Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Narty na mrozie

Nawet się nie zorientowałem, gdy w Alcie zakończyła się noc polarna. Właściwie to tylko teoretycznie słońce wstaje ponad horyzont od kilku dni, jednak wciąż nie wychyla się zza gór po południowej stronie miasta. Jednak dzieci z okolicznego przedszkola już wesoło witały pierwszy prawdziwy dzień w tym roku, którym był 17. stycznia. Od tamtego czasu robi się coraz jaśniej i nawet pochmurne dni wydają się być dłuższe. Nic dziwnego, skoro z każdą dobą przybywa średnio około 15 minut. W powietrzu czuć niewielką zmianę na lepsze, a zimowe warunki zapraszają na narty, które cały czas czekają i nawołują do wyjścia na jakieś bieganie swoim wyzywającym żółtym kolorem. Pewnego dnia znajduję na to czas.


Choć na dworze jest około -20 stopni mrozu wychodzę na sprawdzenie jednej z tras biegowych. Na pierwszą próbę wybieram Sandfallet. Od akademika do jej początku mam może 500 m, bo zaczyna się ona w niedalekim sąsiedztwie uniwersytetu, w okolicach wschodniego skrzydła. Zatem ubrany możliwie jak najcieplej ruszam na trasę. Od początku prowadzi ona po płaskim terenie aż do jedynego, stromego podbiegu. Po jego pokonaniu jestem już na płaskowyżu, z którego po lewej stronie widać lotnisko, a po prawej dzielnicę Aronnes. Gdzieniegdzie dają się we znaki ślady po spacerowiczach chodzących tą drogą. Nie można im tu tego zabronić, bo zwykle jest to teren przeznaczony typowo pod rekreację. W końcu to nie są żadne wyczynowe pętle, na których trenują zawodnicy. Do takich mam trochę daleko, bo około 7 km, o czym już wcześniej wspominałem. Może jeszcze uda mi się wybrać na kompleks Kaiskuru. Śnieg jest tego dnia dość dobrze ubity i zmrożony, przez co nawet wspomniane ślady butów nie dają się we znaki. Przez drzewa prześwitują coraz to ciekawsze fragmenty miasta. Mniej więcej w połowie przebiegam pod skocznią narciarską. Pokryta szronem drewniana konstrukcja nie przypomina tych czasów, kiedy biegaliśmy z sąsiadem po jej schodach w ramach treningu interwałowego. Na końcu drogi czeka mnie widok na rzekę Altę i wschodnią część miasta. Choć jest niedługo po południu, miasto zapada w nocny tryb pracy. Na dole świecą się latarnie, zaś na jednym z parkingów zaczyna już pracować dobrze znana koparka do odgarniania śniegu. Patrząc na ten nieco leniwy obraz podkreślony charakterystycznym różowo- żółtym niebem łatwo się w tym zatracić. Zamarznięta rzeka mogłaby równie dobrze popłynąć szeroko jak Niemen, a ciężko pracujący na niej flisacy zamieniliby tych wszystkich zdrowych, pięknych i bogatych, którzy niczym mrówki kłębią się wokół rozmaitych interesów przemysłowej części Aronnes. Nawet śnieg mógłby stopnieć przez gorąc kolejnego lata pośród bezkresnych pól i prawdziwych lasów. "Każda rzecz przed oczami opływa jak ci oryle z tratwami". Tak samo jest z tą chwilą, bo wkrótce kolory nieba słabną i przestają już być tak wyjątkowe. Zimno daje o sobie znać i wracam do świata, w którym sklepy wyrzucają chleb do śmietnika, bo się nie sprzedał, a głównym ludzkim zmartwieniem jest zawartość w nim glutenu. Powoli znikają ostatnie dowody na istnienie słońca, przez co zapalają się nieliczne lampy ustawione wzdłuż trasy. Choć robi się coraz ciemniej, nie opłaca się biec szybciej, bo pęd powietrza powoduje fizyczny ból na każdej odsłoniętej części twarzy. Teraz doskonale rozumiem, czemu granicą rozgrywania zawodów biathlonowych i biegowych, jest temperatura -20 st. C. Poniżej tej wartości nie da się uprawiać sportu, o czym właśnie przekonuję się na własnej czerwonej od zimna skórze. Gdy dobiegam z powrotem do uniwersytetu jest już prawie całkiem ciemno. Ręce aż proszą o odrobinę ciepła, która za chwile ogarnie je w akademiku. Wbrew pozorom przede mną jeszcze druga połowa dnia.

"I ucicha wiatr, i milknie sowa,
Gdy nadchodzi pora księżycowa."

Na pętlę u podnóża góry Komsa wybieram się innego dnia o nieco późniejszej porze, z księżycem oświetlającym wieczorną okolicę. Temperatura nadal tak samo uwiera- jest nieco cieplej niż graniczne -20 st. C, choć nadal nieprzyjemnie. Narty zakładam tuż za drugim rondem przy głównej drodze w kierunku lotniska. Trasa jest oświetlona podobnie jak Sandfallet. Pojedyncze latarnie w odstępie kilkudziesięciu metrów dają wystarczającą widoczność. Wchodzę więc na świeżo przygotowany śnieg, noszący jeszcze piękne karbowane znaki działania ratraka. Od razu widać, że w tych okolicach trzeba przygotować się na więcej wrażeń, niż miało to miejsce poprzedniego razu. Dynamiczne podbiegi i zjazdy, dodatkowo uzupełniane momentami ciemności na zakrętach, przysparzają nawet nieco problemów. Wijąca się po wzgórzach jedna długa pętla ma, jak się okazało, około 5 km. Po kilku pierwszych zakrętach i podbiegach znalazłem się na najwyższym jej punkcie. Spoglądając na miasto, a w zasadzie jego zachodnią część, widzę coś, czego jeszcze nigdy nie miałem okazji doświadczyć podczas biegania na nartach. Setki świateł zdaje się pulsować w rytm mojego nieco podwyższonego już tętna, rysując ścieżkę aż do samych konturów groźnie wyglądających gór. Gdzieś tam na horyzoncie, w ciemności kryje się najwyższy ze szczytów gminy Alta- Haldde toppen (1149 m.n.p.m.). Zapewne z niego da się już zobaczyć słońce za dnia. Z perspektywy Alty jego względna wysokość równa się bezwzględnej. Dla porównania, Śnieżka względem centrum Jeleniej Góry ma około 1250 m, zatem dla siebie mogę nazwać Haldde jej imieniem. Gdy biegnę dalej, na niebie zaczyna majaczyć nieśmiało zorza polarna. Dziś trudno mi ją odróżnić od małych chmur podświetlonych światłem księżyca. Na zupełnie ciemnych odcinkach, które jak na ironię przypadają na najszybszych zjazdach, upewniam się jednak, że rzeczywiście jest to światło formujące na niebie widoczny, zielonkawy szlak. Tym samym ziściło się jedno z pomniejszych marzeń związanych z tym miejscem. Choć kosztuje ono tego dnia niemal odmrożeniem rąk, to wreszcie biegnę na nartach pod zorzą polarną w Alcie, na północy Norwegii, na moich Premio 9. Zupełnie jakby to było jakąś wymyśloną historią istniejącą tylko w mojej głowie. Teraz staje się to prawdą, która jednak nie zostaje zachowana na pamięci jakiegokolwiek urządzenia. Wiele bym dał, aby można było uwiecznić akurat ten moment na jakimś małym, przenośnym dysku w mojej kieszeni. Nie ma jednak jak zabrać ze sobą aparatu na narty, a o telefonie nawet nie myślę. Tym razem zostaje mi tylko własna pamięć. Chwilę po tym, jak zorza znikła, pokonuję kolejne zakręcone kilometry pętli. Pode mną wciąż znajduje się ten sam, idealnie zmrożony i ubity śnieg, o czym informuje znajomy dźwięk kijów przy każdym odepchnięciu. Po raz kolejny trudno mi uwierzyć, że to mnie pierwszemu przychodzi zostawiać ślady na tej ścieżce. Jest przecież już po zmroku, mniej więcej godzina 17. Jestem już blisko końca pętli, bo właśnie mijam domy mieszkalne i akademik Komsa. Gdybym mieszkał w którymś z tych miejsc, zapewne każdą wolną chwilę pożytkowałbym szybkim wyjściem na trasę. W końcu dzieliłaby mnie od niej ledwie minuta drogi. Na jednym ze zjazdów mijam trochę więcej małych, ośnieżonych drzew. Daleko im co prawda do widoków, które ostatnio można obserwować w Jakuszycach, ale przypominają mi o tym, że również w Polsce zapanowała prawdziwa zima. Tu jest ona jednak starsza o kilka dobrych tygodni. Całe szczęście, że nadmorski wiatr nie zdążył jeszcze zburzyć atmosfery, strącając białe czapy z gałęzi. Na trasie śnieg jest dość specyficzny i wbrew pozorom narty nie chcą ślizgać się tak idealnie w bardzo mroźnych temperaturach. Ich tarcie o podłoże nie generuje wystarczająco dużo mikroskopijnych kropelek wody, które niosłyby je przez kolejne kilometry. Moje jednak na dziś się kończą. Zdejmuję narty w tym samym miejscu, w którym zaczynałem i wracam do akademika. W drodze powrotnej z całych sił staram się zapamiętać każdy metr trasy, aby go tu opisać. Bez zdjęć, bo na to przyjdzie jeszcze czas, zanim "mój ostatni koncert dam w tej sali".

P.S.: Dziś (27 stycznia) Ole Einar Bjørndalen kończy 42 lata. Można śmiało powiedzieć, że w pewnej części to jego legenda zaprowadziła mnie na Północ. Oby trwała jak najdłużej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz