Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Miesiąc na Północy

Siedzę sobie spokojnie w pokoju, ciesząc się długo oczekiwanym dniem wolnym od treningów. Ostatni tydzień był wyjątkowo dobrze i ciężko przepracowany. Warto korzystać z pogody, póki jest w miarę dobra, bo jak wszyscy wokół mówią, idzie zima. Podobno pojawiały się już jakieś oznaki zorzy polarnej, ale norwescy sąsiedzi twierdzą, że jeszcze jest za ciepło i od października widok tych majestatycznych świateł na niebie będzie praktycznie codzienną rozrywką. I gdy tak sobie siedzę, spoglądam też na kalendarz i widzę, że właśnie minął miesiąc odkąd jestem w Norwegii. Kolejne dni mijają tak szybko, że trudno wyczuć, że to już tyle czasu mieszkam w Alcie. Co udało mi się do tej pory zrobić? Wystarczająco dużo, że jeżeli spojrzeć na to z tej strony, miesiąc na Północy zdaje się być całym rokiem.

Miesiąc na Północy
Okolice Hjemmelufttoppen. W oddali widok na kanion Alta.
Co najważniejsze, w ostatnich dniach uzyskałem pozwolenie na pobyt stały w celu studiowania od urzędu imigracyjnego (UDI). Mogłem tym samym aplikować od razu o przydzielenie norweskiego numeru personalnego, który jest potrzebny w wielu sprawach, na przykład przy wizycie u lekarza lub w zatrudnieniu się. I teraz zaskoczenie, które zmiecie Was wszystkich z nóg. Tu na Północy pracownicy urzędów są mili! Niebywałe. Aż nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że tam ktoś rzeczywiście chciał mi pomóc w wypełnianiu formularza. Poza tym zero kolejek, na nic nie musiałem czekać. Sytuacja po raz kolejny iście abstrakcyjna. Myślę sobie: "no nie, to pewnie pozory, zaraz pewnie przyjdzie jakiś facet z psem, stwierdzą że mam jakieś niedozwolone nie wiadomo co i deportują mnie do Polski". Ale tak się nie stało. Pan w urzędzie rejestracji mieszkańców powiedział zamiast tego, że wszystko się zgadza i jest w porządku, a teraz mogę oczekiwać na swój numer. Zbity z tropu poszedłem do domu. Załatwienie formalności zajęło mi pół godziny, czyli mniej więcej tyle, ile czas oczekiwania do wizyty w placówce NFZ. Pomyślałem: "co ja z tym czasem zrobię? Na uczelnię nie pójdę, bo mam dzień wolny...". Więc zrobiłem kebab dla swoich sąsiadów, który wyszedł naprawdę wspaniale. Nie będę zarzucał przepisu, bo się z tego bloga zrobi poradnik kucharski. Dobra tego strona jest zapewne taka, że może wyświetleń by przybyło.

Miesiąc na Północy
Widok na lotnisko z często używanej przeze mnie trasy.
Pierwszy miesiąc upłynął pod znakiem przełamywania barier, które kiedyś wydawały mi się nie do przeskoczenia. Ciarki przechodzą po plecach, gdy pomyślę, że ten sam człowiek, który kiedyś obawiał się swojej szkoły gdzieś w Jeleniej Górze stojąc na jej boisku podczas rozpoczęcia roku szkolnego, teraz stoi na dziedzińcu UiT w Alcie i rozmawia sobie swobodnie po angielsku ze studentami z różnych stron świata. To dowodzi, że czasem nie warto myśleć za wiele, a po prostu spróbować. Jak widać nadal żyję, jakoś to idzie i nikt mnie nie zamordował za przypadkowo złe skonstruowanie zdania. Inną przełamaną barierą są pochłaniane kalorie. Nigdy tego nie liczę, ale patrząc na to, jak przywykłem do delektowania się dwoma śniadaniami dziennie i ogromnym obiadem, wychodzi, że na pewno jest tego więcej, niż wcześniej. Skoro znany norweski brązowy ser przypadł mi do gustu, nie ma już dla mnie ratunku, a fakt wymagających treningów również zwiększa zapotrzebowanie na te dobrodziejstwa.

Miesiąc na Północy
Komsatoppen po raz któryś. Tym razem było wbieganie.
Odhaczenie pierwszego miesiąca na Północy nie oznacza jednak, że zapomniałem, o czym Wam tu pisałem podczas moich pierwszych dni. Czas powoli działa na moją korzyść, czyniąc większość miejsc znajomymi i lubianymi. Przywykłem do tego, że mogę wejść na przejście dla pieszych bez zawahania, że ktoś mnie rozjedzie. Ale wystarczy na przykład taki drobiazg, jak tir na polskich rejestracjach w Alcie, by przywołać dobre wspomnienia z Polski. I to chyba najważniejsze, że większość rzeczy, które mi się przypominają, jest przyjemna. Nie myślę o NFZ, o zatłoczonym Placu Grunwaldzkim o 7:30 w grudniowy dzień, o bezśnieżnej zimie i tłoku w tramwaju. Zamiast tego mam w głowie raczej ciepły wieczór nad jeziorem Rospuda, bieganie wokół Góry Szybowcowej, rower w Borowicach i poranki w Bieszczadach. Do tych rzeczy warto czasem wrócić. A później znów myśleć o trasach wokół Komsy, skoczni narciarskiej w Aronnes i plaży Tollevika. Bo największą sztuką jest uczynić z codzienności przyjemność, zaś tam, gdzie każdy dzień przynosi coś nowego, powinno być to łatwiejsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz