniem. Idąc jedną z ulic dolatuje do mnie zapach, którego nie mogę w żaden sposób opisać, choć wiem, że jest to zapach Świąt. Tak, jak szybko przemknął przede mną, tak zaraz zniknął. Zupełnie jakby nagle za zakrętem schował się Mikołaj z całym stadem reniferów. Po powrocie do akademika wyczuwam w kuchni inny zapach. Ktoś przygotowuje coś z cynamonem, przez co znów czuję wigilię. Sam decyduję się na łososia, by dopełnić bożonarodzeniowy klimat. Tym samym przechodzę do tematu, którego w życiu bym się tu nie spodziewał. Tak, będzie coś o jedzeniu. Ale tylko przez chwilę.

Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Zwykły północny łosoś mojego wykonania. A teraz proszę o 1000 lajków za zdjęcia jedzenia.
Jak wiadomo, najlepiej dla studenta jest gotować sobie samemu. I nie mam wcale na myśli stereotypowej bułki posmarowanej nożem, czy chińskiej zupki. Z drugiej też strony, wspomniany wyżej łosoś nie jest absolutnym luksusem. Na Północy można kupić opakowania mrożonych filetów za około 70 koron. Starcza to na 4 dobre obiady. A przygotowujemy je tak: odmrażamy łososia, dodajemy soli i pieprzu cytrynowego, następnie rozgrzewamy piekarnik do... no chyba nie myślicie, że będę pisał cały przepis. Przygotowanie jest proste jak budowa czołgu T55 i niech to zapewnienie wystarczy. I tak dość się postarałem, idąc w tę stronę. Natomiast najczęściej wybieranym norweskim jedzeniem jest... pizza z piekarnika, co jednocześnie pokazuje, jakie wyżyny kulinarne stanowi dla statystycznego norweskiego studenta przyprawienie łososia. Co ciekawsze, ten sam łosoś potrafi być czasem tańszy niż niektóre rodzaje mrożonej pizzy, których jest bardzo wiele w każdym sklepie. Rynek mrożonek ma się więc wspaniale w Norwegii.
Północny Punkt Widzenia: Egzamin z Norwegii. Egzamin z języka norweskiego, norweskie jedzenie, narty w norweskim sklepie sportowym
Obiecuję, to już ostatnie zdjęcie jedzenia na tym blogu. Zawiera ono jednak 100% Norwegii. Mamy tu tzw. spekeskinke, która jest wspaniale delikatna, jak również ser brązowy, który najlepiej smakuje w połączeniu z dżemem. A chleb norweski również nie jest zły, choć, jak wiadomo, polski zawsze najlepszy. Mniej więcej tak wygląda każda moja kolacja.
Skoro łosoś już przygotowany (lub pizza wyjęta z zamrażarki, co kto woli), trzeba przejść trochę do tematu nart, by zaprzestać tego gwałtu na treściach bloga. Skoro sezon zimowy zbliża się wielkimi krokami, postanowiłem przejść się po okolicznych sklepach sportowych i sprawdzić, jakie narty biegowe mają do zaoferowania. Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że w Alcie nie ma typowego sklepu z nartami. Można tu jednak znaleźć kilka norweskich "sieciówek", które ja nazywam sklepami dla typowych Januszów sportu. No bo tam, gdzie znajdziesz prawie wszystko, nie kupisz zwykle specjalistycznego sprzętu. Z takim nastawieniem wchodzę więc do pierwszego januszowego i od samego wejścia szczęka opada mi do samej podłogi. W części z nartami biegowymi stoi kilkadziesiąt nowiutkich par najwyższych modeli Fischerów, Madshusów i Rossignoli. Jakim cudem można kupić narty dla profesjonalistów w sklepie dla Januszów? Jakby tego było mało, na stoisku nie ma żadnych innych modeli, tylko te najlepsze. W dodatku pracownik sklepu właśnie zaczyna mierzyć parametry każdej z nart, badając ich sztywność (a Madshus empower tego nie potrzebuje). Coś musi być nie tak. Albo pieprz cytrynowy okazał się czymś mocniejszym i trafiłem do innego świata, albo w Norwegii nie ma Januszów sportu. Albo jeszcze gorzej! Każdy Janusz kupuje takie narty, bo go stać. Nie, to chyba niemożliwe. Przecież Norwegowie rodzą się podobno z nartami na nogach. Podchodzę więc bliżej do egzemplarzy, których nawet jeszcze nie widziałem na żywo. Dla takiego spalacza sprzętowego jak ja, to jest jak wizyta w ogromnym sklepie ze słodyczami, do którego każdy chciał trafić w dzieciństwie. Tym widokiem wprost nie mogę się nacieszyć. Sprawdzam również ceny i tu nie ma zaskoczenia. Niektóre z modeli sięgają 7000 NOK, a przecież trzeba zaopatrzyć się jeszcze w resztę sprzętu. A skoro mowa o innych częściach biegowego ekwipunku, to buty też są z innej galaktyki. Alpina, Fischer, Madshus- same najlżejsze i najlepsze modele. Patrząc na wszystko wokół zauważam jedną istotną rzecz: Norwegia jest krajem systemu NNN. Tu nie ma nawet marek związanych z SNS, ani śladu Salomona i (niestety) One Way. W sumie nie jestem zaskoczony takim rozkładem sił, biorąc pod uwagę jedno z moich wcześniejszych porównań.

Prawie dobiegamy już do końca posta numer 200 na tym blogu i otwieramy kolejną setkę. Tak samo ja zacząłem drugi poziom nauki norweskiego po zdaniu egzaminu na wymowną ocenę AAAAA. Jesień stała się (znów) zimą, poniekąd przeskakując z dnia, kiedy wydano "Mamuta", aż do jego pierwszych "urodzin". I choć minął rok, dla mnie wygląda on jak jeden dzień. A czasem jeden dzień jak rok. Podobnie jest ze słońcem, które ciągle bawi się ze mną w chowanego. Powoli wygrywa, jak choćby dzisiaj, kiedy cały dzień świeciły się nocne lampy na parkingu pod akademikiem. Nawet wtedy, gdy usiłowałem wstać około 9 rano. I nagle na ten sam parking zajechał w pełnym poślizgu na ręcznym bus pracownika administracji. To będzie dobry dzień (albo przynajmniej wieczór).

1 komentarz:

  1. Mysle ze powinienes pojsc jednak w strone kulinarna bo idzie Ci to calkiem niezle ;)

    OdpowiedzUsuń