Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Arktyczny uniwersytet

Sobota, pobudka o 6:30. Z własnej nieprzymuszonej woli wstaję tak wcześnie. A nie jest to łatwe, gdy w tygodniu najwcześniejsze zajęcia mam na 10:15, co przyzwyczaiło mnie do spania do oporu. To całe poświęcenie jest po to, by dołączyć do grupy Norwegów podczas porannego 20- kilometrowego joggingu. Rozpoczyna się on o nieludzkiej ósmej rano. Mimo tej pory, musiałem spróbować. W końcu nie zawsze trafia się taka okazja. Naładowałem się więc o 7 rano porcją śniadania dla maratończyków według przepisu Holly Brooks i wyruszyłem na zmierzenie się z długą pętlą wokół Alty. Z tempem poniżej 6 minut na kilometr nie było łatwo, czego zresztą spodziewałem się po towarzystwie ludzi doskonale obytych z długimi dystansami. Nie spodziewałem się natomiast, że tak dobrze to wszystko zniosę. Najwyraźniej morskie powietrze mi służy. Dane z treningu i całą trasę możecie obejrzeć tu. Jak dobrze pójdzie, to właśnie tak będzie wyglądać każda moja sobota.

Rozmawiamy jednak tak tu sobie o wszystkim: głównie o wolnym czasie, imprezach i sporcie, ale właściwie nie przyjechałem do Alty tylko dla tych rzeczy. Jak wspomniałem już wcześniej, jestem studentem UiT, czyli Arktycznego Uniwersytetu Norweskiego. Być może chcielibyście zobaczyć chociaż, jak wygląda taka uczelnia na Północy. Zatem proszę bardzo, zabieram Was w zdjęciowy spacer po okolicy budynku.

Oto wejście zachodnie. Zwykle tędy wchodzę na zajęcia.
Wejście główne. Tutaj znajdziemy się od razu przy informacji (Servicetorget).
Wejście wschodnie. To tu znajduje się najważniejsze w mojej opinii miejsce- centrum testów sportowych. Właśnie w tym pomieszczeniu po prawej swoje badania o double polingu wykonywali studenci, o których kiedyś pisałem.
A co jest obok? Zielony las i początek trasy nartorolkowo- rowerowo- biegowej. Trudno w to uwierzyć, prawda? Przecież to uniwersytet, więc gdzieś musi być jakieś ksero kasujące całą masę pieniędzy za jedną stronę, kafejka i piekarnia. Otóż, prawie wszystko jest w środku. Ksero jest darmowe, można korzystać z niego używając legitymacji studenckiej. Kafeteria sprzedaje zapewne również jakieś pieczywo, zatem można powiedzieć, że nic więcej nie potrzeba. A jeżeli ktoś nadal nie wierzy, że kilka kroków od wschodniego wejścia zaczyna się trasa biegowa, niech spojrzy na zdjęcie poniżej.

Trasa biegowo- nartorolkowa ze świetnym asfaltem a w tle wejście wschodnie.
Zejdźmy kilkadziesiąt kroków w dół, aby zobaczyć jakie krajobrazy znajdują się w pobliżu.

Tam, gdzie lampy, jest kolejna odnoga trasy biegowej. Tam, gdzie ten garb, są góry ;)
Widoczny kawałek skoczni narciarskiej to Aronnes. Tam biegamy interwały po schodach.
Można wybrać również przeciwną stronę i pobiec gdzieś pod oknami akademików.
Pierwszy wieczór, w którym zrobiło się tak jakby jesiennie. Zima będzie tu wcześniej, niż się spodziewam.
Zdjęcie gratis. Jak widać w prawym dolnym rogu, ktoś korzysta z dobrego asfaltu i trenuje na nartorolkach. Nie zawsze trzeba więc wybierać się aż do Kaiskuru, gdzie znajdują się trasy wyczynowe. 
Skoro mowa o uniwersytecie, to powiem coś na temat uczenia się. Jestem na intensywnym kursie językowym, co oznacza, że jak normalny student mam zajęcia prawie codziennie. Jedyną różnicą jest to, że zawsze jest to język norweski. Zajęcia zwykle trwają do trzech godzin, z tym że w trakcie robimy sobie przerwy. W sytuacji, kiedy w klasie jest 13 osób, wszystko idzie bardzo sprawnie, więc czas płynie szybko. Poza tym, ciągła koncentracja nie pozwala na spoglądanie na zegarek. Tu się po prostu dobrze uczy. "Wykłady" odgrywają znacznie większą rolę w stosunku do pracy w domu, szczególnie w porównaniu do polskich studiów. Nie oznacza to, że nie ma zupełnie nic do zrobienia poza lekcjami. Uczę się języka, więc powinienem używać go możliwie najwięcej poza uniwersytetem. Od czego ma się jednak norweskich sąsiadów. A nawet, jak coś sprawia problemy w ogarnięciu, każdego tygodnia mamy jeden dzień wolny. Zwykle jest to czwartek lub środa. Wtedy można nadrobić ewentualne braki i przygotować się na resztę. Trudno więc mówić o przepracowaniu. 

Kto nas uczy? Dwie lekcje tygodniowo mamy z panią D, a dwie z panem T (tak będzie łatwiej ich nazwać). Pani D nie mówi po angielsku, więc zwraca się do nas tylko po norwesku, choć pochodzi z Litwy. Gdy coś sprawia problem ze zrozumieniem, wówczas jedynym ratunkiem jest przedstawienie tego w taki sposób, jak małemu dziecku. Według mnie, ta metoda jest jedną z lepszych, jakie można zastosować przy nauce języka. Tak więc z panią uczymy się wielu nowych słówek i wcale nie potrzeba do tego godzin wbijania ich do pamięci. Pan T to rodowity Norweg. Umie angielski i dzięki Bogu, że tak jest, bo z nim zwykle uczymy się gramatyki, która nie jest taka łatwa w norweskim. Wszystkie zasady używania danych konstrukcji jest więc w stanie nam przekazać w przystępny sposób. W przypadku ewentualnych problemów, pan T tłumaczy po rosyjsku specjalnie dla rosyjskojęzycznych osób w grupie. Nie ukrywam, że czasem i mnie coś się rozjaśni, jak usłyszę jakieś znajomo brzmiące rosyjskie słowo. Na razie trudno napisać więcej o samym kursie, bo jest to dopiero trzeci tydzień. Jednak jestem pozytywnie nastawiony do faktu, że w maju mamy być w stanie mówić po norwesku tak samo dobrze, jak teraz po angielsku. Wyzwanie nie lada, ale Alta to ogólnie miejsce wyzwań, więc czemu i to miałoby się nie udać. Na koniec mogę jeszcze w ramach informacji dodać, że korzystamy z książki "Norsk på 1-2-3", która kosztowała w księgarni bagatela 470 NOK. I niech ktoś mi powie, że polskie podręczniki szkolne są drogie... to dostanie nią prosto w twarz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz