Północny Punkt Widzenia

Biathlon, studia i życie w Norwegii według Człowieka Północy...

Komedia na śniegu, czyli olimpijskie sprinty w Sochi

Dziś na Igrzyskach Olimpijskich odbyły się sprinty techniką dowolną. Tradycyjnie na początek eliminacje, a później najlepsza trzydziestka w walce o półfinały i finał. Kto ogląda biegi narciarskie nie od dziś, ten doskonale wie, że w tego typu rywalizacji zdarzają się kontakty, upadki i złamane kije. A gdy dorzucić do tego jeszcze walkę o coś wielkiego (na przykład olimpijskie medale), śnieg przypominający konsystencją mannę z nieba oraz trudne zjazdy, to otrzymamy przepis na masakrę na nartach. Czyli innymi słowy na dzisiejsze zawody.

Zaczęło się już w eliminacjach. Jednymi z pierwszych, którzy pokazali, jak ładnie można się wysypać na tej trasie, byli niestety reprezentanci Polski: Sylwia Jaśkowiec i Maciej Staręga. O wejściu do ćwierćfinałów nie było więc mowy. Uprzedzając pytania, Justyna Kowalczyk nie wystartowała. Od początku nie miała tego w planach, w dodatku bieg z kontuzją na jej najsłabszym dystansie, w dodatku techniką dowolną, byłby niszczącą decyzją. Szans na ewentualny medal nie należało upatrywać, a przy dzisiejszych warunkach skutki startu mogłyby okazać się nawet bolesne. A nikt nie chce przecież wykluczenia naszej zawodniczki przed jej koronnym dystansem, czyli 10 km klasykiem. Stąd zdziwiła mnie informacja podana w jakimś serwisie informacyjnym, że niby Kowalczyk miała pojawić się w sprincie. Na szczęście okazała się ona nieprawdziwa. Podobnie nieprawdą okazała się inna deklaracja. Marit Bjoergen zapowiadała przed Igrzyskami, że w sprincie na pewno nie wystartuje. Jako powód podała, że ceremonia medalowa sprintu będzie się odbywać w wieczór poprzedzający dzień startu na 10 km. W sumie rozsądne posunięcie, choć zakładanie od razu medalu to trochę "spinanie się" niegodne człowieka północy. Lecz po co były takie wyliczenia, skoro Bjoergen i tak pojawiła się dziś na starcie. Mówiono w internetach, że ma apetyt na zdobycie złotych medali we wszystkich konkurencjach. Łakomstwo jednak nie popłaca, o czym przekonała się w półfinale. Zbyt przeceniła swoje możliwości na ostatniej prostej i gdy okazało się, że wszystkie zawodniczki idą ławą do mety, musiała zacząć się przez nie przedzierać. Wpadła na Katję Visnar i chwilę potem przywitała się twarzą ze śniegiem. Chciała mieć za dużo i wyszła z niczym... Widocznie taka jest ta "sportowa karma" za niedotrzymanie słowa.

Jeszcze większym pechowcem był Dario Cologna. Nawet sobie wyliczył, żeby mieć w eliminacjach 13. czas i później biec z tymże numerem w finałach. I skoro tak się uparł na tego pecha, to go miał już w ćwierćfinale. Najpierw upadł na pierwszym podbiegu. Chyba nawet z winy swojego rodaka- Joeri Kindschiego, który minimalnie mógł nadepnąć Dario na nartę. Na tym jednak nie koniec. Cologna nie poddał się i szybko dołączył do grupy. Jak się później okazało, zrobił to dlatego, aby pokazać jeszcze piękniejszy upadek. Może z tamtego nie był wystarczająco zadowolony. W każdym razie na ostatnim podbiegu pokazał juniorom, gdzie nie należy wbijać kijów. Wsadził kija wprost pomiędzy narty, przydepnął go i tym samym położył się wręcz na śniegu. Szkoda, że nie ma tego momentu nigdzie w internetach, bo to trzeba zobaczyć. Ale oczywiście żałuję, że Dario Cologna miał aż takie przejścia w sprincie. Tym bardziej, że przecież niedawno wrócił po ciężkiej kontuzji i każdy upadek to duże ryzyko. Widocznie zwycięzcy skiathlonu nie byli dziś mile widziani, ale oby o tym pechu jak najszybciej zapomniał przed następnymi biegami, w których jest jednym z moich faworytów.

Z ciekawszych rzeczy jeszcze Anton Gafarov wywrócił się na zjeździe w jednym z półfinałów i złamał nartę. Postanowił jednak mimo tego ukończyć bieg. Postawa godna naśladowania. Jednak śnieg był tak zryty, że na ostatnim zjeździe złamana narta podcięła zawodnika i znów go wywróciła, jeszcze bardziej się łamiąc. Dopiero wtedy znalazł się człowiek, który podał Antonowi nową nartę i ten mógł już ukończyć bieg z ogromną stratą.

Natomiast tego, co wydarzyło się w męskim finale nie da się chyba opisać. Ale spróbuję. Zacząć należy od nazwisk, które brały udział w tej komedii. A byli to: Emil Joensson, Ola Vigen Hattestad, Teodor Peterson, Anders Gloeersen, Marcus Hellner i Sergey Ustiugov. Tak więc trzech Szwedów przeciwko dwóm Norwegom i Rosjaninowi. Z początku Emil Joensson miał dobry humor, jak zawsze. Zrobił nawet false start dla rozluźnienia atmosfery. Był chyba tak bardzo podjarany swoim luzem, że nie tylko zbyt szybko zaczął, ale też za szybko skończył. Może zapomniał, że sprint na nartach to więcej niż 100 metrów. Tak, czy inaczej, na pierwszym podbiegu obraził się na całą stawkę oraz fatalny śnieg i zaczął biec spacerowo. Pewnie chodziło o to, że nie mógł wystartować na nartach do freeride'u. Wreszcie miał przynajmniej okazję, żeby pooglądać widoki, może nawet zrobić kilka zdjęć. Tego nie wiem, bo z przodu trwała regularna walka o medale. Do czasu, gdy na jednym ze zjazdów trzech panów wpadło na "genialny" pomysł. Marcus Hellner postanowił zjechać na plecach, podobnie jak Gloeersen, a Ustiugov chciał zabawić się w Kamila Stocha i przeskoczyć nad leżącym Szwedem. Zapomniał jednak wyjść z progu. Tym samym cała trójka przypłaciła swoją zabawę stłuczeniami i złamanymi kijami. Tymczasem jadący z zaciągniętym ręcznym Joensson minął leżących jak gdyby nigdy nic i spostrzegł zapewne, że jest na pozycji medalowej. Wreszcie ocknął się z tej wycieczki krajoznawczej i pobiegł tempem szybszym od polskich biathlonistów. W walce o złoto pozostali zaś jedyni rozsądni, czyli Hattestad i Peterson. Taplali się więc w tym śniegu, czekając na końcową rozgrywkę. Na ostatnich metrach Ola Vigen ograł bez problemu Szweda i zapewnił Norwegii drugi złoty medal tego dnia (Falla wygrała sprint kobiet, ale tam się nie wywracały, stąd przemilczałem). Srebro oczywiście dla Petersena, a brąz dla turysty Joenssona, którego nie zdążył dogonić Gloeersen, jak już pobawił się z kolegami. Nie wiedzieć czemu, Emil padł jak kłoda zaraz po minięciu linii mety. A tak na serio, to coś niedobrego stało się z tym sympatycznym biegaczem. To wszystko przypominało jakąś komedię, ale w rzeczywistości tak nie było. Może to stres zblokował Joenssona (wiem coś o tym z autopsji), a może nagle pojawiły się jakieś problemy zdrowotne. Tak, czy inaczej ten medal należał mu się w stu procentach za wolę walki, jaką pokazał. Cały ten finał był bardzo pechowy i mógł zakończyć się inaczej. Przypuszczam, że i tak zwyciężyłby bardzo dziś mocny Hattestad, który całą sytuację skomentował tak: "Nie wiedziałem, że tam z tyłu był wypadek. Gdy byłem na szczycie podbiegu spojrzałem za siebie i zobaczyłem tylko Teodora. To było dziwne uczucie." I z tym "dziwnym uczuciem" czekamy na następne biegi.   

P.S.: Oczywiście nie można nic nie napisać o biathlonie. Dziś był bieg pościgowy kobiet. Wygrała Darya Domracheva, przed Torą Berger i Teją Gragorin. Tak więc dwie "betoniarki" i jedna niespodzianka. Już w czwartek bieg indywidualny mężczyzn, a w piątek to samo czeka kobiety.

2 komentarze: