Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Refleksja po sezonie- "Król Ole bez zwycięstwa"

Na pewno każdy przeczuwał, że kiedyś może się to zdarzyć. Otóż, po raz pierwszy od sezonu 1995/1996, przeglądając listę zwycięzców poszczególnych zawodów biathlonowego Pucharu Świata, nie ujrzymy na niej Ole Einara Bjoerndalena. Dla jego zagorzałych fanów, w tym także i dla mnie, jest to pewnego rodzaju rozczarowanie. Ktoś, kogo uważamy za bohatera, powoli przestaje nim być. Stwierdzam to, czego bardzo się bałem: dziś zwycięstwo OEB byłoby już tylko miłą niespodzianką, nie zaś codziennością. Do tego jeszcze zakończony sezon 2012/2013 był jego najgorszym od 18 lat pod kątem miejsca w klasyfikacji generalnej PŚ, zajął bowiem dopiero 22. miejsce. Gorzej było tylko, gdy zaczynał przygodę wśród seniorów, czyli 30. miejsce w sezonie 1993/1994 oraz 62. w 1992/1993.  Każdy powie, że to wiek robi swoje i 39- letni biathlonista, nawet jeżeli jest żywą legendą, nie pokona znacznie młodszego Fourcade czy Svendsena. Owszem, jest to prawdą, ale nie w każdym calu.
Tym wyjątkiem odbiegającym od reguły były tegoroczne mistrzostwa świata w Nowym Mieście, a konkretnie bieg sprinterski. Tak się składa, że byłem tam na widowni i mogłem na żywo oglądać zmagania biathlonistów i biathlonistek. OEB był wówczas bardzo mocny, do tego stopnia, że zacząłem na prawdę wierzyć w jego zwycięstwo. Być może nie wszyscy pamiętają, dlatego przytoczę: pierwsze strzelanie bezbłędne i bardzo dobry bieg, co dało mu pierwsze miejsce na międzyczasie zamykającym pierwszą rundę. Na drugiej trochę stracił do Svendsena i Fourcade, lecz otworzyła się furtka w postaci ich pudła w "stójce". Doskonale o tym wiedział, bowiem biegł z 58. numerem i wszystkich, z którymi walczył, miał przed sobą. Powiedzmy sobie wszyscy szczerze, że jego bezbłędne strzelanie dałoby mu tytuł mistrza świata, a ja byłbym tego świadkiem... To nie jest takie "biathlonowe gdybanie", które wszyscy lubimy uprawiać, taka jest gorzka prawda. Pamiętamy przecież, co wydarzyło się później. OEB dobiegł do drugiego strzelania, wszystkie trybuny na Vysocinie Arenie wstrzymały oddech (ja omal nie umarłem), po czym oddał 4 celne strzały, którym towarzyszyły niezwykle gromkie okrzyki publiczności, zaś ten najważniejszy- piąty, chybił. Kolejna biathlonowa zasada się sprawdziła: nie ma niczego pewnego, dopóki nie przekroczysz linii mety. Jedyne, co mogło wyrazić niedowierzanie, jak blisko był złoty medal i jak szybko się oddalił, to mój i norweskich kibiców stojących nieopodal, jęk zawodu. Od tego momentu było wiadomo, że król będzie co najwyżej na trzecim miejscu, co też nie byłoby złym wynikiem. Wyprzedził go jednak Jakov Fak, chorwacki Słoweniec z nazwiskiem wyrażającym dokładnie moje emocje z tych chwil , który zawsze pojawia się w najmniej spodziewanym momencie i zdobywa medal. Tak było i tym razem, a Bjoerndalenowi przypadło najgorsze miejsce dla sportowca, czyli czwarte. Na "ceremonii kwiatów" był jednak bardzo zadowolony, swój bukiet rzucił nawet wśród publiczność, szkoda że nie w moją stronę.


Chyba najbardziej liczyło się dla niego (i w sumie też dla mnie), że nadal potrafi się doskonale przygotować do ważnej imprezy, co nie przekreśla go z listy faworytów przed IO w Sochi. Najgorzej jest jednak, gdy cały wkład w przygotowania niweczy ten jeden strzał. Taki już jest biathlon...
A ja i tak zawsze będę pamiętał wspaniałe (raczej tylko pod kątem występów OEB) Mistrzostwa Świata w Pyeong Chang w sezonie 2008/2009, kiedy to król wygrał prawie wszystko, co tylko się dało. To właśnie wtedy został pobity rekord pucharowych zwycięstw należący do Ingemara Stenmarka. Emocji było wiele, a na dowód przytaczam krótki filmik z ostatniej zmiany sztafety.


Skoro już tak sobie wspominam, to czas przypomnieć pierwsze zwycięstwo Bjoerndalena. Był to bieg indywidualny w Antholz- Anterselvie w sezonie 1995/1996. Ja byłem na świecie zaledwie od roku, a on już zwyciężał. Od tego momentu nie było takiego sezonu, w którym OEB nie wygrałby choć jednego biegu. Wtedy właśnie narodziła się legenda. Zwycięstw przybywało, aż w końcu ich liczba dobiła do 92.
Piękną serię zakończył bieg pościgowy w Kontiolahti w sezonie 2011/2012, co stanowiło 93. triumf w karierze Norwega. Już wtedy mówiono, że król niczego nie wygra, ale tamten bieg był swego rodzaju odpowiedzią na słowa sceptyków i być może na zwątpienie jego samego. Pamiętam tą wielką radość, jakiej  dawno nie było. OEB mógł wreszcie powiedzieć: "I still got it!". Dla przypomnienia również krótki filmik.


I tak oto powracamy do dnia dzisiejszego. Mimo braku zwycięstw, nie można powiedzieć, że "umarł król, niech żyje król" w osobie na przykład Martina Fourcade. Na miano legendy biathlonu należy zapracować wieloma udanymi sezonami. Po tylu latach, panowanie Ole Einara Bjoerndalena wcale się nie kończy i trwać będzie dopóki, dopóty startuje i do niego należy rekord liczby zwycięstw w Pucharze Świata. Ja zaś głęboko wierzę, że zwycięstwo z Kontiolahti nie okaże się jego ostatnim i mimo 40 lat na karku będzie w stanie wspiąć się na wyżyny swoich wielkich możliwości na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi. Na koniec kilka filmików z najbardziej efektownych zwycięstw OEB.




 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz