Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

O czubek buta, czyli ostatnia pięćdziesiątka sezonu 2014/2015

Oslo, wzgórze Holmenkollen, słoneczne, nieco ciepłe sobotnie popołudnie. Trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię do zakończenia sezonu 2014/2015 Pucharu Świata w biegach narciarskich. Na zawodników czekają ostatnie, trudne i owiane legendą kilometry tej zimy. A jest ich aż 50. Za nimi czai się natomiast prestiż, odpoczynek, dla niektórych wieczna chwała i kryształowa kula, a dla innych sportowa emerytura. Wszyscy mają jednak jeden cel, przetrwać test męskości, jakim jest nazywana pięćdziesiątka w stolicy Norwegii.

O historii tego wspaniałego biegu mógłbym rozpisywać się godzinami za każdym razem, kiedy przychodzi czas jego rozgrywania. Nie jestem w tym odosobniony. Każdego roku rozpoczynają się dyskusje, poruszające przeróżne kwestie. Czasem mówi się o przemianach trasy, które następowały na przestrzeni lat. Porównuje się obecnych zawodników z legendami przeszłości wyliczając, ile razy kto stał na podium w Oslo i ile razy wygrywał. W tym roku coś szczególnie przykuło moją uwagę. Coraz więcej bowiem mówiło się o formule startu tego biegu. Jako część kalendarza PŚ organizowanego przez FIS, musi być on rozgrywany zgodnie z odgórnymi zasadami. Tak więc według nich, wszyscy zawodnicy startują razem w jednym momencie. Wcześniej, do 2008 roku włącznie (o czym wspominałem już 100 razy), każdy startował osobno, w danym odstępie czasu. Ta metoda została jednak uznana za nieatrakcyjną, więc ją zmieniono. Są jednak tacy ludzie, którzy chcieliby przywrócenia tej starej formuły. Za takim rozwiązaniem otwarcie opowiedziały się gwiazdy norweskiej reprezentacji: Petter Northug i Martin Johnsrud Sundby. Na konferencji prasowej poprzedzającej sobotni finał sezonu, obaj zawodnicy stwierdzili, że starty interwałowe czyniły bieg trudniejszym. Ponadto od samego początku, czyli od 1902 roku, startowano właśnie w ten sposób. Dopiero kilka lat temu zerwano z tą tradycją, co jak widać budzi zastrzeżenia. Lider komitetu FIS w biegach narciarskich- Vegard Ulvang zapowiedział, że powrót do dawnej formuły startu w Holmenkollen zostanie rozważony. Co ciekawe, już organizatorzy niedawnych MŚ w Falun wnioskowali o start interwałowy biegu na 50 km kończącego mistrzostwa, lecz prośba została odrzucona z uwagi na brak miejsca w programie transmisji. Faktycznie jeżeli popatrzeć z tej strony, obecny kalendarz dyscyplin zimowych jest tak gęsto upakowany, że czasem ledwo udaje się uniknąć kolizji dwóch dyscyplin sportu nadawanych w tym samym czasie. Biegi ze startu wspólnego łatwiej jest kontrolować i przewidzieć czas ich zakończenia. Ponadto ich transmisja trwa krócej i jest bardziej widowiskowa. Pamiętam, że dawniej nie było nawet szansy na zobaczenie całej trasy. Kamery były ustawione tylko na punktach pomiaru czasu. Dziś możemy podążać za czołówką wyścigu, więc i odbiór wydarzenia jest jaśniejszy.

Inną sprawą jest taktyka. W takim biegu jak 50 km stylem dowolnym ze startu wspólnego, jest ona bardzo prosta, co stwierdził Noah Hoffman. Dla niego najważniejszym celem było utrzymanie się w grupie prowadzącej tak długo, jak tylko było to możliwe. Podobnie myśli większość, z Petterem Northugiem na czele, który jest mistrzem rozgrywania takich biegów. Wolne tempo na początku nie sprzyja selekcji, stąd przez większą część dystansu z przodu biegnie bardzo liczna grupa zawodników. Wszystko rozstrzyga się na ostatnich dziesięciu kilometrach, kiedy tempo rośnie, a o wynkiach decyduje ostatnia prosta przed metą. To też jest jakaś metoda, ale zestawiając ją z pojęciem "próby męskości", następuje mały zgrzyt. Norweskie pismo Aftenposten opublikowało tekst, w którym porównuje pięćdziesiątkę w Oslo do wyścigów kolarskich. Dawniej wyglądało to trochę jak jazda indywidualna na czas. Dodatkowo w kolarstwie mamy przepis, który zabrania jazdy jednego zawodnika bezpośrednio za drugim (drafting). Gdyby wprowadzić to w biegach, kto wie, jak różne mogłyby być wyniki. Stworzenie czegoś takiego w przypadku pięćdziesiątki uczyniłoby z niej prawdziwą próbę wyższego rzędu. Dziennikarz idzie jednak dalej. Skoro tak bardzo liczy się finisz i sam dystans nie jest już większym wyzwaniem, to może powinno się wydłużyć bieg do 100 km i stworzyć z tego łączony (50 km klasyk + 50 km łyżwa). Pomysł karkołomny i może nieco z innej planety, ale na zawody poza Pucharem Świata może się nadać.

Zostawmy jednak dywagację na bok, bo przyszedł czas na wyścig. Tysiące kibiców zgromadziło się przy trasie w okolicach malowniczego wzgórza Holmenkollen, czekając na spektakl. I trzeba przyznać, że rzeczywiście takim był tegoroczny bieg na 50 km stylem dowolnym. Żeby wyobrazić sobie jego znaczenie dla Norwegów wystarczy sprawdzić, że na jego starcie stanął zdobywca małej kryształowej kuli w sprincie- Finn Hågen Krogh, dla którego najdłuższym dystansem w PŚ w tym sezonie było 15 km. Ponadto mogliśmy zobaczyć również Tord Asle Gjerdalena, który przed rokiem zakończył reprezentacyjną karierę i ściga się obecnie w maratonach. Pięćdziesiątkę w Oslo na swój ostatni bieg w PŚ wybrał na przykład Anders Soedergren. To samo planował Johan Olsson, ale znów się rozchorował i musiał zmienić plany. Obu Szwedów będziemy mogli w przyszłości obserwować w biegach Worldloppet/Swix Ski Classics. Obsada w sobotę była więc silna, zwłaszcza wśród zawodników z Północy. Oni też zajęli się dyktowaniem wysokiego tempa już od startu. Zaledwie po 15 minutach na czele znalazła się wyselekcjonowana grupa. W miarę trwania biegu, tempo było rwane przez kolejnych atakujących. Tu liczyło się wszystko, nawet moment zmiany nart. Zupełnie inaczej to wyglądało na Mistrzostwach Świata, czy nawet Igrzyskach Olimpijskich. Szczególnie gospodarze byli napędzani chwałą zwycięstwa na własnej ziemi, zaś reszta chęcią pokonania tych pierwszych na oczach zgromadzonych kibiców. To wystarczyło, żeby zapewnić trwającą niemal dwie godziny ucztę biegową, zakończoną wspaniałym finałem. W decydującej rozgrywce liczyło się pięciu zawodników: 41- letni Sergei Dolidovich (!), Marcus Hellner, Martin Johnsrud Sundby, Dario Cologna i Sjur Røthe. Ten ostatni ewidentnie przeżywał swój najlepszy wyścig sezonu, a może nawet kariery. Wielokrotnie prowadził stawkę nawet we wcześniejszej fazie zmagań, zaś na ostatnich metrach był bardzo aktywny. To właśnie on potrafił najszybciej zareagować na atak Dario Cologni na 3 km do mety. Szwajcar był również mocny tego dnia, walcząc o zdobycie małej kryształowej kuli za dystanse. I to właśnie pomiędzy nim a Røthe rozegrała się wspaniała walka na ostatnich metrach. Norweg był szybszy na zjeździe, dzięki czemu zyskał niewielką przewagę, jednak to Cologna zaczął niebywale szybki finisz. Gdyby meta była choćby 5 metrów dalej, Szwajcar odniósłby swoje pierwsze zwycięstwo na norweskiej ziemi. Tak się jednak nie stało. Røthe wygrał z przewagą... kawałka buta, dokładniej mówiąc o długość dużego palca u nogi. Czas obu zawodników był taki sam po 50 km biegu! Dopiero photo- finish rozstrzygnął, że to gospodarze mają najwięcej powodów do radości.

Dario mógł jednak pocieszyć się świeżo zdobytą małą kryształową kulą. Trzeci na metę wbiegł zdobywca Pucharu Świata za klasyfikację generalną- Martin Johnsrud Sundby. Znakomite czwarte miejsce zajął doświadczony Sergei Dolidovich. Hellnerowi przypadło 5. miejsce, co i tak przy jego tegorocznych wynikach jest dobrym osiągnięciem. Być może interesuje Was, gdzie podział się mistrz takich końcówek, czyli Petter Northug. Otóż, nie wytrzymał trudów biegu na więcej niż 10 km przed metą, przez co swoim zwyczajem resztę dystansu pobiegł treningowo. Do mety przybiegł na 39. miejscu ze stratą prawie ośmiu minut. Kończący karierę Anders Soedergren był 17. Lokatę tuż przed Szwedem zajął nie kto inny, jak Finn Hågen Krogh. Jako sprinter bardzo mi zaimponował. Przed startem wcale bym nie przypuszczał, że w ogóle uda mu się ukończyć ten bieg. Nie dali rady przecież tacy zawodnicy, jak Calle Halfvarsson, czy Eldar Rønning. Zawodnika z Alty będzie wkrótce stać na naprawdę wielkie sukcesy.

Tegoroczna pięćdziesiątka w Oslo pokazała wszystko, co jest najważniejsze w biegach narciarskich i co tak bardzo uwielbiam. Nie zabrakło taktyki, wymagającego tempa, pięknej końcówki i nuty nieprzewidywalności. Chciałbym, żeby właśnie tak kończył się każdy sezon Pucharu Świata. Dosyć mam tych mikro- i minicyklów, w których biegi są krótkie, a rozdawana jest masa punktów. Niech zawsze będzie ta jedna, ale piękna pięćdziesiątka, z bonusami punktowymi w trakcie. I tak naprawdę jej forma nie ma większego znaczenia. Czy to start interwałowy, czy masowy, Holmenkollen ma to coś, co nigdy nie pozwoli na nudę i powoduje, że bieg zapada w naszą pamięć na długi czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz